Za parę dni miałem zacząć liceum - dwudziesty dziewiąty sierpnia. Złote lata speedwaya - może nie polskiego. Na pewno nie polskiego. Byłem tam. Przed zawodami nabyłem komplet pocztówek z uczestnikami zawodów i grasując kilka godzin po obu stronach prowizorycznego płotu na tyłach parkingu zdobyłem autografy prawie wszystkich riderów oraz Erika Gundersena, Ivana Maugera. Pomyśl - '92.
Wtedy Jimmiego Nilsena czy Sama Ermolenkę widziało się raz na rok - i to w telewizorze. A ja mam autografy wszystkich. Wchodzę na sektor - pierwszy na wyjściu z pierwszego łuku - chyba najtańszy, bez ławek, betonowe schody. Upał, ja w koszulce, gatkach. Sam. Mama i dziadek, którzy - łaskawie rozumiejąc szaleństwo mojej pasji, zawieźli mnie do Wrocławia - buszują gdzieś po mieście. Rozmawiam jako 15-latek z kibicami - mili Państwo z Gniezna. Straszna duchota, padają konie na torze. "Slammer" w pierwszym biegu z pola D zamyka trzech Dunów. Slams the Danes! Ale defekt. Cholera. Nikt nie wierzył, że może ugrać punkt w biegu otwarcia, jeszcze trudniej uwierzyć w ten defekt.
Wkrótce rozpętać się ma burza. Potworna ulewa. Ja w obcym mieście. Sam. W trampkach i koszulce. Siedzę cały mokry. Ale nie wyjdę przecież. Gdzie mama, dziadek? Czy już czekają, czy mokną w centrum? Nie dbam o to. Nie mam też komórki. Nie kupili mi za świadectwo z czerwonym paskiem w ósmej klasie, to teraz mają. Niech czekają. Program wykręcam jak szmatę. Przez wiele lat część jego kartek nie rozklejała się. Potem puściły, ale do dziś czuć wilgoć z tego pliku kolorowych stron.
Potem, zdaje się, "Drabol" jako jedyny pokonuje Gary'ego Havelocka - późniejszego Indywidualnego Mistrza Świata. Finał trochę przypadkowy - bez wielkiego Hansa, już po kontuzji Gundersena i J. O. Pedersena. Taka trochę pustka po epoce Duńczyków, a przed erą Rickardssona, Hamilla i Hancocka. Jednak na tamte czasy byłem w niebie. Dzisiaj dałym jeszcze więcej, aby przeżyć taki wieczór. Nie pamiętam jak i gdzie w końcu znalazłem mamę i dziadka. Wróciliśmy do naszego nieżużlowego miasta bardzo późno. Ojciec wściekły, bo mieli gdzieś umówioną popijawę ze znajomkami. Mama też nie miała komórki, więc mu nie zadzwoniła, że ulewa, że czekają na mnie, że Havelock, że popijawa już nie dziś. Nie przejąłem się wtedy. Nie znałem siły dobrej popijawy. Znałem smak szlaki na światowym poziomie, znałem zapach starego poczciwego Olimpijskiego, znałem zieleń drzew na Mickiewicza, znałem smak deszczu w upalne wrocławskie popołudnie. Tęsknię za tym. Choć wiem, że gdybym tam wrócił, już nigdy nie będzie tak samo. I chyba trzeba podziękować dziadkowi. To on we mnie zaszczepił sportowe pasje. Żużlową też. I nawet jeśli już go nie ma, to przecież jest. Jeśli zostawił mnie i pulsujące we mnie namiętności, to tak jakby jego ręka, która zaprowdziła mnie na stadion żużlowy jako 6-latka ciągle szła ze mną, ręka w rękę.
Chodź Dziadek, idziemy na żużel!
PROSPERO