Od dawna wiedziałam, że gdybym miała napisać tekst publicystyczny o jednym tylko zawodniku, o tym, jak ja widzę go moim babskim okiem, to byłby to tekst poświęcony Nickiemu Pedersenowi. Gdy zaś okazało się, że Nickiemu przyjdzie się pożegnać z cyklem Grand Prix, może tylko na sezon, a może - jak wynikałoby z jego wpisów w mediach społecznościowych - na zawsze, uznałam, że nastał czas, żeby ten felieton o jednym tylko zawodniku stał się faktem.
Nie jest to zaskoczeniem dla nikogo, kto „Babskim Okiem” czytuje regularnie, wszak obowiązkowa wzmianka o Nickim Pedersenie zdołała już się dorobić statusu nieodłącznej części cyklu. Nie tylko dlatego, że to zawodnik, któremu kibicowałam jako pierwszemu, ale także dlatego, że to jedna z najbardziej niejednoznacznych postaci współczesnego żużla.
Gdyby ktoś chciał kręcić film biograficzny o żużlowcach, Nicki byłby znakomitym wyborem. Gość uważany przez jednych za najbarwniejszą postać speedwaya i mimowolnego ambasadora dyscypliny, przez innych zaś nazywany bandytą i, w zależności od aktualnej sytuacji, symulantem lub bezwzględnym kosiarzem. Gość, który w odpowiedzi na standardowe pytanie „kto miał największy wpływ na twoją karierę”, odpowiada po prostu „mój ojciec”, chociaż pełna odpowiedź brzmi „ojciec, który nigdy mnie nie doceniał i na którego pochwałę zawsze starałem się zasłużyć”. Gość, który jest dwiema zupełnie różnymi osobami na torze i poza nim – i, wyjątkowo, to nie formułka używana przez komentatorów, kiedy nie wiedzą, co powiedzieć o zawodniku.
Już to, co o Nickim wiadomo powszechnie, wystarczyłoby na dobry dramat biograficzny. Do żużla przyszedł przypadkiem, za starszym bratem, Ronnim, chociaż na motosport skazany był od urodzenia, odkąd jego ojciec – były rajdowiec – wymyślił, by nazwać synów po dwóch gwiazdach Formuły 1 (odpowiednio Ronniem Petersonie i Nikim Laudzie). Plan był prosty: Ronni zostaje znakomitym żużlowcem, Nicki może trochę się pobawić żużlem, a potem przejmuje rodzinny biznes i po kres swych dni zajmuje się sprzedażą samochodów. Los jednak chciał inaczej i już w wieku juniorskim to właśnie młodszy z Pedersenów wykazywał więcej smykałki do czarnego sportu. Topowym juniorem nigdy jednak nie był – historia inaczej zapamiętała jego młode lata. Już podczas IMŚJ pod koniec minionego wieku zdołał sobie zapracować na opinię złego chłopca wskutek kilkukrotnych starć z Rafałem Dobruckim, które tego ostatniego kosztowały może nawet juniorskie złoto.
Podobni? ;) Ronni Pedersen - tutaj w barwach Arena Essex (2004), ale jeździł także dla Leszna (1999), Gniezna, Rawicza i Grudziądza. [Zdj. crash.net]
Nicki był dziki od zawsze, pseudonim Dzik nie wziął się przecież z powietrza. Nie spokorniał po awansie do Grand Prix w 2000 roku. Wręcz przeciwnie – ze wszystkich sił starał się pokazać, że nie znalazł się w cyklu z przypadku, że może być równie dobry jak światowa czołówka, jak Rickardsson, Gollob czy Hancock. Nawet (zwłaszcza) wtedy, gdy sam w to nie wierzył.
Osiemnaście lat Nickiego Pedersena w Grand Prix to dla mnie historia o tym, jak bardzo może zmienić się człowiek i jak bardzo człowieka może zmienić ten dziwny, szalony, a niekiedy okrutny i niesprawiedliwy sport.
Przyszedł jako chłopak znikąd, z renomą tego, który nie wygryzie światowej czołówki, ale może wysłać ją do szpitala. Taka etykietka już na początek. Był młodszy od tych najlepszych, ponieważ w tych dziwnych czasach na przełomie wieków jak człowiek dwudziestoczteroletni przychodził do Grand Prix, to był właściwie niemalże juniorem. Mechanicy Nickiego, prywatnie jego przyjaciele, tak samo jak on dopiero uczyli się żużla, a przy okazji spędzali czas między zawodami na tym, co Sławek Drabik nazwał kiedyś fazą „ostro w beret”. Nabieranie doświadczenia polegało na podglądaniu tych lepszych, zwłaszcza Tony’ego Rickardssona, który imponował młodemu Duńczykowi nie tyle wynikami, co poukładaniem i niezależnością. Wielki mistrz mógł sobie pozwolić na to, o czym Pedersen tylko marzył – na chodzenie własnymi ścieżkami, niezależnie od trendów panujących w środowisku i opinii innych zawodników. Nicki też tak próbował. Jak wspomina w swojej biografii, kiedy przed Grand Prix w Berlinie w 2001 roku większość żużlowców protestowała przeciwko fatalnym warunkom torowym, był bodaj jedynym, który oznajmił „a ja chcę jechać”. Wtedy chciał – bez brzemienia licznych kontuzji, bez świadomości, czym grozi szczeniacka brawura. Teraz przypomnijcie sobie tegoroczną Målillę. Punkt widzenia naprawdę zależy od punktu siedzenia…
Ten szalony Nicki, który na torze płynął z prądem i częściej dawał się prowadzić motocyklowi niż był jego panem, często zmieniał ludzi wokół siebie, prócz jednego jedynego mechanika, najlepszego przyjaciela z dzieciństwa (tego pożegnał dopiero później, wraz z długoletnią przyjaźnią, lecz kulisy tej historii nie mają nic wspólnego z żużlem). Czasem to on rozwiązywał umowy, czasem umowy rozwiązywały się same, a czasem nie było żadnych umów, tylko życie z dnia na dzień, z kredytem na bus jako jedynym punktem stałym. Okrzepł trochę dopiero w pamiętnym roku 2003, kiedy poznał swoją wieloletnią partnerkę, Anne-Mette Hansen. Ponoć miłość dużo poukładała w życiu Nickiego, dała punkt odniesienia, który uspokoił go i pozwolił skupić się na żużlu. Efekty znamy – zwycięstwo w Cardiff (wymarzony stadion na triumfy dla większości żużlowców i piętnaście lat temu, i dziś) oraz wyszarpnięte niemalże na ostatniej prostej mistrzostwo świata. Żużlem zainteresowałam się na ponad rok po słynnym Grand Prix w Hamar, ale tamte zawody oglądałam kilka razy. Bardzo filmowe. Jeden topowy żużlowiec ze speedwayowej rodziny, wszyscy czekają, aż wreszcie zostanie mistrzem świata, przecież zasługuje na ten tytuł, i jeden wieczny dzieciak, i to znikąd, duński temperamentny przybłęda, dla którego sukcesem będzie już jakikolwiek medal, a co dopiero złoto. Jason Crump był niemal pewny swojego triumfu. Przez cały sezon starał się wyprzedzić Tony’ego Rickardssona, w końcu to Szwed był jego największym rywalem. Gdzie dwóch się bije, tam skorzystał Nicki Pedersen, który na dobrą sprawę zgarnął złoto leżące na ziemi. Ktoś może powiedzieć, że to nie Nicki wtedy wygrał – to Jason przegrał z własną psychiką, dopuszczając się faulu w półfinale. Gdyby nie wjechał w Runego Holtę, może i tak nie miałby szansy wyprzedzić Norwega. Gdyby zaś dojechał do finału – może Nicki i tak zostałby mistrzem świata. A może wcale nie. Rudy Australijczyk dostał należne od losu złoto rok później, a Nicki po dziewięciu latach znów toczył walkę o mistrzostwo do ostatnich biegów (i znów z Australijczykiem!), tylko że tym razem to on był Tym Który Przegrał. Historia żużla kołem się toczy.
Jeśli spojrzycie w statystyki, zobaczycie, że po mistrzowskim sezonie najczęściej zajmowaną przez Nickiego pozycją była piąta lokata. Tuż za finałem. Klątwa wiecznych półfinałów. To widzieli wszyscy. A ci, którzy patrzyli pod innym kątem, widzieli chłopaka, który kolejny medal przegrał jeszcze przed startem sezonu, nie umiejąc się odnaleźć w gąszczu mistrzowskich obowiązków, wydarzeń towarzyskich, przyjaciół i wrogów. Przy nastawieniu na przetrwanie każdy półfinał był już wielkim sukcesem, podobnie jak piąta lokata na koniec. I takim samym paradoksalnym sukcesem było miejsce tuż za podium w roku 2005. Nicki się pogubił, nie pierwszy raz w życiu. A im bardziej się gubił, tym bardziej na zewnątrz grał twardego gościa, który nie boi się nikogo i niczego. Pod warstwą, którą widzieli kibice i media, były kolejne problemy: z rodziną, ze zdrowiem, z teamem. I był chłopak, który odreagowywał frustracje na torze i w boksie, jednocześnie zyskując sobie inną sławę – sławę zawodnika, który nigdy nie odmawia kibicom autografu lub wspólnego zdjęcia. Z kim bym o nim dziś nie rozmawiała, wszyscy potwierdzają, że Nicki od kontaktu z kibicami nigdy nie uciekał. To raczej kibice instynktownie schodzili mu z drogi po nieudanych zawodach, kiedy adrenalina wypełniała mózg i groziła wybuchem, porównywalnym siłą z całkiem niezłą bombą.
To przez Nickiego Pedersena zainteresowałam się żużlem. Przypadkiem zawiesiłam oko na powtórce finału Grand Prix 2005 w Eskilstunie, finału, z którego Nicki został wykluczony za podcięcie rodaka, Bjarne Pedersena. Może gdyby nie ta sytuacja, obejrzałabym zawody do końca, wyłączyła telewizor i zapomniała. Ale nie dało się zapomnieć rozpaczy chłopaka, który przecież wcale nie chciał zrobić krzywdy rywalowi, po prostu tak bardzo, tak rozpaczliwie pragnął wygrać, że zapomniał o całym świecie. Wtedy nic strasznego się nie stało i może dlatego widziałam w Nickim nie tyle winowajcę, co ofiarę własnych ambicji. Ta rozpaczliwa postawa została mi w głowie i bardzo chciałam, żeby ten gość, o którym nie wiedziałam nic poza nazwiskiem i narodowością, następnym razem coś jednak wygrał. Żeby nie musiał uciekać się do nieczystych zagrań, żeby zaspokoić spalającą go ambicję.
Ten osobisty wtręt zachowuję w tekście głównie dlatego, że po latach, po obejrzeniu pewnie z kilkuset zawodów żużlowych, po tysiącach (dziesiątkach tysięcy?) artykułów i świeżo przeczytanej biografii Pedersena zauważam, że nie mając o nim pojęcia, oceniłam go zaskakująco trafnie. Może dlatego, że przyszłam z zewnątrz i nie wiedziałam, że to ten bandyta Pedersen, że to ten mistrz świata, który sprzątnął złoto Crumpowi sprzed nosa, nie znałam całej jego kartoteki i prehistorii doskonale znanej kibicom żużla. Może dzisiaj razem z innymi popełniam błąd, oceniając źle kogoś, kogo, zdawałoby się, wszyscy doskonale znamy – i przyjdzie inny kibic „spoza układu”, i zobaczy Coś Więcej.
Tak, to była ambicja, która potrafiła Nickiego zaślepić. I tak, choć z trudem przyznawał się do błędu, poza torem umiał być tym rozsądnym (oczywiście, nie zawsze) i wyjaśnić zaszłości z zawodów. A za tym wszystkim stała masa kontekstu: pragnienie bycia dostrzeżonym, nie tylko przez świat, ale przede wszystkim, wciąż, przez ojca. Jak bardzo musi cierpieć ktoś, kto mimo że został mistrzem świata, nadal nie zasłużył na pochwałę od własnego ojca?
Zdj. motorcyclenews.com
"Trudnym dzieciństwem" łatwo się wyjaśnia czyjś charakter, ale nie sposób nie zauważyć, że ta zła część charakteru Nickiego to domena toru, ewentualnie pozatorowego kozaczenia pod publiczkę. A gdy przestał kozaczyć i skupił się na żużlu, czyli po roku 2005, znów zaczął wygrywać. W kolejnym sezonie natomiast poukładał kwestie zdrowotne i nagle bum! – Nicki Pedersen wraca do gry. Dzik znowu poluje na medale, proszę państwa.
Po raz kolejny kiedy poukładało się życie poza torem, na torze pojawił się zupełnie inny Nicki. Może niepozbawiony pierwiastka nieprzewidywalności – o czym paru zawodników doskonale przekonało się, niestety, w sezonach 2007-2008 – ale z determinacją, która bardziej budowała niż niszczyła. Schudł, zadbał o zdrowy styl życia, panował nad motocyklem bardziej niż motocykl nad nim. Był gotowym przepisem na kontrowersyjnego mistrza świata. Gorące biegi, awantury, artykuły w tabloidach, niesamowite wyniki, głód jazdy, głód zwycięstw… do wzorcowego wcielenia kontrowersji na sportowym świeczniku brakowało tylko skandalu obyczajowego. Nicki pozostawał wzorowo wierny Anne-Mette, a ona, przesympatyczna dziewczyna, która całe życie podporządkowała karierze ukochanego, stała za nim jak cień. Pierwsza biegła do niego po zwycięstwie, pierwsza pocieszała po rzadkich porażkach. Gdy kibice po raz kolejny widzieli w Pedersenie diabła, to ona stawała na linii ognia – i czyniła to też później, do końca ich związku, czy to osobiście, czy w mediach społecznościowych.
Nicki i Anne-Mette w 2008 r. (zdj. ekstrabladet.dk)
Po raz drugi i trzeci Nicki Pedersen był już innym mistrzem niż w 2003 roku. Zdawał sobie sprawę, że teraz jest też ambasadorem dyscypliny, łączył więc przyjemne z pożytecznym – pokazywał się na galach i w telewizji, nakręcał popularność żużla w Danii, a częściowo także na Wyspach Brytyjskich, gdzie mieszkał. Na eventach brylował, obejrzyjcie zdjęcia z pierwszej lepszej imprezy z tamtych czasów. Przy tym jednak pozostawał normalnym gościem, tym legendarnym Nickim Spoza Toru, co to jest dobrym kumplem i do rany przyłóż facetem, nie żadną gwiazdą sportu, tylko zwykłym chłopakiem z Odense.
Pamiętam owiane bardzo złą sławą Grand Prix Niemiec 2008, które koniec końców odbyło się w Brombergu… Bydgoszczy, znaczy się. Byłam podówczas nastoletnią smarkulą zafiksowaną na punkcie oglądania żużlowego świata od kuchni, a w dodatku mieszkałam w Toruniu, więc w piątkowe popołudnie przed „Final Grand Prix” mimo ulewy prosto z lekcji poleciałam na autobus do Bydgoszczy, żeby załapać się chociaż na koniec treningu. Treningu już nie było, ale zdeterminowana, zmoknięta dziewczyna wzbudziła współczucie w sercu pana ochroniarza, który zlitował się i wpuścił mnie do na wpół opustoszałego parku maszyn. Żużlowców tam była garstka, większość już się pakowała – tylko Nicki Pedersen ze swoją świtą siedzieli w nieprzemakalnym namiocie. Jako szalenie nieśmiałe dziewczę nie miałam odwagi przekroczyć bramy zakazanego świata, ale bardzo liczyłam, że los wynagrodzi mi moknięcie autografem samego mistrza. I wynagrodził jakieś pół godziny później.
Pamiętam – bo trudno zapomnieć – jak bardzo Nicki przejął się po wyjściu z namiotu, że jakaś kibicka tak dla niego zmokła. Pewnie gdybym miała coś ponad nieco wilgotny zeszycik, podpisałby mi wszystko, co tylko bym podsunęła. Przepraszał, jakby miał za co. Zachował się, krótko mówiąc, jak każdy przyzwoity człowiek z sercem nie tylko w sensie organu, nieco zmieszany determinacją przypadkowej fanki. Jestem przekonana, że każdy prawdziwy mistrz świata tak właśnie by zareagował.
Spotkanie twarzą w twarz z moją osobistą legendą wcale jej nie odbrązowiło. Zrobiły to lata później zupełnie inne kwestie. Niezależnie jednak od tego, co działo się z Nickim Pedersenem na torze i poza nim, do dziś jestem pewna, że większość ludzi widzi tylko część jego historii. Nie najładniejszą – i wcale nie najciekawszą.
Ciąg dalszy mojej opowieści o Dziku:
Joanna Krystyna Radosz