To nie będzie długi tekst, sprowadzający się w zasadzie do jednego prostego pytania, ale wart jest osobnej publikacji. Podobnie jak od kilku lat, głosem wojącego na puszczy, piszemy i apelujemy o poprawienie formuły wyłania Indywidualnego Mistrza Polski, uczynienie jej sprawiedliwszą i bardziej obiektywną, tak teraz słówko o DMP. Finał IMP to jednak impreza jednodniowa, rzec można: pokrzyczą kilka dni (koneserzy miesiąc), i przestaną. Za rok napiszemy znowu to samo. Ekstraliga to już jednak inny kaliber, to cały sezon emocji. Dlaczego - pytam - w tej naszej "najlepszej lidze świata" wciąż trwamy przy jedynie słusznej koncepcji "krzyżowania" par w półfinałach: pierwszy z czwartym, drugi z trzecim?
Zamysł jest oczywiście prosty i czytelny dla każdego - walczymy cały sezon po to, żeby zdobyć 1. miejsce po fazie zasadniczej, a w nagrodę dostać za rywala tego najsłabszego z "wielkiej czwórki". Wszystko ładnie, tyle tylko, że żużel to sport naprawdę specyficzny. Niby drużynowy, ale ja raczej używam pojęcia "udrużynowiony". Dość pokracznie i na siłę. Co z tego, że drużyna wygra 12 meczów z rzędu, jeśli w tym trzynastym (pechowym, a jakże) lider dozna kontuzji, a chwilę później podstawowy junior połamie się na jakiejś młodzieżówce, albo wywinie "niesportowy" numer. Nie wspomnę nawet o wypływających pod koniec sezonu problemach z płatnościami, ale i tak bywa, nie można tego wykluczać. Mamy wówczas drużynę, która zajęła np. 2 miejsce, ale obiektywnie u progu play off jest najsłabsza. Jak poraniona przez wilki łania.
Już kilka lat temu wpadli na to w innych żużlowych ligach, w Szwecji i Anglii. Efekt? Taki, jakiego należało oczekiwać - menadżerowie biorą pod uwagę aktualną dyspozycję i aktualny potencjał rywali. To, co "tu i teraz". Bo kogo we wrześniu obchodzi, że drużyna X wygrała wszystkie swoje mecze w kwietniu i maju?
Dlaczego u nas nie dajemy najlepszym takiego atutu? Przecież to byłaby największa, wymierna nagroda za ich wysiłek. I zupełnie nie musi tu zajść co roku casus plagi kontuzji w szeregach jednego z finalistów (przeciwnie - oczywistym jest, że nawet kilka lat z rzędu może być pod tym względem łaskawych). Takim samym czynnikiem - ważnym, jeśli nie decydującym - jest np. subiektywne "czucie się dobrze" na torze danego rywala. Ktoś może zająć 4. miejsce, ale sztab klubu z "jedynką" uważa, że ich zawodnicy najlepiej czują się na torze klubu z drugiego miejsca. Wybierają więc tego rywala, ponosząc przy tym ryzyko, że jeśli pomylili się w swych rachubach, marzenia o złocie prysną już na etapie 1/2 finału. Co w tym dziwnego czy niesportowego?
Przykład z życia - proszę bardzo. Ostatnie zakończone rozgrywki Elitserien (2017). W ćwierćfinałach najlepsza, najwyżej sklasyfikowana Dackarna mogła wybrać ostatnią z awansujących do play off Rospiggarnę. Ale bano się ich, bo w Rospiggarnie liderem był prący po złoto IMŚ Doyle, a na własnym torze byli w stanie wysoko wygrać z każdym. Wybór padł więc na przedostatnią Smedernę, którą afera dopingowa Grigorija Łaguty pozbawiła najważniejszego zawodnika. Žagar miał wówczas totalnie niewyraźny sezon, a pozostali (Walasek, Aspgren, Michelsen, Lebiediew) przedstawiali raczej I-ligową moc. Przegrywali wyjazdy, a w Eskilstunie każdy, kto chciał, robił co najmniej 43 punkty. Rozsądny wybór? Pewnie, że rozsądny - zachwalali wszyscy. Zachwalali tak jeszcze po pierwszym meczu, kiedy Lindgren, Dudek, Janowski i Holta wywieźli 44 "oczka" z toru "Kowali". Rewanż wydawał się formalnością. ...A potem spadły liście, przyszła jesień, w Szwecji zaczęły się deszcze, małe rozrabiaki z Bullerbyn przebudziły potwora Žagara - i mieliśmy najpiękniejszą bajkę żużlowego sezonu 2017. Tak było.
Ten układ ma jeszcze jeden plus - od początku wszystko jest jasne i transparentne. Wygrywasz - wybierasz. Jak z polem startowym przed finałem GP. Jak jest teraz? Teraz teoretycznie też jest wszystko jasne. Teoretycznie... W praktyce co rusz przed ostatnią rundą (i przedostatnią) słyszymy dywagacje, czy klub X, mający już pewny awans, przyłoży się do meczu, bo niewykluczone, że dużo bardziej opłaca mu się przegrać. Czyli też "wybrać sobie rywala". Cudzysłów nieprzypadkowo, bo tego typu "wybierania" nie chcemy. Po co nam takie mecze, w których ktoś jedzie po to, żeby specjalnie przegrać? To samobój dla każdego sportu.
Do grobowej deski pozostanę zwolennikiem wyłaniania Indywidualnego i Drużynowego Mistrza Polski w klasycznej formule, ale - skoro już doszliśmy w rozwoju żużla do takiego etapu, że bez udziwnień się nie da, bo (rzekomo) telewizja tego "nie kupi" - to zostawmy chociaż tym finalistom IMP punkty zdobyte w fazie zasadniczej (jak w Danii), a najlepszej drużynie po rundzie zasadniczej dajmy wolność wyboru. Niech sami zdecydują, z kim chcą jechać.
Jakub Horbaczewski