Wyjazd do Pardubic staje się powoli dla mnie nową świecką tradycją. Nawet żona tego nie komentuje, przyjmując samotne spędzenie jesiennego weekendu jako coś właściwie normalnego. Te dwa dni spędzone w Czechach (mam nadzieję, że uda się w niedługim czasie uczestniczyć w całym trzydniowym żużlowym pikniku) są odskocznią zarówno od codzienności prywatnej, jak i tej naszej ekstraligowej. Dobre towarzystwo, speedway, dobre piwo, a wokół ludzie, którzy przyjeżdżają, żeby po prostu obejrzeć dobre zawody. Tak zwyczajnie, bez żadnych antypatii. Niby takie proste, a jakże trudne do zrealizowania na polskich stadionach. A przecież to zaledwie niespełna 100 km od granicy.
Sobotni turniej o DMŚJ zapowiadał się ciekawie, wszak składy Polski i Danii niemalże gwarantowały wyrównaną walkę o złoto. I rzeczywiście, żużlowcy stworzyli świetne widowisko, niejednokrotnie walcząc "na żyletki" na świetnie przygotowanym torze. W początkowej fazie nasi reprezentanci uzyskali przewagę, która po dwóch zerach Mikkela B. Jensena urosła do siedmiu punktów. Wystarczył jednak „Joker” jeźdźców z kraju Hamleta i z naszej przewagi nie zostało właściwie nic. Z tyłu także zrobiło się ciekawie, bo gospodarze byli coraz skuteczniejsi, a dodatkowo Mark Lemon robił wszystko, żeby pomóc... Czechom. Najpierw próbował wystawić Darcy'ego Warda jako jokera w biegu VI przy zaledwie pięciopunktowej stracie do prowadzących Polaków, a następnie wystawił swojego najlepszego zawodnika w kolejnej gonitwie przeciwko Bartoszowi Zmarzlikowi i Václavowi Millíkowi (obaj byli liderami swoich ekip), dzięki czemu Australijczycy zarobili na tym posunięciu zaledwie dwa „oczka”. Dla porównania Czesi zdobyli w XIV biegu 6 punktów, a zawody zakończyli mając cztery punkty więcej od „Kangurów”, czyli zdobyli brąz właśnie na roszadach taktycznych.
Uchwycone w kadrze ostre wejście Porsinga pod Pawła Przedpełskiego (kask biały). "Poszedłem na całość" - wyznał po zawodach Duńczyk
Wracając do rywalizacji o złoto, wszystko rozstrzygnęło się w biegach nominowanych. Najpierw Nicklas Porsing wygrał w heroicznym boju z Pawłem Przedpełskim, potem doszło do starcia M. B. Jensena z Piotrem Pawlickim, w wyniku którego Polak zanotował upadek i został słusznie wykluczony z powtórki, a następnie Patryk Dudek został wywieziony po starcie przez Eduarda Krčmářa i nie zdołał zbliżyć się do do Michela Jepsena Jensena, co oznaczało trzypunktową stratę naszych reprezentantów przed ostatnim wyścigiem. Swoje zadanie wypełnił świetnie jadący tego dnia Bartosz Zmarzlik, ale Mikkel Michelsen pilnował trzeciego miejsca i pozostało nam cieszyć się ze srebra.
Decydujący moment: Piotr Pawlicki upada po ataku Mikkela B. Jensena
DMŚJ pokazały, że pod względem technicznym Duńczycy są lepsi od naszych młodych Orłów. Nie jest to oczywiście jakaś miażdżąca przewaga, ale gołym okiem widać efekty szkolenia na słynnych duńskich agrafkach, dające umiejętność wąskiego wejścia w łuk i przejechania go na pełnej prędkości przy krawężniku. W ten właśnie sposób nasi rywale wygrali kluczowe wyścigi. Na drugim biegunie byli Australijczycy, nie mające właściwie styczności z tak dłużymi obiektami. Dla nich przejechanie czterech kółek (po 391,5 m każde) było równoznaczne z uczestnictwem w wyścigu na pięć okrążeń. I to ze sporym haczykiem, wszak tory angielskie na których startują na co dzień mają niejednokrotnie ponad 100 m mniej.
Po zawodach jedziemy do pensjonatu - i tu następuje zderzenie się z podejściem do życia na czeskiej prowincji. Pokój nieprzygotowany dla gości? Nic to. Pani zwyczajnie przynosi klucz do innego pokoju, wzruszając ramionami i z dużym luzem rozbrajająco stwierdzając, że „není připraveno" - czyli "nie gotowe”. Ile wcześniej trzeba zamówić jedzenie? Najlepiej jeszcze będąc na stadionie, ale koniecznie trzeba się upewnić, że zamówienie zostało przyjęte do realizacji, bo nawet siedząc godzinę można zapomnieć, że kelner zainteresuje się potencjalnym klientem. O swoje trzeba zadbać. Akurat nas to nie dotyczyło, ale inni polscy kibice chyba się mocno zdziwili, gdy po ponad godzinie czekania dowiedzieli się, że pani nic nie wie o ich zamówieniu. Nie ma się co denerwować, przecież nikomu się nie spieszy. I tak było lepiej niż w ubiegłym roku, gdy po zamówieniu noclegu przez internet na miejscu okazało się, że... takich jak my było więcej. Ot, taki folklor, który w sumie ma swój urok, choć czasem może wyprowadzić z równowagi.
Rano wycieczka po pardubickiej starówce, która, choć niezbyt wielka, to jednak jest bardzo urokliwa. Na wejściu charakterystyczna Zielona Brama z herbem miasta ułożonym na bruku. Po przekroczeniu gotyckiej budowli wchodzimy na plac, na którym swoje piękno ukazują bogato zdobione kamienice i królujący między nimi budynek ratusza. Ze starówki można przejść do zamku, pełniącego dziś funkcję muzeum i tu niespodzianka – wystawa „Początki Zlatej Přilby”, na której zebrano zdjęcia z lat 30-tych (pierwszy turniej odbył się w 1929 roku na torze, gdzie do dziś rozgrywana jest "Wielka Pardubicka"), kilka tytułowych Złotych Kasków (każdy z nich ma numer turnieju) i chyba największa atrakcja – przedwojenne motocykle, niespecjalnie podobne do dzisiejszych oraz dwa typowo żużlowe angielskie JAP-y z lat 1948-49. Jest także, żeby było ciekawiej, Harley Davidson startujący w wyścigach sidecarów. Wszystkie eksponaty oczywiście opisane. Bardzo ciekawa ekspozycja. Polecam, jeśli ktoś będzie miał możliwość obejrzeć.
Sześciu w jednym wyścigu to za dużo? Tor w Pardubicach to prawdziwa autostrada
W niedzielne południe rozpoczęły się imprezy towarzyszące, czyli przejazd zabytkowych samochodów oraz motocykli, w tym także dwóch JAP-ów robiących bardzo fajny hałas, jakże inny od dzisiejszych dźwięków wydobywających się z tłumików. Na trybunach sporo Polaków, Niemców, Szwedów oraz oczywiście Czechów. Lejące się strumieniami piwo z miejscowego browaru umilało oczekiwanie na godzinę 13. Wtedy rozpoczęła się uroczysta prezentacja 37 zawodników. Wszyscy przeszli wokół toru za oficjelami i dziewczynami niosącymi złoty kask. Przed nami 32 wyścigi i... 11-krotne równanie toru. Żużlowcy stworzyli na torze świetne widowisko, w którym nie brakowało walki. Ciekawie z nawierzchnią kombinowali (w pozytywnym sensie) organizatorzy. Początkowo "szlaka" była lekko odsypująca się, jednak podczas dłuższej przerwy po 12. biegu zmieniono ją w mokrą i przyczepną (zawodnicy przy świecącym pięknie słońcu zjeżdżali do parkingu niemiłosiernie umorusani), aby finał rozegrać na... betonie, gdzie królowało trzymanie krawężnika. Jeśli chodzi o kwestie organizacyjne, to Czesi bardzo dobrze rozwiązali problem toalet, co przy potężnej ilości piwa wypijanego podczas zawodów jest niezłym wyczynem. Co ważne, przez cały czas nie zabrakło tam mydła i ręczników papierowych (przedstawiciele kilku klubów Najlepszej Ligi Świata mogliby zrzucić się i kupić ten patent - dop. red.).
Co ciekawe: oni jeżdżą w sześciu i często cała szóstka walczy o premiowane miejsca. Greg Hancock w jednej z szarż - z 5. miejsca na drugie... To je ono!
Zawody w Pardubicach zawsze mają ciekawą obsadę, bo obok mistrzów świata pojawiają się zawodnicy dla nas nieco egzotyczni, w końcu nieczęsto mamy okazję oglądać wyścigi z udziałem Austriaków, Włochów czy Niemców, a tacy żużlowcy rokrocznie są zapraszani. Tegoroczny turniej wreszcie nie kolidował z polską ekstraklasą, choć kilku żużlowców "zabrały” Mistrzostwa Europy w Rzeszowie. Po raz pierwszy od wielu lat nie było też żadnego z braci Drymlów.
Tak na marginesie, czytałem, że finałowa impreza z cyklu SEC była ciekawa. Udało mi się sporą jej część zobaczyć w powtórkowych programach i jeśli to było ciekawe, to niedzielna 65. Zlatá Přilba byłaby chyba turniejem stulecia. Nie dość, że tradycyjnie startowało po sześciu zawodników, to chyba w żadnym z biegów nie zabrakło "mijanek" i użycie liczby mnogiej jest tutaj nieprzypadkowe. Zabawę w finale zepsuł tylko Wojciech Grodzki wykluczając Mateja Žagara za przekroczenie czasu dwóch minut (Słoweńcowi zgasł motor i jeśli spóźnił się na start to maksymalnie kilka sekund). Arbiter nie miał właściwie nic do roboty przez cały turniej, a gdy wreszcie mógł podjąć jakąś decyzję, popisał się swoim aptekarskim podejściem, za co zresztą otrzymał sporą porcję gwizdów od kibiców ze wszystkich krajów, którzy chcieli zobaczyć finał sześcioosobowy.
W najważniejszej rozgrywce na starcie stanęło trzech Polaków, jednak wszyscy zaspali mocno na starcie i pozostała im walka o trzecie miejsce. Początkowo najlepiej radził sobie Patryk Dudek, jednak zostawił zbyt wiele miejsca przy krawężniku Przemysławowi Pawlickiemu. Gdy „Duzers” skontrował motocykl ścinając wyjście z łuku, trafił na przejeżdżającego tamtędy leszczynianina i doszło do dość niebezpiecznej sytuacji. Na dodatek na wyjściu z ostatniego wrażu szóstego okrążenia zielonogórzanina wyprzedził jeszcze drugi z braci Pawlickich. Z przodu Darcy Ward nie popełnił żadnego błędu i pewnie wygrał, choć początek zawodów miał mocno średni i dość szczęśliwie wyszedł ze swojej grupy eliminacyjnej.
Jeśli ktoś lubi żużel i będzie miał trochę czasu w przyszłym roku, to szczerze polecam wybranie się do Pardubic. Udział w najstarszym żużlowym turnieju na świecie jest niezapomnianym przeżyciem. Może nieco dłużą się przerwy na równanie toru, ale nie zmienia to faktu, że spędzenie ponad 6 godzin na stadionie jest dobrym wstępem do pożegnania się z sezonem żużlowym i swego rodzaju zaliczką na długie 5 miesięcy zimowego rozbratu ze speedwayem. Ważnym argumentem jest także atmosfera, jakże inna od ekstraligowej. Ciężko to opisać. Lepiej samemu poczuć i zobaczyć. Przyznam, że na swój sposób wciąż imponują mi miejscowi kibice. Niezależnie od tego ile zer przywiozą ich zawodnicy, które miejsce zajmuje ich zespół, spiker zawsze głośno zapowiada, że właśnie wystartować ma miejscowy bohater, a z trybun - choćby ów nie miał żadnych szans - zawsze odpowiada radosny, autentyczny doping, dźwięk trąbek i oklaski.