Raz na cztery lata przychodzi taki czas, że nawet żużlowy ortodoks zaczyna żyć piłką, w koszący lot Van Persiego wpatruje się jak sroka w gnat, częściej nawet niż w salto a'la PUK z motocyklem; płeć nadobna, niestereotypowo, też zerka ukradkiem, pal licho sytuacja w grupie, ale w końcu tylu przystojniaków w jednym miejscu i czasie... A amatorzy szybkiego zarobku - ci to dopiero mają eldorado! Ledwie pojawił się zakład "Czy kibic wbiegnie na boisko" - bach! Już na nim był (i to nasz rodak!), tylko wrzucili do oferty "Czy podczas Mundialu zemdleje masażysta" - padł jak rażony piorunem (ponoć na widok gry Anglików), a nawet perełka "Czy Luis Suarez kogoś pogryzie", po sympatycznym kursie 175, spełniła się na oczach milionów, uszczęśliwiając przy okazji prawie 200 graczy na świecie. Plus jednego dermatologa. Reszcie nie "wchodzi", ale to się zmieni. Już jutro. Nie ma się co śmiać z niedoszłych milionerów, my też na fazę pucharową mamy taki kupon, że jak wejdzie to kolejny Mundial sami zorganizujemy.
Zakłady zakładami, kły Suareza kłami, a w tym samym czasie prawdziwe "Lwy Afryki", Ghańczycy, dostali w depozyt walizkę z 3 milionami dolarów - i też zgłupieli, sami sobie strzelając bramki. Nawet w czas Mundialu wynalazek Fenicjan nie pozwala zapomnieć "who's the boss". Co to ma wspólnego z żużlem? Ano, na tej płaszczyźnie już sporo. Więcej niż sporo.
Gdzieś w tle piłkarskich zmagań, jakoś pomiędzy "pewnym" remisem Niemców z Jankesami a zlustrowaniem stężenia żelu na misternie ułożonej fryzurce CR7, mignęła mi w którymś z brytyjskich serwisów wiadomość z teamu Brummies, godnie reprezentującym milionowe Birminhgam (geo-wtręt nie bez kozery całkiem, bo to Zjednoczone Kólestwo, choć mami nas często swym pretensjonalnym przepychem, o czym wciąż nie każdy wie, jest po prawdzie królestwem mieścin i miasteczek - a liczba miast z ludością w przedziale od 500 tys. do 1 mln wynosi... 1. I to nie w Anglii). Ale Birmingham wielkie jest, stąd i zapotrzebowanie na rozrywkę dla umęczonego ludu, przynajmniej czysto teoretycznie, nie marginalne. Stąd zaciekawiły mnie słowa - to one właśnie były osią wspomnianej wiadomości - właściciela Brummies, pana Alana Phillipsa. Dżentelmen ów przyznał, że zainwestował ostatnio w swój klub 400 tys. funtów (ok. 2,1 mln zł, więc nie tak mało), jednak nie jest zadowolony z efektów tej inwestycji. Co, nie siląc się już na typową brytyjską powściągliwość - niczym nasz szef MSZ ostatnio - spuentował konstrukcją myślową, iż frajerem nie jest i nie będzie dłużej pakował pieniędzy w coś, co nie ma widoków na rentowność. Dodając, że jeśli klub przetrwa ten sezon, to przeżyje, ale w tej chwili jest marnie, a marnością nad marnościami - frekwencja. Wniosek: jeżeli szybko nie uda się fanów przyciągnąć na stadion, Mr. Phillips poszuka kogoś nowego, być może z większym zapałem i pomysłami jeszcze lepszymi niż zakontraktowanie Zmarzlika, a w ostateczności Birmingham wystartuje za rok ligę niżej. Już z punktówką po 250 zł za "oczko". I to mówi boss wicemistrza Elite League 2013. Nie stać nas - to nie jedziemy o złoto. Może kiedyś.
Oczywiście, można tutaj sympatycznym "Brummies" wyciągnąć z ich beczułki miodu niejedną łyżkę dziegciu i pomachać przed noskiem: bo sami sobie winni, że nie zostawili ulubieńców publiki - Smolinskiego z Doylem, bo ich Perry Bar to taka filia British Museum, bo w promieniu "nastu" mil są i Coventry, i Wolverhampton i ambitne Dudley, na które rozkłada się zainteresowanie fanów - i pewnie jeszcze coś, ale zasada uniwersalna: nie stać nas, to nie jedziemy. Zaczynamy generować straty - zapala się czerwone światełko.
U nas to czerwone światełko, jeśli gdzieś jest, to za różową kotarą. Histerią szytą i emocjami. A spróbujcie wytłumaczyć kibicom, że przyszłość klubu istotniejsza od bieżących ambicji. Nie tak dawno jeden prezes próbował, zaklinając się, że póki on żyje, nie dopuści, by przed nowym sezonem na starcie saldo wynosiło minus "jedna duża bańka" - to mu pisali, że jak go dorwą na mieście... Ciekawym, czy Mr. Phillips po aglomeracji Birmingham porusza się obecnie z ochroną.
Wiadomostka pojawiła się i zniknęła, niczym ten Oleg Salenko (kto pamięta Mundial z 1994 roku, ten wie. Ot, wyskoczył taki, huknął 5 goli Kameruńczykom... i ślad po nim zaginął). Ale - jak to efemerydy - pobudziła do wypróżnienia się z kilku myśli.
Po pierwsze z takiej, że wolę jakoś przeglądać te brytyjskie, zgrzebne klubowe stronki od naszych, upstrzonych kilkudziesięcioma reklamami, migającymi niekiedy jak choinka w Wigilię. Bogato... Na tej chociaż płaszczyźnie. Jasność przekazu to kolejna kwestia. W UK nawet jeśli klub swój najbliższy ligowy mecz planuje odjechać tak cudacznie, jak z jedną ZZ-tką i trzema "Guest-ami" w składzie, nikt z tego nie robi tajemnicy. Kibic przychodzi na stadion i kibic wie, kogo obejrzy. Może to i regulaminowa aberracja, ale tam dawno doń przywykli i jest OK. U nas kibic płaci za bilet, przychodzi na taki mecz we Wrocławiu i słyszy, że do wyścigu nominowanego spiker wyczytuje gościa mającego (D,D,0,T), a zastępuje go "kozak" mający dotąd dwa oczka - "zdobyte" na defektach tego pierwszego. Przychodzi w Zielonej Górze i musi oglądać parę Szymko-Szymko w boju z Hampelem&Co. Przychodzi w Gorzowie i może gościowi siedzącemu kilka rzędów niżej pożyczyć słonecznik do podziubania, bo ów, w klapeczkach, to lider ekipy przyjezdnych i pewnie nie zdążył kupić, a tu mecz przed nim cały długaśny do wysiedzenia. A nawet kiedy już zamiast klapek żużlowy laczek na stopie, miast nad programem, zastanawia się fan zatroskany, czy przelew z piątku dotarł, czytaj: czy będzie 18 w sześciu, czy może 1 w czterech, albo bezpiecznik, albo zakręcony kranik, albo #totalnemeganiespasowanie. Takie to właśnie "bogato". A może za bogato. Było, latami...
Według naukowców, w myśl często przytaczanej powiastki, trzmiel nie może latać. Ze swoim ciężarem własnym, powierzchnią skrzydeł i prędkością poruszania się - nie ma prawa. No way. Gdyby mu to powiedziano, pewnie nieborak już dawno przefrunąłby do Ystad i jako strukturalnie bezrobotny poszedł na suty zasiłek. Nikt nie powiedział - więc lata. Nie tylko u Rimsky'ego-Korsakowa. To prawie jak z tymi klubami w Anglii. - Jak to żyje? - zapytał mnie niedawno jeden serdeczny kolega. Przy takiej liczbie kibiców, przy takim natłoku imprez w sezonie i punktówce do wypłacenia. Po ki czort im w ogóle walczyć o tego kibica, skoro tam przychodzi garstka żużlowych "pikników"? A jednak żyją i walczą o każdego. Nie tylko w Birmingham. To widać. Czy to przypadek, że na brytyjskich stronach nader często, zamiast newsów "ile to nie dołożymy rywalom" lub "jak nas oszukano w ostatnim meczu", na priorytetowym miejscu widnieją zaproszenia dla kibiców oraz ich dzieci, często wręcz rozczulające, w stylu "przyjdźcie, bilety w promocji 2+1, a wasze pociechy dostaną koszulkę oraz będą mogły posiedzieć na motocyklu i zrobić sobie zdjęcie z..."
Tak, znacznie bardziej - i to druga konstatacja - podoba mi się ten prosty, brytyjski model funkcjonowania. Gdzie wydatki muszą się równać przychodom, a najlepiej, żeby coś jeszcze zostało. Jak w każdej zdroworozsądkowej firmie. Nad Wisłą - niekoniecznie.
"My co prawda pieniędzy nie mamy, właściwie to mamy milion długu, ale licencja nie jest zagrożona. Już niebawem miasto ogłosi przetarg na remont elektrociepłowni i w tym przetargu wystartuje firma X z tej specjalnej strefy ekonomicznej, wiecie-rozumiecie, i nasi ludzie w magistracie donoszą, że to bardzo dobra oferta będzie, zdaje się wygra, no pod warunkiem, że... wiecie-rozumiecie. A przecież my wcale tak dużo nie chcemy".
A w ogóle to już na jesieni wybory samorządowe. Nasi kibice, ich rodziny - toż to elektoratu na pół powiatu! Nie wyciągną do klubu pomocnej dłoni w potrzebie? Dla nas? No nie żartujcie... To co, tego łysego Duna, czy tego drugiego byśmy...?
Czym to się różni od wykładu prezesa Ochódzkiego Ryszarda z KS Tęcza? Chyba tylko tym, że czasy się zmieniły, a zamiast tytułowego Misia - już w skali makro patrząc - mamy pendolino, Igrzyska nam planują albo budują stadiony. Wszystko w oparciu o 6 instytucji...
Wzmiankowany już Martin Smolinski dobrej prasy u nas nie ma, teraz pewnikiem wyląduje gdzieś pomiędzy premierem Tuskiem a sędzią Webbem, bo ostatnio pozwolił sobie publicznie stwierdzić, że nawet pomimo składanych propozycji nie pali mu się do podpisywania kontraktu w Polsce. Bo co z tego, że coś podpisze, skoro Bóg jeden wie, kiedy te pieniądze zobaczy, i czy w ogóle. W zmowie jakiejś z Okoniewskim chyba pozostaje... A tak poważnie, to kiedy pierwszy "gul" urażonej dumy minie, przychodzi refleksja: skoro już sami zawodnicy publicznie mówią takie rzeczy...
W USA młodzież i dzieciaki latają w koszulkach z logo NBA czy NHL równie często, jak w bluzach "Spurs", "Hawks" czy "Penguins". Sama liga jest marką. Produktem, z którym kibice chcą się identyfikować. Tam też zdarzają się sędziowskie błędy, niektóre nawet proweniencji "wielbłąda", ale nad całością czuwają (i ciężką kasę za to biorą) ludzie, którzy po każdej "wtopie" najpierw posypują głowy popiołem, a następnego dnia wcielają w czyn plan naprawczy. Mundial - to kolejny przykład. Ten piękny łabędź FIFA komercjalizuje się - retrospektywnie spoglądając - w tempie azjatyckiego tygrysa. To także exclusive produkt, który FIFA chce sprzedać, i to sprzedać drogo.
Na marginesie, czy tylko mi się wydaje, czy "boiskowa policja FIFA" podczas całej fazy grupowej zapadła na jakąś dziwną niemoc w temacie nakładania kar indywidualnych, zwanych popularnie "żółtkami"? Walki tam jak na arenie gladiatorów, fauli nie mniej niż zawsze (a jakby więcej nawet), momentami celem ataku już nie nogi rywala, a konkretne mięśnie i ścięgna, biją, gryzą, kopią - a kartek jakoś jak na lekarstwo. Może przypadek... A może już przed fazą grupową sędziowskie sympozjum FIFA zakończyło się zawoalowaną konkluzją, żeby tego produktu nie wybrakować. Nie za szybko. Przynajmiej dopóki jeden drugiemu nóg nie pourywa.
Z czym identyfikować mają się polscy fani żużla, tego w "ekstra" wydaniu? Poza własnym klubem (a i to nie zawsze). Tutaj jest problem. Z zawodnikami? Którymi? Z ligą? Pokażcie mi kogoś, kto zechce biegać po Częstochowie w koszulce z logo Ekstraliga Żużlowa? Nawet jeśli tam ani słowa o spółce z.o.o., siedzibie i władzach nie będzie. Ani w Gorzowie, ani w Zielonej Górze, ani nawet w Toruniu pewnie też nie zechcą. Ale czemu się dziwić? Skoro przy każdej niemal reformie okazywało się, że każdy ciągnie w swoją stronę, patrząc tylko pod kątem opłacalności dla własnego klubu, to i kibice te partykularyzmy widzą i odpowiednio szufladkują. Ile czasu potrzeba będzie, żeby stare grzechy odpokutować, zapomnieć i zacząć budować tę markę od nowa? I czy to w ogóle realne? Tego nawet Suarez nie rozgryzie.
Aha, meczu w niedzielę nie będzie. Trzeba zawiadomić wszystkich.