Ostatnia szarża, ostatni wiraż, ostatnie metry, centymetry... Nie było defektu rywala, nie mogło być. To koniec. Na stadionie cisza, jak makiem zasiał. "Awansować do finału to nie jest nasz cel, to obowiązek", kołacze się w setkach głów. Kilka tysięcy gardeł chciałoby coś wykrzyczeć, ale zbiorowo zapomniało języka. Złość, bezsilność, smutek. Ale chwilę później, kiedy prezes gości opowiada, jakim to niesamowitym fartem weszli do finału (w który, rzecz jasna, nie wierzył), a menadżer gospodarzy gratuluje mu awansu, dokładnie w momencie, gdy obaj bossowie podają sobie ręce - szczerze, a nie na pokaz - rozlegają się brawa zgromadzonych wokół kibiców. Brawa dla obydwu ekip. Tak było w środę w Grudziądzu. Można? Można.
Wesoło musieliśmy wyglądać ostatniej niedzieli, kiedy cały, bez mała, Naród razem z siatkarzami skakał do bloku przy atakach Wallace'a, a my z nosami w telewizorach, monitorach i laptopach patrzyliśmy w tym samym czasie jak 40 dorosłych facetów biega za sobą, to po parkingu, to po torze, co jakiś czas krzycząc na siebie, tupiąc, robiąc dziwne miny, rzucając podkładkami o bandę, generalnie zachowując się jak gromadka pierwszaków, które zauważyły, że pani wyszła odebrać ważny telefon. A wszystko przy sączącym się w tle akompaniamencie z trybun, którego choćby człowiek chciał, nie zacytuje. Ostatecznie pani wróciła, zabrała zabawki, zrugała i wysłała wszystkich do domu. Krzyś musiał obiecać, że nie będzie więcej rzucać podkładkami, a Jacuś zostawić w spokoju resoraka z wymalowaną "eR-ką". Skończyły się harce, ucichły wrzaski, ale i wstydu wreszcie nikt się nie najadł.
Oprócz zażenowania przebiegiem niedzielnych wydarzeń, po 6-godzinnym czuwaniu wielu odeszło od telewizorów z taką myślą, że gdyby te mecze się odbyły, najpewniej do finału awansowałyby Stal Gorzów i Unia Leszno. Czyli ci, którzy chcieli jechać. Niezbyt paliło się do jazdy - z różnych względów - Falubazowi i Unii Tarnów. Ktoś powie: sprawiedliwość.
Bzdura, sprawiedliwości w żużlu nie ma - tak muszą myśleć dziś w Tarnowie. I mają do tego pełne prawo. Ich ulubieńcy zdemolowali stawkę w rundzie zasadniczej, wygrali i w Gorzowie, i w Lesznie, a jednak, zamiast odbierać zasłużony kruszec, w finale nie pojadą. To z pewnością olbrzymi zawód nie tylko dla kibiców, ale i dla zarządu, sponsorów, którzy wyłożyli ogromne pieniądze na tę drużynę, samych zawodników, wreszcie dla tego, który ten team firmował swoim nazwiskiem, trenera Marka Cieślaka. Przegrał w tym roku DPŚ, o włos, teraz na ostatniej prostej przegrał "przynależne" już złoto DMP. Przegrał... i tak jak jego kolega z Grudziądza podreptał pogratulować temu, który wygrał. Tylko tyle, a w polskim żużlu wciąż warte podkreślenia.
Co z tych półfinałów zostanie nam w pamięci? Pozytywnego, bo o negatywnych aspektach było już aż nadto. Chyba ogromna determinacja Stali Gorzów, autentyczna radość z patrzenia na jazdę wychowanków Unii Leszno i niesamowita, wykraczająca poza sportową niwę, a tym bardziej kontraktowe zobowiązania, nieustępliwość tych, którzy ulegli - żużlowców Unii Tarnów. Bez Hancocka, bez ZZ-tki za niego, z dopiero co wydartymi lekarzom Vaculíkiem i Buczkowskim, finalnie dobici urazem Kołodzieja. Tam zdrowy został Łaguta, junior i "wynalazek" Thorssell! Powiedzieć, że w pełnym składzie wjechaliby do finału na jednym kółku nie sposób - byłoby to obrazoburcze dla majestatu sportu, ale z pewnością jeśli trener Cieślak o czymś dziś myśli, to właśnie o tym. Choćby odpędzał te myśli od siebie łapką na muchy, a papuga powtarzała "daj spokój, Mareczku, daj spokój...". Chylimy czoła przed zwycięską Unią z Leszna, "gloria victis" - mówimy - twardzielom z Tarnowa. A zostać w kibicowskiej, zbiorowej pamięci to jak zdobyć medal.
JaH