Wszystko jest przeciwko nam, rozumiesz, wszystko! - wściekał się Neil Middleditch, tuż po kolejnym nieudanym podejściu do półfinałowego rewanżu z King's Lynn. Pogoda, terminarz, jakieś pieprzone mistrzostwa Czech, wszystko... W ciągu 4 dni mamy półfinał ligi, pierwszy mecz finału, wycieczkę do Polski, rewanż o złoto, a Bomber z Garritym zapieprzają właśnie po naszym torze, dobierając sobie zębatki na finał. - Keep calm, Middlo. Może Warda odwieszą? - z iście angielskim poczuciem humoru poklepał starego druha po ramieniu Matt Ford. Minorowo było na Wimborne tej jesieni. Ale czasem zza najczarniejszych nawet chmur niespodziewanie wyziera słońce, a po największej ulewie, z błota, rodzi się coś o barwie złota. Tak było tym razem. Pierwszy mecz finału BEL 2014 Coventry - Poole wielu z nas, patrzącym na to z odległości 2 tys. km, teoretycznie biernym i wyzutym z emocji, oprócz tych ostatnich, dał coś więcej - przywrócił wiarę w speedway.
Co by było, gdyby w Polsce, w finale ligi, skazywana na porażkę drużyna gości ze stanu "minus 4" wyszła na "plus 1", a siąpiąca od pół godziny mżawka akurat przerodziła się w solidną pompę? Pewnie szybko zacząłby się drugi mecz, równolegle, w parkingu. Jedni chcieliby jechać, dla drugich tor kategorycznie nie nadawałby się do jazy. Kierownik drużyny przyspawałby się do telefonu. Pielgrzymi ruszyliby na tor, a z ciżby wyszłaby pani prezes, by drżącym głosem obwieścić, że ślubowała Najświętszej Panience, że nigdy już żaden zawodnik nie pojedzie na niebezpiecznym torze. Kilka autorytetów wydałoby werdykt, że ten "nie jest jednakowy na całej długości i szerokości", co uniemożliwia jazdę. W ostateczności wyjechałby rezerwowy, z umową o dzieło w kieszeni. Wyłożyć się, w miarę efektownie, tyleż co bezpiecznie, by bezkompromisowo, własnym ciałem, jak Rejtan, cisnąć się pod próg w akcie obstrukcji złej sprawy. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim biegałby przewodniczący jury, za nim sędzia, za nimi dwoma - komisarz. Komisyjnie zamknięto by się w jakiejś kanciapie i przez 1,5 godziny mielibyśmy live z wycieraczki. Widowisko, do niesolonego popcornu.
W ekipie Poole, choć to też cwaniaki (myślicie, że za Kanałem La Manche wszystko jest czarne i białe?), nikt nie protestował, nikt nie grał na zwłokę. Ba, tam nawet regulaminową przerwę po 10. wyścigu odwołano, byle szybko odjechać kolejne. Można było grać na czas? Poczekać, aż tor zamieni się w bajoro? Jasne. Kwestia 20 minut. Doświadczony ligowy wyjadacz dobrze wie, jak sprokurować taką pauzę. Nie trzeba wyłączać światła.
Nic z tego, pojechali. Biegi 11 i 12 były dla Coventry. Miały być, na papierze. W walce, z rywalami, z torem, a momentami z własnymi, nie wytrzymującymi obciążeń mięśniami, wyszło inaczej. Dlaczego sport jest piękny? Bo nieprzewidywalny. To tak wyświechtane, że aż nie warto drążyć. Jedna z niewielu życiowych płaszczyzn, na której bogaty nie musi wygrać z biedniejszym, słabszy może ośmieszyć mocarza. W 11. biegu miał wygrać bombowy na błocie, niepokonany dotąd Harris, kolejny miał paść łupem wymiatających w play-offach: Howartha lub Garrity'ego. A najlepiej podwójnie. No way! Życie pisze scenariusze lepsze od twórców najlepszych brytyjskich skeczów. Harrisa spoliczkował Vášek Milík. Już na dojeździe do łuku. Ten sam Milík, o którym przez 2/3 sezonu na Wyspach żartowano, że nie ma takich zawodów, w których nie wywinie przynajmniej jednego orła. Tutaj, w anormalnych warunkach, ślizgał się pod bandami jak profesor. Przewrotność losu. Chwilę później poprzeczkę podniósł Danny King. Facet, który nie ma u nas najlepszej marki, w wyścigu z Jasonem Garritym, na torze ociekającym śliską cieczą niczym piskorz wyłowiony z melioracyjnego rowu - kontrowali i rekontrowali się w sposób iście epicki. Nie no, wypie... się teraz - nawet najspokojniejszym przemknęło przez myśl, kiedy King nie odpuścił "rising star" z Coventry i na odkręconej manecie przeleciał, niczym błotnista kometa, obok zaskoczonego młodziana. Widział coś spod zachlapanych gogli? Tyla, co Pawliczek kiej mu sie dzyndzelek urwoł. Z przodu rezerwowy Newman nie zostawił złudzeń. 34:37. Mokrzy, ufajdani błotem Piraci wyskoczyli z boksów.
Havelock chciał jechać do końca. Zwymyślał sędziego w odmętach duszy, po swojemu, z wyrazem twarzy tak inteligentnym, jakby zobaczył Batchelora w sobotę o 21 w łóżku, palnął coś do mikrofonu SKY. W dupie ma, co o nim pomyślą. Syndrom szczęśliwca, który 5 minut temu widział w telewizji jak maszyna losująca wybiera 6 cyfr - jego cyfr, które mozolnie od 25 lat co weekend skreśla w tej samej kolejności... a po chwili, sięgając do portfela, zrozumiał, że omyłkowo skreślił jedną obok. Havvy'emu nie ma co się dziwić, on pamięta te czasy, kiedy jeszcze jeden bieg by odjechano, ale tego już nawet kibice Coventry nie chcieli. Pamiętają Holdera, "Rico" ich chwytał za serca, nie nas. "No injuries, please" - to najczęstszy wpis na brytyjskich forach internetowych, jak na naszych hejt-bluzgi. - Ejj, to prawda, że u was w Polsce nawet na Golloba śpiewali, że walnął w bandę, i że trzeba by mu poprawić?! - pyta Mike z West Bromwich, kibic bankrutujących Brummies, który specjalnie przyjechał do Coventry, by dopingować Kinga i Barkera. Że w przeciwnych drużynach? Doesn't matter. - Nie, coś ty, ktoś ci strasznych głupot naopowiadał.
Piracka łajba najgorszy sztorm ma za sobą. Solidny bryg, z dobrym sternikiem. Jak nasz "Fryderyk Chopin", cumujący dumnie w kołobrzeskiej marinie. Każdy bryg ma dwa maszty. Ten trzeci na pewnym etapie zaniknął. Zapytajcie morskiego wilka. Długość? Gdybyście przeszli wzdłuż kadłuba, zmierzyli krokami, wyjdzie ok. 35. Rzut oka w program... Jest 37, są dwa maszty. Ten trzeci, choć przymusowo zwinięty, stał w parkingu, służył. Polski szkielet i australijska wiara. Przy pełnym takielunku. Bosmanie Middlo, kapitanie Ford - ster lewo na burt, łapiemy wiatr w żagle i bierzemy to złoto!
Łatwo im mówić - myśli Bosman. On zmotywował ich do walki, ale dobrze wie, że docelowy port wciąż o 45 mil i kilka przygód po drodze. Oni, na fali euforii, nie muszą o tym myśleć. On - tak. Myśli więc. I o tym, jak chłopcy Havvy'ego wypatroszyli na wyjeździe Rudziki, wszystkie siedem, kolejno, jeden po drugim; i o październikowej pogodzie; i o tym, kogo, do diaska, ma wybrać - Kennetta, który na Wimborne jeździ... wimbornie. Tak, jakby walczył o życie. Szokująco. Z agresją, ale i polotem, niczym wtedy, kiedy to w nim upatrywano nadziei brytyjskiego speedwaya. Kennetta więc, czy Kinga, który nie zawiódł w półfinałach, a w Coventry pokazał, że ma jaja jak arbuzy. Ktoś mu kazał umierać za Poole? Guest riderowi?! "Bierz Eddiego, stary" - zaraz doradzą jedni. "Hej, jak możesz odstawić Kinga?!" - zapytają drudzy. Kołysząca się lampka niemrawo rzuca snop światła na heblowane drewno improwizowanej ławy. Długie są wieczory w pirackiej kajucie.
Żeby tylko w tej piekielnej Zielonej... - wzdycha "Middlo", gniotąc zapisaną przed chwilą karteczkę.
Decydujący mecz finału w poniedziałek.
Jakub Horbaczewski