...i wielkie, powietrzne przestrzenie, ludzie je pełnią i cienie, ja jestem grze ich (nie)przytomny. Gdyby Wyspiański żył i interesował się żużlem (a interesował się wieloma szaleństwami, więc byłaby spora szansa), pewnie przyklasnąłby temu, jak rasowy klakier na podrzędnej scenie prowincjonalnego teatru. Zarówno Unia Tarnów, jak i KS Toruń walczyły dzielnie, wygrały pewnie mecze u siebie, za co chylę przed nimi czoła, ale gdyby zrobić ankietę wsród ogółu kibiców i pominąć tych z naturalnych względów zaangażowanych w sprawę, to jestem przekonany, że właśnie takiego finału by chcieli. Dlaczego? Bo literka "T" jest w tym roku najbardziej wybrakowaną literą polskiego speedwaya. Tarnów nie ma juniorów, Toruń - seniorów. "Terminatora" Termińskiego ma, ale on nie wygląda jak junior. Dziś pewnie w ogóle wygląda kiepsko, ale myślę, że to chwilowe. Z tego materiału wycisnęli w Toruniu tyle, ile mogli. Brąz będzie sukcesem. O złoto niech powalczą: bezapelacyjnie najlepsza drużyna ligi z ekipą, która zrobiła największy postęp.
Zerknąłem po meczu na oficjalny fanpejdż torunian i, prawdę mówiąc, aż przykro się zrobiło, czytając te wszystkie pomyje wylane na głowę Adriana Miedzińskiego. "Kończ karierę", "druga liga", co litościwsi - zsyłka do Grudziądza albo Polonii. Nie wiem, czy główny problem KS Toruń 2015 nazywa się Adrian Miedziński, ani nawet, czy tej konkretnej porażce na imię Adrian. Z tego, co zapamiętałem z rozmowy z nim, to nie on prosił klub o ekspresowy powrót na tor, a jego proszono. Ja wiem, że wygrał kiedyś turniej Grand Prix (to teraz argument alias "kamień u szyi"), ale kiedy dziś myślę o Adrianie Miedzińskim, to raczej myślę "ten facet z poharatanymi łapami", niż "zwycięzca Grand Prix 2013". To przecież nie Adrian Miedziński wypuścił do Falubazu Darcy'ego Warda, to nie on uwierzył, że Doyle, Holder i Łaguta będą w stanie wygrywać z seniorami rywali. Wreszcie, jakie były oczekiwania wobec Miedzińskiego przed tym dwumeczem? I na ile je zawiódł? U siebie 7+1, w Lesznie słabiutka "trójka". Inni robili więcej. Na przykład Doyle z Holderem. Z kim porównać "Miedziaka" w szeregach triumfujących leszczynian? Musielak i THJ odpadają, za słabi i żaden nie pojechał obu spotkań. Ale już z Zengotą i Przemysławem Pawlickim - można spróbować. Jeżeli Miedziński pojechał te półfinały "żenująco i dramatycznie", to jak pojechał starszy Pawlicki? Czy gdyby Unia odpadła z walki o złoto, kibice z Leszna zażądaliby zesłania Przemka do Rawicza? Też uważam, że Adrian mógł poświęcić ten rok na pełną rehabilitację, a może nawet podjąć próbę odbudowania się gdzieś, gdzie presja będzie niższa, ale podjął męską decyzję, zaryzykował (nie tylko dla swojej kasy) i "gnojenie" go teraz, przed meczami o medal, to nie jest dobra idea. To nie ma sensu.
Notabene, kto wie, czy to dzisiejsze "tylko o brąz" za kilka lat nie będzie wspominane z nostalgią. Coś o tym wiedzą ci, którzy w 2007 roku, zamiast cieszyć się z brązu, nie mogli przeboleć przegranego półfinału na kameralnym stadionie przy Broniewskiego. Czegoś o tym mogą niebawem dowiedzieć się dotychczasowi seryjni medaliści z Zielonej Góry. Trzymam kciuki za Toruń, trzymam kciuki za "Miedziaka". Mam nadzieję, że nowy prezes Termiński nie pójdzie po linii populizmu i polowania na czarownice, a przeprowadzi solidną analizę postawy całej drużyny na przestrzeni pełnego sezonu. Ale to dopiero po meczach o brąz, nie teraz.
O tym, ile krwi napsuli ci "słabi" torunianie gospodarzom rewanżu, najlepiej świadczyły telewizyjne powtórki z kolejnymi minami Adama Skórnickiego. Ta uchwycona w połowie meczu (24:24 po 8. wyścigu) budziła autentyczną litość wszystkich czułych na ponadnormatywne obciążenia ludzkiej psychiki. Leszczynianom szczerze gratuluję, bo to nie sztuka wygrać wysoko, kiedy jadą wszyscy. Oni ten awans wywalczyli czterema zawodnikami (czwórka: ES, NP, GZ i PP zrobiła 49 z 53 punktów). Oczywiście, że to kwestia budżetu i pieniędzy, bo kiedy zawiedli "swojacy", Przemysław Pawlicki, Musielak i Smektała, obok młodszego z Pawlickich decydujące ciosy zadała "armia zaciężna" - Pedersen i Sajfutdinow, ściągnięci za ciężkie pieniądze. Pewnie Jacek Gajewski też wolałby wypuszczać w bój Sajfutdinowa zamiast Doyle'a, ale taki już jest ten sport, a na pewnym poziomie zawsze decydują indywidualności. I to, kogo na nie stać. To dlatego w ataku Barcelony biega Messi z Neymarem. Kiedy było więcej pieniędzy w Toruniu ten sam Emil punktował ku chwale obecnych rywali. I pewnie to nie jest jego ostatni przystanek. Zamiast dorabiać infantylne ideologie o przywiązaniu do barw klubowych tych i onych, lepiej się z tym oswoić. Im szybciej, tym łatwiej dla wszystkich.
Może też lepiej by było, gdyby sektor rodzinny w Lesznie jednak nie sąsiadował z sektorem dla kibiców gości? Jeżeli miało to w zamyśle łagodzić nastroje wśród tych drugich, to pomysł wart jest wzmianki w uniwersyteckich opracowaniach, ale realia są takie, że wystarczy kilku umysłowych troglodytów, którzy nie jadą na wyjazd, a na "wojnę" - i nieszczęście gotowe. Co najmniej kilkadziesiąt osób miało zepsute sportowe święto, a dzieciaki zamiast opowiadać jutro o tym, że Piotruś Pan jest lepszy od Harry'ego Pottera, będą opowiadać o ubranych jak ufoludki panach rozpylających szczypiącą, białą chmurę. Ustawa o bezpieczeństwie imprez masowych i przepisy regulujące pracę ochroniarzy to legislacyjne buble, o czym mówi się od dawna. Na naszych stadionach zamiast fachowej "ochrony" rządzi obecnie hit ostatnich lat - ręczny miotacz gazu. To za jego pomocą rozwiązuje się problemy, często też przykrywa własną nieudolność albo, równie często, brak odporności psychicznej, zwykłe braki w wyszkoleniu i wychowaniu, czy po prostu strach. Prościej rozpylić gaz. A jakby co, w nogi. W końcu i tak wezwie się policję i ta zaprowadzi porządek, z naszych podatków.
źródło: elka.pl
Z tarnowskiego rewanżu zapamiętamy chyba głównie jędrzejakowy "worek kartofli" (hmm, ogórków?) i bitwę Janowskiego z Madsenem. Patrząc na ich jazdę, miało się nieodparte wrażenie, że to niemożliwe, żeby obaj dojechali do mety w jednym kawałku. Jeszcze chwila, jeszcze sekunda, kolejna banda... Wszystko na krawędzi. Sceny jak z dworca Keleti w Budapeszcie. - Bez sensu zupełnie, przecież mecz już był rozstrzygnięty, a Maciek porozbijany - skomentował pytany przez nSport imponujący spokojem Janusz Kołodziej. Może i bez sensu, ale wydaje mi się, że tam już nie chodziło o punkty, o wynik meczu, ale o zwykłe, samcze udowodnienie "jeden drugiemu", czyje na górze i kto silniejszy. Taki atawizm. Być może prymitywizuję, jednak żużel to w gruncie rzeczy prosty sport, którego istotą jest... właśnie to, o co goniła się po torze wspomniana dwójka. Jeżeli któryś z nich w pewnym momencie "przegiął", to raczej nie był to Janowski. Zresztą, czy Madsen miał do niego szczególne pretensje? Zakładam, że nie jest człowiekiem ograniczonym, zwłaszcza kilka minut po biegu, kiedy już ochłonie, bo wyszedłby na kompletnego ignoranta, udając przed kamerami, że nie wie, jak sam w tym wyścigu pojechał, jakie sam podyktował reguły gry. To raczej Janowski się do nich dostosował, nie na odwrót.
Jeżeli natomiast prawdą jest to, o czym w toku dalszej wypowiedzi opowiedział reporterowi Duńczyk, to... trochę kiepsko. Co najmniej kiepsko. Takie rękoczyny i parkingowe samosądy były "trendy" na początku lat 90., obecnie są jedynie amunicją dla tych, którzy strzelają pociskami kalibru marginalizacji sportu żużlowego. Przypomnę niedawny felieton skandalizującego (acz chętnie czytanego) Pawła Zarzecznego, który tuż po tragedii Warda udowadniał, że w całym tym żużlu w zasadzie o to właśnie chodzi - bo wszyscy czekają, kiedy ktoś się połamie, rozwali drugiemu motocykl, albo chociaż da w ryj. Słowa poszły w świat, tak Zarzecznego jak Madsena, i warto by sprawdzić, czy mikry wzostem Duńczyk na pewno fantazjuje.
Taia wszyscy kochamy (a przynajmniej lubimy), bo i powodów ku temu dał niemało, ale zanim odsądzimy Madsena od zdrowych zmysłów, pamiętajmy, że to ten sam Tai Woffinden, który z niezrozumiałych do końca względów niedawno pokazywał mijanemu Kasprzakowi "fucka", i ci sami mechanicy, którzy chwilę później szarpali się z tym Kasprzakiem na torze. W sporcie, w którym adrenalina rozłącza rozum, nie ma rycerzy bez skazy. Tak sądzę. Chyba nie może być. A ten czupurny Madsen jeszcze nie raz pojedzie w jednej drużynie, i z Janowskim, i z Woffindenem. Zobaczycie.
Marek Cieślak, który chyba ma dużą osobistą satysfakcję z utarcia nosa faworytowi, chce przełożyć pierwszy mecz finałowy Nice PLŻ. Niewykluczone więc, że 20 września całą uwagę skupimy na finale Ekstraligi. "Jaki tor pan przygotuje na Leszno?" - takich pytań Piotr Baron usłyszy w tym tygodniu okołu siedmiuset pięćdziesięciu, więc niniejszym szybko zaklepuję sobie pozycję w pierwszej 20-tce. Z odpowiedzią już trudniej. "Zdjąć kajdany" z Olsztyńskiej? Ale to woda na młyn dla Pawlickiego, a Emil będzie latał pod bandami. Zrobić to samo, co na Tarnów? Tylko ile razy można tak zaskoczyć rywali? Poza tym, przez te wszystkie lata, kiedy Unia seryjnie wygrywała we Wrocławiu, wygrywała właśnie lepszym momentem startowym, większym sprytem i bezwzględnością na pierwszym łuku. Nie musi to więc być cudowna broń na "Byki". O meczu z fazy zasadniczej nie ma co pamiętać. Podziękujmy niebiosom, że wrocławska ziemia zlitowała się nad trzewiami "Piotrusia Pana" i możemy go dziś podziwiać na torach całego świata. Niestety, ale stary Cieślak powiedział brutalną prawdę: jedni zdolni odchodzą, i choćby wydawało się, że dalej już tylko nicość, ich miejsce szybko zajmują nowi, młodzi i nieprzyzwoicie zdolni. Niech to będzie piękny finał, niech przyczyni się do zebrania rekordowej kwoty dla Darcy'ego, niech zaraz po nim ruszy sprawa band, drgnie kwestia ubezpieczeń żużlowców - to dla mnie ważniejsze od wyniku.
Do zobaczenia w Częstochowie!
Jakub Horbaczewski