- Gnojki zafajdane! Powinni wpuszczać takich w kagańcach. I gdzie ta ochrona z alkomatami na bramkach? Pieślaka to za jeden promil shaltowali, a ta banda tutaj jak nic miała po 1,5 – nie potrafił ukryć zbulwersowania prezes Tempniewski, wchodząc do zaciemnionego jeszcze pokoju i ciskając całym ciężarem swych kilogramów w wygodny, skórzany fotel. Nie mógł sobie darować, że był tak naiwny i usłyszawszy swe imię, łasy poklasku, a może po prostu ciekawy, podszedł do barierki, niepomny zupełnie wcześniejszych przygód, po czym, kiedy tylko podniósł głowę, trójka opatulonych klubowymi barwami żartownisiów z górnej trybuny "przypadkiem" wylała całą zawartości kubeczka z piwem. Prosto na klapy prezesowskiej marynarki. – Kurwa, jak ja śmierdzę – wycedził i ruchem biblijnego siewcy rzucił marynarę na oparcie fotela. – Zaraz wrócą te wypacykowane gogusie z FIM-u… Jak nie gnojki w szalikach, to makaroniarze. Co za dzień - westchnął. – Żeby to było Bleszno, jutro bym im dosrał. Dostaliby tydzień na zamontowanie pleksi. Jaki tam tydzień… pięć dni by dostali! I kiedy już miał obniżyć deadline do trzech dni, rozległo się pukanie do drzwi.
- Czego? - nic bardziej zniechęcającego nie przyszło mu do głowy.
- Zdrastwujtie, dzjeń dobry znacziet - skłonił głowę w futrynie niewysoki, krępy przybysz o ogorzałej twarzy. – Mienia zowut Drobnikow. Władimir, znacziet – przedstawił się. – Ja priszoł tjuda, sztoby wam skazat', szto my wsje w Łotwiji, Lokomotiv znacziet, chotim ujechat' w waszu Ekstraligu.
- Cooo?! Mówcie po ludzku.
- No... awans, Ekstraliga. Ekstraliga dla Daugavpilsa, ponimajesz?
- Ekstraliga dla Daugavpils?! Buacha-cha-cha. Macie tupet… No, ale dobrze, proszę, skoro już jesteście, to wejdźcie, wejdźcie i siadajcie, Drobnikow – Tempniewski zdjął z oparcia fotela śmierdzącą rozwodnionym piwem marynarkę i rzucił ją na krzesło. Tym razem poszło gorzej niż przy pierwszym rzucie. Działaczowski uniform odbił się od drewnianego stelażu i zanurkował pod krzesłem, niczym Doyle pod rywalem. - Cholera! – cicho zaklął. Nawet to mu dziś nie szło.
- Spasiba – podziękował tymczasem przybysz i bezceremonialnie wyjął z aktówki zawiniątko, spod którego w świetle nisko zawieszonej lampy wyzierała fioletowa etykieta z trupią czachą i dużym napisem cyrylicą кокинoвка 65%
- A kto was w ogóle do tej ligi zaprosił? – rzucił znienacka, chcąc ewidentnie sprowokować gościa, Tempniewski.
- No wy! - Drobnikow nie czekając na reakcję gospodarza sięgnął raz jeszcze do aktówki i wyjął z niej plik niedbale wyciętych kartek i karteluszek z podkreślonymi czerwonym zakreślaczem cytatami ze swego rozmówcy.
- Ot, bezczelny kacap – pomyślał gospodarz, ostatkiem sił powstrzymując się przed wyartykułowaniem czegoś, czego za chwilę by żałował. - Wy mówić po polsku ledwo umiecie… - zaczął.
- Wy też… - odgryzł się Drobnikow.
- ...ale z czytaniem u was jeszcze gorzej – dokończył, udając, że nie usłyszał kąśliwego wtrętu. - Przecież pisze tu czarno na białym, że zapraszam, owszem, ale jak spełnicie warunki. Wa-run-ki! A warunków nie spełnicie. Koniec tematu. Tak już napisali wszyscy szanujący się dziennikarze. Nie czytał intiernieta? - szyderczo zmiękczył jak w reklamie Coccolino.
- Czytał czytał, właśnie poetomu pryjechał. Bo my spełnimy warunki - tolka niet idiotyczne - i chcemy jechać.
- Nie żartujcie – twarz Tempniewskiego rozpromieniała. – Jest tyle problemów, których nie przezwyciężycie. Jest spółka, jest klub, stadion, są polscy zawodnicy, pół miliona opła…
- I Ostrów! - dobiegł z pokoju obok przytłumiony głos prezesa Myszańskiego.
- Tak, i Ostrów! - przytaknął Tempniewski. - Nie możemy zapominać o Ostrowie. A jest jeszcze Rybnik. Jest Grudziądz...
***
- No, to jeszcze raz - z czym przyjeżdżacie, panie prezes? Co nam macie do zaoferowania?
- Ja… co ja mam? Ja dumał szto… szto wy macie nam do zaoferowania – zaciął się z przypływu emocji Drobnikow. - My sportowo pobiedili Poloniu, patom pobiedili Ostrow, to my wygrali Nice ligu. A wy chcecie, sztoby nie było nice? U nas haroszyj klub, dobryj, znacziet. I ludzie dobre. Nikt nie nawalonyj, wsja kamanda prijechała i otjechała iz Ostrowa, kak Krasnaja Armija spod Legnicy. I żadnyj koniak u nas nie był, eto bzdura, chyba gin z butelki. Ja mogę chuchnąć… - zerwał się krępy działacz.
- Nieee! Nie trzeba! Nie nada! Stop it! Siadajcie! - wykrzyczał z szybkostrzelnością CKM-u Polak. Sam zaś podniósł się z fotela i widząc, że nie pozbędzie się łatwo natręta, podszedł do zasłoniętego brudnoszarą żaluzją okna.
- Posłuchajcie, Drobnikow - zaczął od nowa - my wszystko wiemy i rozumiemy, ale to nie jest takie proste. Myślicie, że możecie sobie, ot tak, wygrać ligę i awansować wyżej?
- Ale my już tak robili! My naczynalis od zera…
- Od zera, od zera… Od zera to sprzedają telefony w Playu, tutaj trzeba mieć – zawiesił się na sekundę, bo na końcu języka złośliwie pojawiły się "wyniki" - tutaj trzeba mieć argumenty. Tak! Argumenty, w tym finansowe – pogroził palcem niczym pan od fizyki zagrożonemu uczniowi.
- Ja znaju. Pół miljona. Żadnyj probljem. W zołotych czy jewro? – uśmiechnął się gość.
- Moment, poczekajcie. Pieniądze są ważne, ale nie najważniejsze. No przecież wiecie. Pogadajmy jak działacz z działaczem – sięgnął prawą ręką po stojącą na stole "Kokinówkę" i rozlał po same brzegi do obu kieliszków. - Widzicie, towarzyszu, z tymi awansami to jest jak – wziął głęboki oddech – to jest jak – sam się zastanowił, czy da radę skończyć – jak z pójściem z babą do galerii! – zachwycony swą paralelą rozpromieniał i wskazał wyciągniętym paluchem kierunek, gdzie według jego orientacji znajdował się przystadionowy raj zakupowiczów. - Wejść łatwo, ale wyjść i nie przepierdzielić bez sensu pieniędzy – hoho, to już cudu trzeba. A to ciężko zarobione pieniądze! Zapytajcie tego zgrywusa, co ekspertuje w "ence", a w tym czasie jego żona buszuje po szmateksach. Wiem, bo razem z moją robią tam debety. No pomyślcie sami, czy wam ten awans potrzebny? Po co wam to? Zobaczcie na tych z Gniezna, no jeździliście z nimi. I co? Tacy dobrzy byli... Do czerwca. A Gdańsk? A Częstochowa? Wszędzie to samo. Nabiorą zawodników, napodpisują kontraktów, a naobiecują, a kredytów nałapią, a potem co? Dupa. Du-pa. Komornik polewaczki licytuje. I na nas wszystko spada. Bo za chwilę płacz, że klubów mało, że co to za liga, że w sierpniu wakacje, a prezesi psioczą, że zawodników dobrych brak...
- Ale my mamy zawodników – wszedł mu w słowo Drobnikow. - I nie musimy pokupować, bo mamy swoich. Proszę, wot tu, smotrij panie prezes – wyjął pomięty wydruk ze strony Romana Lacha – eto nasz pierwyj mecz w waszej lidze. Eto 2005 god, ty nie zabył iszczo, prawda? My w Pile ujechali, i my pobiedili! Nu, a tu nasza kamanda – smotrij pan prezes – u nas był lider Kokin Nikołaj, no, ten od czereśni, panimajesz, a pod „szest'” - mołodyj junior Puodżuks Kjasts, a pod „sjem” Bogdanow Maksim. To 10 roków uże, a kamanda ta sama. I nadal szkolimy! Naszą „Lebiodkę” już chcieli w Ekstralidze.
- A właśnie, dużo wy za niego chcecie?
- On nie na sprzedaż. On nasz lider, on mołodiec iz Daugavpilsa, kibice dla niewo chodzą, ponimajesz?
- Dobrze dobrze, jeszcze sprzedacie – mruknął pod nosem gospodarz, tak, żeby rozmówca nie usłyszał.
- No, panie Drobnikow, ja oczywiście gratuluję awansu i chcę, żebyście pojechali w naszej lidze, nawet oficjalnie to ja bardzo chcę, ale są wymagania. Musicie spełnić warunki! Jak wszyscy inni. My nikogo nie faworyzujemy, żadnych warunkowych prowizorek nigdy u nas nie było i nie będzie – ze srogą miną wyrecytował prezes. - A u was… kiepściutko. Na przykład klub i stadion – muszą być w Polsce.
- Ale Daugavpils leży na Łotwie, nie w Polsce.
- To macie pecha. Ha ha… - poirytowany bezczelną uwagą gościa, schował na moment grzeczność do kieszeni.
- Przecież wiedzieliście o tym.
- Co? O czym? O Daugavpils? Ja nic nie wiedziałem o żadnym Daugavpils. Ja nadal nic nie wiem.
- No, tak nie można! Wy takoje… Eto oczeń okrutne!
- Co tam okrutne, jakie tam okrutne... przenieście sobie ten stadion, zarejestrujcie gdzieś klub, kupcie sześciu naszych – i po kłopocie.
- Ale gdzie przenieść?
- Gdzie, gdzie… skąd ja mam wiedzieć gdzie? Jak tam wy się nazywacie… – udał przez moment, że nie pamięta. - Daugavpils… To może Długopole? Tak, Długopole-Zdrój! Był Londyn i Lądek, to może być Daugavpils i Długopole. Ładnie, co? - Pani Madziu! - nie dał otworzyć ust gościowi - pani skoczy do księgowej na górę, niech przestanie liczyć te pozwy za Grand Prix, przecież i tak im nie oddadzą, i niech mi zaraz sprawdzi, czy Długopole-Zdrój jeszcze istnieje - to pierwsze primo, i drugie - czy tam nie jeździ już jakiś klub żużlowy. No, szybciusiem.
- Ale ja był w Długopolje, kak w wojsku służył. To ponad 1000 kilometrów od Daugavpils!
- No wiecie, do wielkiej ligi awansowaliście. Przyzwyczajajcie się, panie prezes. I zacieszajcie, że Władywostoku nie zaprosiliśmy – mrugnął okiem. - Poza tym ci z Rzeszowa też mają daleko, a nikt nie płacze, że ma pecha. Słyszeliście kiedyś, żeby ktoś w Rzeszowie mówił o pechu?
- Prawda, nie słyszał. Ale w Dauga są nasi kibice. Ich mnogo! No, szto ja im skażu? U nas 7 tysjaczi czełowiek priszło na Ostrów. Kak na Grand Prix było. I budzjet kak na GP! Gorod da dzjengi, miasto, znacziet. Mnogo dzjengow, uże obiecali. Griszka już nawet tri raza do mnie dzwonił – pomachał w powietrzu trzema palcami. - O, pażałsta tut, smotrij pan prezes – kocim ruchem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki śnieżnobiałą kopertę.
- Nie nie, ja nic nie biorę! – zatrzepotał gwałtownie rękami przed sobą Tempniewski, wykonując dwa „scyzoryki” w sekundę, jednocześnie zerknąwszy za siebie, czy nikt nie widzi.
- Eto pismo – przeciągnął akcentowane „o”, tak jak tylko Rosjanie potrafią, Drobnikow. - List, znacziet – poprawił jeszcze raz po polsku. - To od prezydenta naszewo goroda, preczytaj pan prezes, tam wsje gwarancje, wsje umowy, wsje plany, a tut – wskazał na drugą, obszerniejszą teczkę – zdies podpisy od samych kibiców. Tepier mam 10 tysjacz, ale budjet 50, całyj gorod podpiszetsja. Wsje chcą spidweja! – zakończył podniosłym głosem.
- Phi, 10 tysięcy… - Tempniewski prychnął tak niefortunnie, że podświetlona blaskiem lampy kropla prezesowej śliny wylądowała idealnie między kieliszkiem a pamiątkowym dyplomem, jaki właśnie otrzymał od „gogusiów” z FIM-u. - Platforma dostała 6 milionów podpisów i wszystkie poszły w pizdziet. Wy rozumiecie, ile to jest 6 milionów?!
- Da, ja rozumiju, my właśnie taki budżet chcemy mieć. W etom pismu wsjo napisano…
- Napisano, napisano... ja i tak tego nie umiem przeczytać.
- Niet, eto nie pa ruski, eto na anglijskom jazike.
- No mówię. Wróci sekretarka, to może przetłumaczy. A pana prezydenta „waszego goroda” zapraszam do Warszawy. U nas w Warszawie to jest Grand Prix! Stolica, bracie, taaaki stadion, loża VIP pełniutka. Szampan, co chcesz tylko... A za rok w gratisie meczyk kadry i kebab darmowy, a dla nas... kawiorek! - aż potarł dłonie, niczym na styczniowym mrozie, prezes. - I to z waszych stron – uśmiechnął się szelmowsko. - Przyjacielu, dwanaście biegów u nas, to jak sześćdziesiąt u was!
- Jedynaście, jak już – wycedził z przekąsem, i zarazem kłującym w uszy błędem, Drobnikow.
- Jak to? - wyczulonemu na sam dźwięk słowa „Jedyna” Tempniewskiemu aż brew uniosła się do góry. - Biegów było 12 i kropka!
- Da, ale ten ostatni miał iść do powtórki, sam słyszałem jak spiker mówił, a powtórki – Drobnikow wydał z siebie odgłos wyciskania ketchupu z pustawej butelki – nie było. Hihi, sędzia rozmyśliłsja, co? On też paszoł w toaljet? A 50 tysjaczi poszło domoj. A potom sztoby wam tego stadiona nie spalili, czempiona Golloba naczali proszczat... żegnać, znacziet. Wot, eto majstersztyk – pokiwał głową z uznaniem Łotysz.
- Małczat'! - ryknął na gościa Tempniewski, sam nieco zdziwiony faktem, że akurat w tej chwili, ni z tego, ni z owego, przypomniał sobie rosyjski czasownik, chociaż jeszcze przed chwilą dawał sobie rękę uciąć, że jedynym, co zapamiętał z „urokow ruskiego” była biuściasta rusycystka, którą zbałamucić chciało pół klasy. Co tylko potęgowało frustrację, bo on był jednym z ostatnich w kolejce do tego patriotycznego, antysowieckiego czynu. - W papierach wszystko się zgadza. Nawet jakby zamiast w kiblu, zamknęli się w budce dla szpaków – otrzeźwiał szybko, wracając z dalekiej podróży na ziemię. – Nic nam nie zrobią, a tymi pozwami wytapetujemy sobie łazienkę – łokieć prawej dłoni ułożył się w gest Kozakiewicza. – Zresztą, to nie mój problem, a prezesa Witka. Już jego prawnicy się wykażą – uśmiech zagościł wreszcie na nieskalanej od dłuższej chwili radosnymi zmarszczkami twarzy prezesa.
- A wy w Daugavpils nie pojedziecie! - huknął pięścią w stół, aż podskoczył najbliżej stojący kieliszek. - Nie i już! To fatalny tor, tylko start i gęsiego do mety, nawet jak coś wygracie, to tylko u siebie, a w naszej lidze nie ma miejsca na takie tory i takie drużyny. I bandy macie krzywo – proszę, to jest adnotacja w protokole – z gracją skumulował argumenty.
- Ale kibice… - rozpaczliwie jęknął rosyjski Łotysz.
- Oj tam, XXI wiek mamy. Dwa-ca-tyj pier-wyj, Drobnikow! - wysylabizował. - Ludzie samolotami latają, a wy tu z tysiączka kilometrów problem chcecie robić. A'propos, tak się szczęśliwie składa, że jeden zasłużony działacz ma firmę transportową, rozumiecie, taki przewóz osób. Busy, autokary… a maszyny takie, że hej! Tutaj jest wizytówka. Oczywiście, sami wybierzecie. To tylko taka koleżeńska podpowiedź, jakbyście szukali.
- Spasiba.
- No... to cieszę się, że doszliśmy do wspólnego zdania. Jutro wydamy stosowny komunikat. Bardzo wam dziękuję, towarzyszu, że taki kawał drogi przejechaliście. No i że taki hart ducha wykazaliście, bo w tym Ostrowie – tak wam powiem – awansować nie jest łatwo. A wiecie czemu? Bo jak coś, to gaszą światło! Hahaha, dobre co? – zarżał na podchwycony żarcik Tempniewski. - Tylko cicho, żeby ten za nami nie usłyszał – wskazał najpierw na usta, następnie na ścianę za sobą.
- Da da, ja słyszał. My nawet dla naszego Tońcia fljuorescencyjne kamizelki kupili. A Wiking przed meczem cały tydzień śpiewał „Nawsiegda budjet sołnce…”
- Haha, fluorescencyjne… - opluł się Tempniewski. Ot, duraki. Ale ponieważ was, mordko, polubiłem – proszę, oto przepustka na wieczorne „after party”. Po Grand Prix podejść do strefy VIP i tam już pokierują. „Będzie się dziaaało, a jeszcze nocy będzie mało. Ty znajesz?” - wcisnął gościowi kawałek plastiku, po czym zapląsał poruszając niezbyt zgrabnie krótkimi rękami.
- Ja nie chcę na party, ja chcę do ligi, wy mnie zbywacie, ja tak się nie dam, ja pójdę do FIM-u, ja pójdę do Armando! To niesportowe!
- Niestety, „boski” Armando oraz pan Vitto di Pippolito są obecnie podejmowani przez prezesa Witka z oficjelami. Ale pytałem go o pana. Powiedział, że nie kojarzy.
- Przecież ja im pomogłem, jak oni sprzedawali turnieje na Rygę i Daugavpils, i taką kupę pieniędzy trzeba było szybko zorganizować. To co, wtedy Drobnikow był fajny, da?
- Sam pan sobie odpowiedział. Coś jeszcze?
- My się nie poddamy, my będziemy walczyć!
- Nie drażnijcie mnie, towarzyszu Drobnikow! Trenera kadry nam wykończyliście, senator dzwoni po trzy razy dziennie, ci z Grudziądza molestują, a wy mi tu z tą swoją wioską wyjeżdżacie?!
- Daugavpils eto nie wioska. U nas zamek, kolej, u nas tramwaje i lotnisko, a u was?
- To lećcie załatwiać sobie klub, kasę i zawodników. Tylko polskich! Czas płynie – wskazał na przegub ręki Tempniewski.
- Klub nowyj zarejestrować, pół miliona zapłacić, stadion przenieść w Długopolje, swoich rozpuścić, dwóch waszych seniorów, dwóch juniorów i jeszcze rezerwowych… - załamał ręce Drobnikow. - Swiata Maryja, eto wsjo?
- Nie. Załatwcie jeszcze, żeby te zgrywusy z PoKredzie zdjęły to zdjęcie z tła na fejsbuku!
c. d. (być może) n.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe
Slajd: wyciszanie.com