Nie zazdroszczę Jackowi Gajewskiemu. Takie mecze to kamienie milowe, a często ukoronowanie trenerskich karier. Nie wiadomo, czy kiedyś jeszcze się powtórzą. Za to, co zrobił w półfinale, toruńscy kibice powinni go nosić na rękach przynajmniej do świąt Bożego Narodzenia. Ale taki sukces w ośrodku przejawiającym tak wielki głód sukcesu musiał nakręcić spiralę, uruchomić wiarę i nadzieję. I Gajewski był bardzo blisko tytułu Człowieka Roku. Przynajmniej tego żużlowego. W momencie, kiedy po 8. biegu decydował się zastąpić Gomólskiego dobrze dysponowanym Przedpełskim, a tablica świetlna pokazywała 31:17, tym "siódmym niebem" była wizja 16 czy 18-punktowej zaliczki. Skończył mecz z dwoma zawodnikami porozbijanymi, trzecim - obrażonym, podejrzeniem popełnienia przestępstwa (taktycznego) oraz zaliczką "tylko i aż" 8-punktową.
W tym sporcie od wielkości do nicości jest tak blisko jak z pierwszego rzędu trybun na Motoarenie do przejeżdżających zawodników. "Kousek", "kousíček" - jak mówią z niepowtarzalnie miękkim akcentem Czesi. Bohemizm nie bez przyczyny. O czymś podobnym musi myśleć teraz leżący w pardubickiej klinice Nicki Pedersen. Oblepiony gipsem, poskręcany drutem, poobwiązywany bandażami. Mumia z ajfonem w ręku. W sobotę o północy to on był królem Rybnika, dopisując do CV brakujący tytuł Indywidualnego Mistrza Europy. Ileż to minęło? Czternaście godzin? Piętnaście?
Gajewski na całe szczęście aż tak dramatycznych chwil nie doświadczył (Vaculík i Miedziński też), chociaż - przenośnią się posługując - to, co dźwiga na plecach obecnie pewnie nie jest wiele lżejsze od pedersenowych warstw gipsu. Telewizja nSport przed finałem uraczyła nas doskonale wychwyconym "smaczkiem" z półfinałowej batalii, kiedy Jacek Gajewski musiał przekazać Kacprowi Gomólskiemu, że więcej nie pojedzie. "Przepraszam Kacper, ale muszę ratować mecz" - jeśli dobrze odtworzyłem z pamięci, tak to brzmiało. A z pewnością taki był tego sens. Tym razem pan Jacek nie był już pod presją "uciekającego" meczu, ale czy ciśnienie było mniejsze? Śmiem twierdzić, że niespodziewana szansa wywindowania przewagi w okolice 20 punktów już w połowie meczu spowodowała jeszcze większą determinację w działaniu. I bezkompromisowość. Gomólski jeździł dobrze, miał za sobą dwa wyścigi zakończone na 3:3, a w pokonanym polu Jepsena Jensena i Kasprzaka. Swoją postawą nie zasługiwał na zmianę. Teraz, kiedy wiemy, jak to się skończyło, wszyscy jesteśmy mądrzejsi. Desygnowany do 9. biegu Przedpełski wypadł zadziwiająco blado, słaba - wydawało się - para Žagar-Pawlicki była 2 centymetry od biegowego zwycięstwa, w dodatku szybkie "wypstrykanie" juniora ze startów uniemożliwiło mu występ w biegu nominowanym. Wypada jednak zapytać przekornie, co by było, gdyby... Gdyby Gomólski pojechał i wypadł bezbarwnie pewnie wielu z tych "mądrych post factum" zarzuciłoby Gajewskiemu, że mając wyścig w słabszej obsadzie "nie dobił rywali Przedpełskim". A może wtedy rywal już by się nie podniósł? Mając 16 czy 18 punktów straty i świadomość umykającego złota dużo łatwiej zwątpić, dużo łatwiej popełnić błąd...
Czasem trudno wytłumaczyć niektóre posunięcia menadżerów inaczej niż intuicją. Raz lepszą, raz gorszą. Czym wyjaśnić podwójną taktyczną Cieślaka wypuszczoną na Hancocka w półfinale? Tej zmiany wielu kibiców Falubazu nie zapomni mu jeszcze długo. A Stanisław Chomski? On też wykazał anielską cierpliwość (i stalowego nosa), bo kiedy po dwóch startach wspomniany duet Žagar-Pawlicki legitymował się pokonaniem Kopcia-Sobczyńskiego (nawet jeśli przyjmiemy, że raz Kopcia i raz Sobczyńskiego), pewnie połowa kibiców z Gorzowa krzyczała przed telewizorami, że to za nich w pierwszym rzędzie mają iść "taktyki". Chomski nie robił nerwowych ruchów... i w końcówce ten sam Pawlicki przywiózł bezcenne 4:2 i 5:1. "Złoto jest dla zuchwałych"!
Z Przedpełskim szanse powodzenia były - najlepszym tego dowodem fakt, że dwa wyścigi później identyczny manewr (Przedpełski za Gomólskiego) zaowocował zwycięstwem "Pawełka". Nie wyszło idealnie, nie było 100% skuteczności, czego pierwszy efekt już mamy. Kacper Gomólski nie zamierzał chować do kieszeni rozżalenia, zupełnie naturalnego w takiej sytuacji, i jeszcze w trakcie meczu powiedział głośno, co myśli. A tuż po jego zakończeniu ogłosił, że to był jego ostatni występ w Toruniu. To rodzi co najmniej dwa pytania. Pierwsze, na ile w rewanżu można zaufać zawodnikowi, który ma serdecznie dość własnego menadżera, a mentalnie już nie ma go w klubie? Zwłaszcza, że wciąż nie wiemy w jakim zdrowiu do meczu w Gorzowie przystąpią Vaculík i Miedziński. Pytanie numer dwa - w jaki sposób wpłynie to na atmosferę wewnątrz drużyny? Bo akurat na tym polu Get Well bardzo wiele zyskiwał. I to wszystko po wygranym meczu...
Żużel to naprawdę specyficzny sport, arcyspecyficzny, a Drużynowe Mistrzostwa to takie trochę na siłę "udrużynowienie" dyscypliny, która w istocie rzeczy jest na wskroś indywidualna. W piłce nożnej, koszykówce, hokeju, siatkówce, w każdym innym drużynowym sporcie, kadry są kilkunasto lub nawet 20-osobowe, a kiedy trener chce dokonać zmiany, po prostu jej dokonuje. Niepewność i ryzyko dotyczą jedynie wpływu na bieżący wynik. Bardzo rzadko zdarza się, żeby wiązało się to z bólem głowy pt. "co jutro powie ten zmieniony?" i "czy mi nie rozwali drużyny?". W żużlu ściga się firma Holder Racing z firmą Iversen Racing, a wokół jeszcze kilkanaście innych firm i firemek. Kiedy właściciel którejś wpada w tarapaty, nie dostaje startów, nie zarabia, wynik klubu często schodzi na dalszy plan. W ligowej "szlace" pozycja rezerwowego seniora zanikła gdzieś w czasach, kiedy ostatnie duże fiaty schodziły z taśm na Żeraniu. Tacy jak Miedziński, który przeróżne koleje losu przechodził w toruńskim klubie, ale zawsze podporządkowywał swoje osobiste ambicje pomyślności drużyny, są już na wymarciu. W tym aspekcie współczuję Gajewskiemu. I rozumiem mojego zielonogórskiego przyjaciela, który tak obrazowo wyjaśniał w swoich felietonach, że najlepszy Falubaz był do czasu, kiedy pozbyli się "tego Segmenta".
- Trzeba cieszyć się zwycięstwem w tych rozmiarach, jakie udało się osiągnąć - mówi, już na chłodno, Gajewski. I ma rację. Zwycięstwo zawsze jest zwycięstwem. Teraz to na rywalu, jakkolwiek mocny by nie był, spoczywa presja, a margines błędu jest niemal żaden. Każdy pech, przypadek losowy, ba, nawet pogoda, tak kapryśna o tej porze roku, może Chomskiemu pokrzyżować szyki. A przecież dzień przed meczem najważniejsi żużlowcy obu drużyn walczyć będą w Grand Prix, gdzie nikt nie będzie zamykał gazu myśląc o polskiej lidze. To nie finał SEC.
Zwraca uwagę ilość błędów sędziowskich. Te przerywane starty na Motoarenie mocno irytowały. We wcześniejszej fazie sezonu też nie było lepiej, tyle, że ciężar gatunkowy był inny. Błędy w takich spotkaniach jak choćby GKM - Unia Leszno ginęły szybciej, rozmywały się w natłoku wydarzeń. Teraz decyduje już każdy pojedynczy wyścig. Ewidentnie widać, że wciąż pokutuje w arbitrach przekonanie, że jeżeli ktoś na 10. metrze jest o długość motocykla przed resztą stawki - nie ma siły, musiał oszukiwać pod taśmą. A przecież dawno już udowodniono, że genialny refleks, jakkolwiek to nie zabrzmi, jest iskrą Bożą. Realną. Co więcej, to przecież "wstrzeliwujący się" żużlowiec ryzykuje. Jeśli dotknie taśmy - nie zarobi pieniędzy, jego drużyna straci, kibice nawklejają "facepalmów" po forach, a menago urwie mu głowę. Jeżeli nie czołgają się bezczelnie pod taśmą - niech ryzykują!
Osobną sprawą jest pytanie o przyczynę tego stanu rzeczy, tej sędziowskiej zapaści. Wychodzę z założenia, że sędziowie nie mają żadnego interesu w tym, żeby się mylić (pomińmy sytuacje patologiczne), wysłuchiwać "mięsa" lecącego z widowni, a później, na długie dni, zabraniać dzieciom włączać "neta". Nie są też chyba słabsi i mniej rozgarnięci od swoich kolegów sędziujących Ekstraligę 10 czy 15 lat temu (a często są to wciąż ci sami ludzie). Traktuję ten zły trend po części jako wynik olbrzymiej presji związanej z rangą zawodów, ale po części też jako pokłosie plagi ostatnich kilku sezonów - notorycznych prób oszukiwania pod taśmą w wykonaniu niektórych kombinatorów. Nagonka na "czołgistów" (i "ślepych" arbitrów, którzy tolerowali takie praktyki) była naprawdę donośna. Oczywiście, że sędzia klasy ekstraligowej powinien zawsze kierować się tylko tym, co "tu i teraz", ale realia są takie, że przez kilku cwaniaków cierpią teraz wszyscy. Przerwać bieg zawsze łatwiej, bezpieczniej. Będzie druga szansa.
***
Co powiedzieć o meczu w Poznaniu? Miło, że Woffinden z Milíkiem w końcówce sprawili, że zamiast 20-punktowego pogromu, na jaki znowu się zanosiło (28:44 po 12. biegu), przegrana była honorowa. To jakiś promyk nadziei dla zielonogórskiego skarbnika, że nieco więcej osób na ten rewanż przyjdzie. W Poznaniu, gdyby nie rozsiani po stadionie kibice Falubazu, frekwencja byłaby pewnie trzycyfrowa. Po "akcji z Baronem" nawet wielu bezkrytycznie zakochanych w Sparcie traktuje oglądanie tych bojów jako "zło konieczne". To mniej więcej tak, jak awans do play-offów potraktowali szefowie klubu. Jeśli wierzyć plotkom.
Falubaz pojechał swoje, Protasiewicz będzie miał swój medal, a w ekipie pokonanych, obok Woffindena i walczącego o wyższy kontrakt Czecha, błyszczał głównie zmieniony, nie wiedzieć czemu, Szymon Woźniak, który swoją lekkością i swadą w wypowiedziach zawyża poziom całej Ekstraligi. Jeśli kiedyś zarządzająca rozgrywkami spółka będzie szukała rzecznika prasowego - ma idealny materiał. Nie wiem tylko jak u niego z talentami włókienniczymi (owijania w bawełnę). I czy nauczy się, że najważniejszy jest wybór "rajdera kolejki".
***
Zdecydowanie ciekawiej niż w Poznaniu, było na Łotwie. Wspomniany wyżej Szymon Woźniak bardzo by się przydał, żeby skomentować sytuację, w której przez 7 miesięcy oglądamy na ekranach telewizorów zmagania o awans do "najlepszej ligi świata", a meczu finałowego... telewizja nie pokazuje. Mnie na usta cisną się same nieparlamentarne słowa. Łotysze wygrali 47:43, i chwała im za to, chociaż prowadzili już 35:25, co dawało szansę na solidniejszą zaliczkę. Aż trzy defekty (dwa Bogdanowa i jeden Puodżuksa) w tak ważnym meczu, to o trzy za dużo. Świetnie powalczyli dla łodzian mający niesamowity progres formy pod koniec lata Timo Lahti oraz wychowany na tarnowskim betonie Jakub Jamróg (razem ugrali 29 pkt.) Ten drugi był też autorem najtrafniejszej pomeczowej wypowiedzi, kiedy w kontekście rozważań o awansie Orła do elity, przypomniał, że w tej elicie Lokomotiv już powinien jeździć. Według wszelkich sportowych reguł.
Niestety, to tylko polski żużel. Teraz pewnie dwumecz wygra Orzeł. Oby Łotyszom starczyło finansów na jazdę w pełnym składzie w meczu - z ich perspektywy patrząc - właściwie o nic. W tej chwili sytuacja jest cokolwiek zabawna: kibice Orła są zachwyceni 4-punktową porażką i już przyjmują zakłady, czy ich ulubieńcy odrobią ją w pierwszym wyścigu, natomiast prezes Skrzydlewski ciska gromy w kierunku swoich, ponoć mało ambitnych, "wycieczkowiczów". Pan Witold naczyta się pewnie niemało ciętych ripost od własnych fanów, ale patrząc na dorobek najcięższych "armat" lidera, czyli Miśkowiaka i Gapińskiego, którzy wspólnie przywieźli... 8 punktów, należy zastanowić się, czy ekscentryczny "Don Vito" rzeczywiście "odleciał"? Mecz uratowali Kędziorze inni; ci, których niekiedy nawet nie wystawiano do składu. Na razie wszyscy są spokojni, że w Łodzi "Gapa" i "Misiek" zrobią, tradycyjnie, "pod komplet". Jeżeli jednak Bogdanow upora się ze swoimi silnikami, jeżeli będzie motywacja, a pieniędzy nie zabraknie, to rewanż wcale nie musi być formalnością. Stary lis Kokin raz już w finale Nice PLŻ sprawił psikusa i pokazał, jak umiejętnie potrafi bronić przewagi, mając do dyspozycji niemal tych samych zawodników. Gdyby mu się znowu udało, pewnie niejeden z telewidzów (ten mecz już pokażą) wychyli koniaczek...
A wracając jeszcze na moment do pokiereszowanego okrutnie ulubieńca polskich kibiców, czyli Nickiego - nie sposób nie zauważyć, że każdy news o nim wywołuje żywe reakcje. A zarzuty o hipokryzję, jakimi przerzucają się nasi kibice ("wy raz go chwalicie, raz nienawidzicie!") są chyba starsze od samego Pedersena. Osobiście, o ile nigdy nie chciałbym stanąć z nim pod taśmą (przynajmniej nieuzbrojony), o tyle zawsze byłem zdania, że gdyby Nickiego nie było, należałoby go wymyślić. Ile ten człowiek wywołał wrażeń, ile emocji, a w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko ma swoją cenę, nie ma co ukrywać - ile wygenerował zysku dla tej dyscypliny... tego nie sposób zliczyć. Żeby się odpłacić, decydenci światowego speedwaya powinni przyznać mu dożywotnią emeryturę. Coś na kształt tej olimpijskiej.
Zdrowiej więc Dziku! (za rok w Rybniku).
Jakub Horbaczewski