Widoku z motocykla nie da się opisać. Z motocykla nie widzicie niczego. Owalny świat toru przemyka obok was szarym obłokiem kurzu, sami jednak pozostajecie nieruchomi. Lecz jeszcze bardziej nieruchome jest wasze koło – jedyne, co widzicie. Z motocykla widzicie koło, całą resztę czujecie...
(Andriej Bitow, Koło. Notatki nowicjusza)
Żużlowa proza to w Polsca taka literacka terra incognita. Być może za granicą jest lepiej (choć raczej niewiele), ale nad Wisłą literatury innej niż faktu, o żużlu i z żużlem w tle... praktycznie nie ma. Owszem, książki o ludziach żużla powstają i nawet są wydawane w wielotysięcznych nakładach (i bardzo dobrze), jednak nietrudno zauważyć, że są to pozycje, których sukces gwarantowany jest osobą rozmówcy - bohatera wspomnień. Golloba, Cieślaka, niebawem pewnie będą kolejni. I na odwrót. Mało które wydawnictwo zaryzykuje wydanie książki, gdy takiej gwarancji i takiego "mocnego" nazwiska nie ma. Takie czasy. Joanna Krystyna Radosz swoją "Czarną Książką" rusza do trudnego wyścigu. Niczym na angielskim klepisku, 15 metrów za stawką, a przywiezienie jakichkolwiek punktów będzie dużym sukcesem. Nie ma w tym przedsięwzięciu wielkiej machiny promocyjnej, napędem jest siła pasji, ale literacko... Sami oceńcie. Ja w tym wyścigu gorąco Autorce kibicuję.
Jakub Horbaczewski
Redaktor Naczelny PoKredzie.pl
Opowieść jedenasta: Otwarcie sezonu
Tor zazwyczaj znajduje się na przedmieściach i w percepcji człowieka nie należy do miasta tak jak teatr, kawiarnia czy metro. Jest czymś osobnym, wstawionym, egzotycznym. Dlatego też wyjazd na stadion stanowi wydarzenie większe niż jakaś wewnątrzmiejska wycieczka.
Bałakowo, kwiecień 2008
Raszyda podrapał kot.
Z początku żużlowiec nie zwrócił na to uwagi. Dopiero pośród zgiełku parku maszyn, przycupnąwszy w kącie między dwoma podgrzewanymi motocyklami, przyjrzał się uważnie szramie; dotknął palcami poszarpanych krawędzi, zdrapał zaschniętą kroplę krwi. Do skoncentrowanego przed zawodami umysłu wkradła się nutka rozluźnienia, wewnętrznego przekonania, że mimo złego początku ten dzień skończy się dobrze. Raszyd pozwolił sobie na chwilę odprężenia, kilka razy odetchnął głębiej, a potem opuścił rękaw kevlaru. Nie chciał, żeby kolegów rozpraszała rana po pazurach Jelcyna.
– Wszystko w porządku? – usłyszał za sobą głos trenera, Nikołaja Trofimowa. – Jesteś dziś jakiś nieswój.
Zdążyli zamienić dosłownie trzy zdania. Kiedy Trofimow dostrzegł, że Raszyd mówi mniej niż zwykle i że zaprzątają go myśli jak najdalsze od pierwszego meczu w sezonie?
– W porządku – powiedział bez przekonania. – Po prostu mama gorzej się czuje.
Trofimow kiwnął głową i uśmiechnął się, ale bez szyderstwa. Wszyscy w klubie wiedzieli, że dla Raszyda rodzina zawsze jest na pierwszym miejscu i jeżeli mama źle się czuje w dzień meczu, to tym gorzej dla meczu.
A z Dilarą Zacharowną faktycznie nie było najlepiej. Od kilku dni uskarżała się na kłucie w sercu, w nocy zaś doszły do tego duszności. Raszyd wzywał do mamy karetkę, błogosławiąc fakt, że mieszkają całą rodziną w jednym domu i nie musi rozrywać się między chorą Dilarę i swoją ciężarną żonę Aję. Aja źle znosiła ciążę, odliczała już dni do rozwiązania. Męczyło ją leżenie i bezczynność, najbardziej zaś cierpiała, że nie może siedzieć na trybunach i kibicować zespołowi męża podczas otwarcia sezonu.
Raszyd Nigmatullin przeszedł w życiu dostatecznie dużo, żeby umieć ustalić priorytety. Przez najbliższe dwie godziny miał się skupić na zawodach. Tylko na zawodach. Pierwszy w tym sezonie mecz mistrza kraju, w dodatku na własnym torze, był zbyt ważnym wydarzeniem, żeby się rozpraszać. Dilara i Aja na pewno sobie poradzą…
– Potrzebujesz pomocy? – Trofimow patrzył na Raszyda tak, że Nigmatullinowi zrobiło się naprawdę nieswojo. Jakaś myśl mignęła w umyśle, zatarte wspomnienie sprzed lat. Głos trenera dźwięczał tak samo jak dawno temu głos innego opiekuna, Andrieja Nikołajewa. Raszyd odetchnął głęboko i szybko strząsnął z siebie dziwne wrażenie, zanim odpowiedział:
– Dzięki, Kola. Naprawdę nie trzeba. Po prostu wszystko zwaliło się naraz: mama, Aja, otwarcie sezonu… Ja sobie poradzę.
– W to nie wątpię – uśmiechnął się Trofimow, poklepał Raszyda po plecach i oddalił się na drugi koniec parkingu, doglądać motocykli juniorów. Nigmatullin z pewnym odcieniem wstydu pomyślał, że jako wieloletni kapitan Turbiny Bałakowo powinien towarzyszyć trenerowi w przedmeczowym obchodzie i zadbać o dobrą atmosferę w drużynie. W końcu po mistrzowskim sezonie skład się posypał, odszedł jeden z pierwszych obcokrajowców w lidze, stały uczestnik cyklu Grand Prix – Mirosław Galiszewski, pozmieniali się juniorzy, a do klubu po blisko czteroletniej nieobecności wrócił młody Tymon Julianienko. Ten zespół trzeba było na nowo zgrać – co innego wspólne treningi i zgrupowanie jeszcze zimą, co innego pierwszy mecz w sezonie.
Raszyd nic nie mógł poradzić na to, że naprawdę nie miał teraz głowy do żużla. Myśli uparcie krążyły wokół domu. Momentami wyłączał się i nie słyszał już pokrzykiwania mechaników, zagłuszającego innych zawodników głosu Georgija Romanowa, ryku silników. Walczył z dekoncentracją i po chwili znów włączał się świat:
– Do góry idziemy, panowie! – żądał Anton Diewiatarow, piekielnie zdolny, piekielnie ambitny i piekielnie niedoceniany junior.
– Sparzysz się na tym kombinowaniu – ostrzegał Georgij, ale Raszyd nie wiedział, czy bratanek słynnych braci Romanowów kieruje uwagę do Antona, czy może do kogoś zupełnie innego.
– Widzieliście ten porządek? Widzieliście? – dochodził z drugiej części parku maszyn głos trenera przeciwników, Mega Łady Togliatti. – Przypatrzcie się uważnie! Wasiljew, Korski, do was mówię! Gawrił, do ciebie też, nie udawaj, że ciebie to nie dotyczy…
Raszyd roześmiał się nerwowo. Dobrze znał owego trenera, Igora. Jeździł z nim kiedyś w drużynie. Kolegowali się, a może raczej Nigmatullin bardzo chciał, żeby się kolegowali. Starszy i bardziej utytułowany Igor imponował mu determinacją i profesjonalizmem. Dzisiaj perspektywiczny niegdyś Raszyd zamienił się w ligowego średniaka, a Igor od dekady zamiast jeździć uczył jazdy innych, a własne ambicje zamienił na pedantyczny stosunek do wszystkiego – od umysłu żużlowca po stan boksu.
Raszyd rozejrzał się po okolicy. W jego boksie panował nieopisany chaos, a każdy krok groził potknięciem się o jakąś zapomnianą przez Boga i ludzi zębatkę albo śrubkę, która kiedyś do czegoś była potrzebna mechanikom. W Bałakowie taki widok był absolutną normą. Gdyby Igorowi przyszło do głowy zmienić miejsce pracy na Turbinę, pierwszego dnia dostałby zawału.
Wyszedł na tor. Po nocnych opadach Trofimowowi, który dorabiał jako toromistrz, udało się doprowadzić nawierzchnię do stanu używalności, ale na pierwszym łuku nadal straszyła gigantyczna kałuża, a czwarte pole startowe, pod samą bandą, wydawało się w promieniach kwietniowego słońca bardziej wilgotne niż reszta. Raszyd, który w pierwszym biegu miał jechać właśnie z czwartego pola, potupał w miejscu, nogami ubijając tor. Trzeba było dać znać Nikołajowi, żeby pojeździł traktorem po prostej start-meta.
Na tor wyszedł Tymon Julianienko, człowiek, który wyróżniał się już samym wyglądem. Farbowane na jasny blond włosy miał z jednej strony głowy podgolone, podczas gdy z drugiej pozostały długie, sięgające ramienia. W prawym uchu połyskiwał kolczyk, drugi odznaczał się błyszczącą kropką na czarnej brwi. Na środkowym i wskazującym palcu lewej dłoni widniały tatuaże w kształcie pierścieni.
– Jak tor, szefie?
Julianienko mówił przez nos. Raszyd wiedział, że to przez jakieś złamanie, którego kolega z drużyny nabawił się wcale nie podczas zawodów, a prowadząc bujne nocne życie.
– Tor mokry, zanotować – parsknął. – I schowaj te łapy, nie chcę, żeby chłopcy się za bardzo interesowali.
W tej części świata tatuaże-pierścienie, o ile człowiek nie był zblazowanym oligarchą, kojarzyły się dość jednoznacznie. Julianience do zblazowanego oligarchy było bardzo daleko, i mentalnie, i finansowo. Istniał przecież powód, dla ktorego pomieszkiwał kątem u Raszyda.
Tymon niedbale wzruszył ramionami.
– Przecież wszyscy wiedzą, że byłem w pierdlu.
Stojący przy ogrodzeniu, przed parkującą właśnie karetką, Anton Wasiljew, junior Mega Łady, rzucił na Tymona przenikliwe spojrzenie. Raszyd zaklął w myślach. Nie chciał sensacji. Kiedy prezes Turbiny, człowiek nazwiskiem nomen omen Turbin, pytał go przed sezonem, co sądzi o ponownym zakontraktowaniu Julianienki, kapitan zespołu z Bałakowa długo się wahał. Pamiętał Tymona jako beztroskiego, czasem nawet przesadnie, juniora, który miał talent i papiery na dobrą jazdę, ale zamiast trenować wolał uganiać się za dziewczynami i imprezować z szemranym towarzystwem. To go zgubiło, bo w końcu wpadł na kradzieży samochodu, nie dlatego, że potrzebował pieniędzy, ale chciał się popisać właśnie przed tymi właśnie ludźmi, którym mało było, że Julianienko jeździ na motocyklu bez hamulców.
Zanim odpowiedział Turbinowi, Raszyd porozmawiał z Tymonem. Chłopak w więzieniu dorósł i zmądrzał. Obiecał poprawę, a szczera skrucha przekonała Nigmatullina i nie tylko zgodził się na powrót Tymona, ale jeszcze zaoferował mu pokój we własnym domu. Teraz czuł się ostatnim naiwniakiem, wydało mu się bowiem, że Julianience bycie w centrum zainteresowania odpowiada i że chełpi się własną przeszłością. Dziewięciu na dziesięciu na jego miejscu pozbyłoby się tatuaży, a przynajmniej jak najczęściej skrywało je pod rękawicami.
– Tymon, uprzedzam cię. – Raszyd zniżył głos do szeptu. – Jak zobaczę, że mieszasz w głowach juniorom, osobiście doniosę o tym Romanowom. Jak sądzisz, co ci zrobią za bałamucenie ich bratanka?
– Spokojnie, szefie. – Tymon uniósł dłonie w geście kapitulacji. – Chowam łapy, nic się nie stało, nic się nie stanie. Paka to nie powód do chluby.
– No! Ja myślę – uciął Raszyd, kopiąc czubkiem buta koleinę. Na trybunach powoli zbierali się spragnieni żużla po zimowej przerwie kibice. Pomachał tym siedzącym najbliżej, rodzinie z dwójką bardzo aktywnych dzieci. Znów pomyślał o Ai, która zawsze przychodziła na jego mecze; dosłownie przychodziła – dom Nigmatullinów mieścił się dwie przecznice dalej.
Podciągnął rękaw kevlaru i odruchowo podrapał się po przedramieniu.
– Oż ty, szefie, kto cię tak załatwił? – przejął się Julianienko. Raszyd spojrzał na rękę: ślad po kocich pazurach był o wiele wyraźniejszy, niż początkowo sądził.
– A zgadnij.
– Jelcyn?
– Jelcyn. – Raszyd zniżył głos. Nie każdy w okolicy musiał wiedzieć, że nie chodzi o zmarłego przed rokiem prezydenta.
Julianienko odetchnął z ulgą.
– Jak Jelcyn, to spoko. Jesteś strzeżony.
Nie wiadomo, kto pierwszy wymyślił historię o nadnaturalnych mocach kocura Nigmatullinów. Grunt, że podczas którejś z pomeczowych imprez w domu Raszyda podpite już towarzystwo dokonało odkrycia: każdy, kogo podrapie Jelcyn, ma podczas następnych zawodów nieprzyzwoite wręcz szczęście. Objawiało się ono na różne sposoby – unikaniem kontuzji po upadkach, które w innych okolicznościach skutkowałyby co najmniej otwartym złamaniem, zwycięstwem drużyny wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, kompletem punktów w Grand Prix, jak to miało miejsce w zeszłym sezonie z Galiszewskim. Z tej puli Raszyd najchętniej wziąłby dziś wygrany mecz – chociaż to było niemal pewne – i święty spokój. Powrót do domu, w którym wszyscy będą zdrowi i szczęśliwi. Matce się poprawi, Aję przestaną męczyć ciążowe dolegliwości…
Gdyby mógł, zostawiłby Timura na straży kobiecej części rodziny. Ale byłby głupcem, gdyby sądził, że Timur da się tak po prostu zostawić.
Brat urzędował w swoim boksie wspólnie z Georgijem, pracowali przy motocyklach. Na widok Raszyda młodszy z Nigmatullinów przeprosił kolegę i wystrzelił przed boks.
– Jak tam? – zapytał poważnie, próbując zajrzeć bratu w oczy. Timur był trochę niezorganizowany, a w sytuacjach kryzysowych zdarzało mu się tracić głowę. W nocy jednak sprawił się na medal – został z matką, kiedy Raszyd wzywał karetkę, mierzył jej ciśnienie i uspokajał, a w tym wszystkim wydał się półprzytomnemu Raszydowi uderzająco podobny do ojca.
– Potrzebuję trzeciej kawy – przyznał starszy z braci. – Jestem zmasakrowany po nocy.
Timur poklepał go po ramieniu, nieporadnie i z wyraźnym niepokojem. Między nimi było piętnaście lat różnicy, a Timur, który prawie nie pamiętał ojca, właśnie w starszym bracie odnalazł ojcowski autorytet. Uznawał go za opokę. Raszyd musiał być silny też dla młodego, który dopiero wkraczał w dorosły żużel i przejmował się każdym meczem dalece bardziej niż tym, co działo się w domu.
– Zobacz. – Pokazał mu ślad po Jelcynie. – Gwiazdy są po naszej stronie. Na bank dziś wygramy.
Podziałało. Timur natychmiast zapomniał o nocy i zaczął z przejęciem opowiadać, co z Georgijem wymyślili na mecz. Raszyd słuchał z ulgą i rozbawieniem. Sam kiedyś tak opowiadał ojcu, dumny, jakby właśnie wynalazł koło, i nie rozumiał, dlaczego Emil Nigmatullin, zasłużony żużlowiec i ice racer, tylko kiwa potakująco głową, a potem proponuje mu zupełnie inne przełożenia. Co najgorsze, to ojciec zazwyczaj miał rację.
Gwar parkingu zagłuszał jego myśli. Chcąc nie chcąc, Raszyd wrócił do kieratu. Zadaniem na najbliższe dwie-trzy godziny był mecz, który należało wygrać, a on jako kapitan musiał zadbać o ducha drużyny.
Na kwadrans przed prezentacją trybuny wypełniły się niemal do ostatniego miejsca. Przyjechali nie tylko kibice z Bałakowa i z Togliatti, którzy nie mieli daleko, ale też z Saławatu, w którym padało i przełożono mecz z Czerwonogradem, a także z Ufy. W stolicy Baszkirii i rodzinnym mieście Raszyda żużla nie było już od dawna, ale kibice pozostali. Ich sympatia w przeważającej mierze przerzuciła się właśnie na Bałakowo, gdzie koniec końców jeździli synowie jednej z największych ufijskich gwiazd. Kilka tysięcy gardeł domagało się pojawienia się na torze żużlowców i pierwszego meczu w tym roku.
Ekipa Turbiny Bałakowo zebrała się na odprawę w boksie Raszyda. Roman Turbin, mężczyzna o wyglądzie angielskiego dżentelmena, tradycyjnie rzucił kilka motywujących słów. Nikołaj Trofimow dodał pobrzmiewające groźbą: „Ten mecz trzeba wygrać i tyle”, a Raszyd…
Raszyd nie zdążył otworzyć ust, gdy w boksie zjawił się prezes Mega Łady, człowiek zdecydowanie zbyt młody na piastowane stanowisko. Za nim przylecieli porządkowi.
– Nie chciałbym przeszkadzać, ale po naszej części parkingu kręci się…
– Pan nie może tutaj być! – przerwał mu porządkowy. Prezes Mega Łady zgromił go wzrokiem.
– Zaraz sobie pójdę. Kręci się jakieś rude dziecko i…
Raszyd zbladł.
– ADELINA!
W tym samym momencie „rude dziecko”, dokładniej: jedenastoletnia dziewczynka, wsadziło głowę pomiędzy tarasujących przejście dorosłych. Po piegowatych policzkach ciurkiem ciekły łzy, a włosy wyglądały, jakby strzelił w nie piorun. Dziewczynka przedarła się przez zbiorowisko w boksie i rzuciła się w ramiona Raszyda.
– Tata, z mamą coś się dzieje, ja nie wiem… – Zalewała mu łzami kevlar, a wszyscy zgromadzeni patrzyli na to w osłupieniu i chyba tylko dlatego nikt nie ruszył się nawet o centymetr.
– Ada, słoneczko, uspokój się – powtarzał Raszyd, tuląc córkę. – Już jadę do domu.
Odsunął córkę prosto w objęcia brata. Niewiele myśląc, wsiadł na motocykl, który mechanicy szykowali do pierwszego biegu, i gestem nakazał odpalenie maszyny.
– Pogrzało cię?! – odblokował się Trofimow. – Zaraz jest mecz.
Łzy Adeliny sprawiły, że Raszyd nie myślał racjonalnie.
– Masz jeszcze sześciu zawodników, a Aja ma tylko mnie. Otwierać bramę! – ryknął na porządkowych. Prezes Mega Łady uskoczył w bok, widząc, co się święci.
Warknął silnik motocykla. Mechanicy posłusznie wprawili maszynę w ruch.
– Jadę z tobą! – obwieścił Timur, ruszając za Raszydem z Adeliną uwieszoną na jego ręce.
– Zostajesz – odparł kategorycznie Raszyd, nie oglądając się za siebie. – Ktoś musi jechać w meczu. Romanie Andriejewiczu – zwrócił się do mijanego prezesa Turbiny – mógłby się pan zaopiekować Adeliną?
– Raszyd, ty wiesz, co robisz? – zapytał tylko Turbin. Ich spojrzenia na moment się skrzyżowały.
– Nie takie rzeczy już robiłem.
Kiedyś dojechał na mistrzostwa świata ze złamaną ręką, bo ważniejsze od kończyny było to, żeby umierający ojciec mógł być z niego dumny. Na rok rzucił żużel i poszedł do fabryki, żeby jakoś utrzymać rodzinę. Trzy noce stróżował przy niemal obcej dziewczynie, która w rozpaczy próbowała sobie zrobić krzywdę, gdy tylko spuścił ją z oka. Zaoferował mieszkanie facetowi, który dopiero co wyszedł z więzienia. W porównaniu z tym wszystkim powrót do domu na dziesięć minut przed meczem, w kevlarze i na motocyklu, był zaledwie nieszkodliwym szaleństwem.
Przejechał środkiem parkingu, ściągając na siebie zszokowane spojrzenia mechaników i całego zespołu Mega Łady.
– Raszyd, czy ty…?! – zawołał za nim Igor, ale ostatnie słowa zagłuszył pęd powietrza.
Wiem, co robię, chciał odpowiedzieć im wszystkim, ale nie zdążył. Przez otwartą bramę wyjechał z parku maszyn, przemknął przez parking dla busów i ruszył na zewnątrz, na ulice Bałakowa. Cieszył się, że droga do domu wiedzie w lewo, inaczej musiałby robić z motocyklem żużlowym to, czego żadna przystosowana do skręcania tylko w jedną stronę maszyna nie lubiła.
[...] c.d.n.
Autor: Joanna Krystyna Radosz
Tytuł: Czarna Książka. Antologia opowiadań żużlowych.
Objętość: 372 strony
Data premiery: 3 listopada 2016
Wydawca: Ziemowit Ochapski Imperium Publishing
Patronat medialny: PoKredzie.pl, Puls Poznania, Tygodnik Żużlowy, Duzeka.pl, Kawerna.pl
Oficjalny fanpejdż: Czarna Książka