Jest niedziela, 23 kwietnia, godz. 14:00, imieniny Wojciecha, ale jeszcze nie świętuję. Jestem na bardzo ambitnym szkoleniu dla nauczycieli WOS, podczas którego telefonicznie dobija się do mnie mój serdeczny kumpel Maciej (wierny żużlowy kompan) i nie tylko on. Wiele osób dzwoni z życzeniami, ale Maciek chciał mi przekazać zupełnie inną wiadomość. Nie odbieram, bo nie wypada robić tego, czego sam nie cierpię u swoich studentów i uczniów. Później zapominam o telefonie. Kiedy w domu włączyłem komputer, to mnie zmroziło: Tomasz Gollob miał poważny wypadek i jest w ciężkim stanie.
Będąc pod wpływem emocji zamieszczam wpis (przyznam dziś, dość wulgarny) na swoim profilu, dzwonię do Maćka, Lewego i swojego Taty. W każdej z tych rozmów nie potrafię powstrzymać łez. Bo Tomasz Gollob to nie był dla mnie zwykły sportowiec, ale ktoś znacznie więcej. To człowiek, dzięki któremu żużel był dla mnie jak religia. To ktoś, któremu kibicowałem, pomimo tego, że w toruńskiej podstawówce nie raz za to zebrałem cięgi, a chodziłem do podstawówki dość problematycznej, położonej zaraz przy starym stadionie Apatora. Pamiętam turnieje Grand Prix z lat 90., kiedy razem z Tatą kupowaliśmy gazetę z programem, włączaliśmy Radio PiK i nic ani nikt nie mógł nas oderwać od zawodów, w których Gollob walczył o medal. Kiedy pan Tomek zdobywał tytuł mistrza świata, byłem na weselu, gdzieś w Zachodniopomorskiem, u Zacnego Kuzyna. Z niecierpliwością czekałem na wiadomości od moich żużlowych kompanów, a kiedy tytuł stał się faktem poryczałem się ze szczęścia i zamiast się bawić obdzwaniałem wszystkich znajomych, którzy tak jak ja czekali na ten tytuł.
Ale po kolei. Od połowy lat 80. Tatuś zabierał mnie na żużel. W programach stawiałem swoje pierwsze literki i de facto tam nauczyłem się pisać. We wrześniu 1989 r. wybraliśmy się na mecz z Wybrzeżem, w barwach którego jeździł wówczas Gollob. Nie znałem wcześniej tego jeźdźca, ale to było „zauroczenie od pierwszego wejrzenia”. Jazda żadnego zawodnika nie zrobiła na mnie wcześniej takiego wrażenia, no może poza Wojciechem Żabiałowiczem, kiedy ten w 1987 zdobywał w Toruniu tytuł Indywidualnego Mistrza Polski. To była poezja – wypadkowa świetnej dynamiki, sprytu i brawury. Zdarzało się, że wychodził ostatni ze startu, mijał wszystkich jak chciał i przywoził trzy punkty.
W 1991 r. Polonia przyjechała do Torunia w trzeciej kolejce. Stadion wypchany publiką po brzegi. Już podczas próby toru poleciała z trybun w stronę Tomka butelka po piwie, co też oddaje klimat derbów z lat 90. To wtedy doszło do pierwszego ligowego pojedynku pomiędzy moimi żużlowymi idolami: Gollobem i Perem Jonssonem. W szóstym wyścigu Gollob genialnie rozegrał pierwszy łuk i asekurował Petera Karlssona do samej mety. Ówczesny Mistrz Świata przywieziony na 1:5! - nie tylko dla mnie to był szok. Później to Per był już górą.
Ten sezon nie był szczególnie udany dla Tomka. Polonia miała fajny skład – z Ryszardem Dołomisiewiczem, Tonym Rickardssonem czy Jackiem Woźniakiem, ale w nie było ducha zespołu, a częste konflikty . Po derbach w Bydgoszczy Tomek ze swoim tatą i bratem rozdawali na mieście ulotki informujące o zakończeniu przez braci kariery. Później był finał IMP w Toruniu. Głośno kibicowałem Mirkowi Kowalikowi, ale po cichu Gollobowi. Wówczas jawne kibicowanie temu zawodnikowi byłoby samobójstwem. Takiej porcji gwizdów, jakie zbierał ten zawodnik, nie słyszałem nigdy wcześniej i chyba nigdy później – to właśnie był niezapomniany klimat toruńsko–bydgoskiej „żużlowej świętej wojny”.
Prezentacja przed Kryterium Asów w 1991 r. W pierwszej chwili trudno dostrzec pana Tomasza... (zdjęcie pochodzi ze zbiorów: Kryterium Asów Polskich Lig Żużlowych im. Mieczysława Połukarda)
W następnym sezonie Gollob wrócił na tor odmieniony. Był zdecydowanie bardziej poukładany. To był mistrzowski rok zarówno dla Polonii (z Samem Ermolenką i Andy Smithem w składzie) jak i dla Golloba. Wtedy to po raz pierwszy byłem naocznym świadkiem porażki Apatora w derbach na własnym torze (11 czerwca 1992 r.). Niby tylko 44:45, ale proszę pamiętać, że w ostatnim swoim biegu bracia Gollobowie, mając mecz wygrany, już odpuścili. Zawody rozstrzygnęły się w wyścigu XIV. Tamtego dnia w jedynym bezpośrednim pojedynku moich idoli, w biegu nr IX, górą był Per Jonsson.
Rok później obaj mistrzowie nie spotkali się na ligowym torze. W Toruniu obie drużyny pojechały w składach krajowych, w rewanżu Apator zabrał do Bydgoszczy Marka Lorama. To jednak nie było istotne. Istotny był awans Golloba do finału Indywidualnych Mistrzostw Świata. Kiedy walczył w półfinale w szwedzkiej Vetlandzie byłem na koloniach w nadmorskiej Pogorzelicy. Wszędzie szukałem wiadomości. Z Polskiego Radia dowiedziałem się, że po dwóch startach ma tylko 3 punkty. Ale ostatecznie zajął drugie miejsce, o czym dowiedziałem od Swojego Tatusia, dzwoniąc z gabinetu kierownika ośrodka wczasowego. W finale w bawarskim Pocking było przyzwoite 7. miejsce, ale to wydarzenie przerosło psychicznie Golloba.
Wtedy stosunek torunian do Tomasza zaczął się zmieniać. Gollob jako zawodnik Polonii to nadal „tyfus” (w slangu toruńskich kibiców to określenie bydgoszczanina), ale jako reprezentant Polski - już klasa. To było widoczne podczas eliminacji Drużynowych Mistrzostw Świata w Toruniu w 1993 r. Ale to, co się stało w maju 1994 r. przeszło moje oczekiwania. W któryś wtorek odbył się zaległy mecz Apatora ze Spartą Wrocław, na którym pojawił się Gollob. Podczas prezentacji spiker oddał Tomkowi mikrofon, a ten ciepło pozdrowił toruńską publiczność – żadnych gwizdów, same oklaski. Podczas meczu ligowego w Toruniu mogłem jawnie klaskać Tomaszowi Gollobowi, to było niewyobrażalne!
W 1994 r. oba mecze derbowe wygrał Toruń. U nas Gollob był dwukrotnie lepszy od Jonssona, a raz wygrał Per. W Bydgoszczy to Tomek dwa razy obejrzał plecy Pera – w pamiętnym, strasznym meczu, po którym Jonsson już nigdy nie stanął na własnych nogach. To był w ogóle jakiś koszmarny sezon. Apator sprzedał mecz Motorowi Lublin, przez co pozbawił się szans na mistrzowski tytuł i wpędził do drugiej ligi leszczyńską Unię (za co w Lesznie nie lubią nas do dziś).
Po zwycięskim półfinale IMŚ w Pradze Gollob jechał do Vojens w roli faworyta. Ten finał, ostatni jednodniowy, transmitowała niemiecka stacja DSF, dostępna w mojej kablówce. Przed zawodami toruńskie podwórko opustoszało i każdy z chłopaków udał się do domu „oglądać Golloba” – tak, toruńskie dzieciaki szły same do domów specjalnie „oglądać Golloba”! Niestety, po dwóch startach, Tomasz z zerem na koncie mógł walczyć tylko o udział w przyszłorocznym cyklu GP. W trzecim swoim wyścigu fatalnie upadł i oglądanie tego finału było pozbawione sensu. Oczywiście obejrzeliśmy z Tatą te zawody do końca, ale już rozgoryczeni, bez entuzjazmu, dzieląc transmisję z lekturą piątkowych gazet.
Większość książek, artykułów czy dokumentów telewizyjnych poświęconych Tomaszowi Gollobowi zaczyna się na poważnie w roku 1995, czyli od momentu jego debiutu w cyklu Grand Prix. A ja w tym momencie postawię kropkę, choć obiecuję, że ciąg dalszy nastąpi.
* * *
Wieczorkiem w Niedzielę Wielkanocną 2017 r. wpadł do mnie mój żużlowy kompan Lewy. Wspólna pasja do żużla sprawiła, że jesteśmy rodziną, bo w 2015 r. zostałem chrzestnym jego córeczki. Wypiliśmy piwko, zajadaliśmy się świąteczną kiełbaską i rozmowa zeszła oczywiście na żużel. Kiedy kolejny już raz „starsi panowie dwaj” doszli do wniosku, że „modern speedway” to nie jest to; że prawdziwy żużel skończył się w roku 2010 (przed „erą tłumikową”) itd. itp., wtedy postanowiliśmy włączyć YouTube. Obejrzeliśmy słynny wyścig Gollob – Knudsen z meczu Sparta – Polonia, gdzie pan Tomasz dokonał niemożliwego. Obejrzeliśmy ostatni bieg z meczu Start Gniezno – Polonia Bydgoszcz z 1996 r., gdzie w kosmiczny sposób holował do mety Henkę Gustafssona, wyciągając Polonii remis. Wreszcie obejrzeliśmy wspomniane derby z czerwca 1992 r. Tydzień później ryczeliśmy jak bobry i żaden z nas nie mógł sobie znaleźć miejsca w domu.
c. d. n.
Wojciech Peszyński
Od redakcji: Autor jest torunianinem, wykładowcą akademickim na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, a prywatnie wielkim fanem żużla oraz Tomasza Golloba, którego karierę obserwuje od niemal 30 lat. Swoimi wspomnieniami zgodził się podzielić z czytelnikami PoKredzie.pl, zaznaczając, że nie przyjmie za nie honorarium, jednak mamy je wpłacić na leczenie pana Tomasza (jeżeli będzie taka potrzeba) lub na rehabilitację innego z kontuzjowanych żużlowców. Tak też się stanie.
Zdjęcie tytułowe pochodzi ze strony: zgora.naszemiasto.pl