Dyneburg (łot. Daugavpils […] w języku polskim za tłumaczeniem nazwy rosyjskiej używano też Dźwińsk lub Dźwinów)...
Trudno było się skupić na notce z Wikipedii. Szpachla nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ma przed sobą studentów na konwersatorium po wyjątkowo nudnym wykładzie z doktryn. Pamiętał z krótkiej kariery wykładowcy, że w takich sytuacjach żacy dawali ujście emocjom i mówili jeden przez drugiego, przekrzykiwali się na tematy polityczne i od polityki jak najdalsze, wreszcie tworzyli tak absolutny harmider, że nikły w nim nawet najszlachetniejsze idee.
Żeby nie słuchać podniesionych głosów, od których zaczynała go już boleć głowa, skupił się na dochodzącej z radia piosence. Kojarzył melodię, ale nigdy nie wsłuchiwał się w słowa, uznając, że popowe piosenkarki z definicji nie mogą śpiewać o niczym sensownym. Teraz bezsens ratował go przed utratą zmysłów.
– Jeszcze mam pieniądze, ale już nie mogę nic zrobić... – śpiewała nieznana gwiazdeczka. Szpachla westchnął w duchu. Ach, gdybyż pieniędzmi dało się załatwić jego aktualne problemy. Gdybyż dało się przy ich pomocy wprawić mózgi paru istnieniom ludzkim, które zawędrowały do tej sali ewidentnie przez pomyłkę.
– Sama sobie wygnańcem, sama sobie suwerennym państwem – kontynuowała piosenkarka, a Szpachla zaczął bezwiednie nucić, spoglądając w zadumie przez okno Marriotta. Znajdowali się na dwudziestym piętrze hotelu i ciśnienie, zwłaszcza biorąc pod uwagę późnojesienną aurę, dawało się we znaki. Może to od niego paru jego kolegów po fachu zdawało się do szczętu zdurnieć.
O, taki na przykład Przemysław Heidekamper. Dwie dekady młodszy od Szpachli, powinien tryskać energią i pomysłami. Przed rokiem dostał w swoje ręce samograja – zielonogórski klub ze świetnym zapleczem finansowym i marketingowym, a co najważniejsze – z oddanymi kibicami. Minęło dwanaście miesięcy i prezes był o krok od spuszczenia tego samograja do pierwszej albo i drugiej ligi. Zamiast kroić z całkiem sporego nawet jak na ekstraligowe standardy budżetu, rozpoczął wojnę podjazdową z Gorzowem o najdroższego zawodnika ligi, Duńczyka Alexandra Bjaanda. Bjaand może nie miał najlepszego sezonu w Grand Prix, ale w lidze brylował zawsze, gwarantował punkty i dobrą atmosferę w zespole. Tylko że przy okazji żądał absurdalnych kwot, stosownych może w najlepszych piłkarskich ligach świata, ale nie w żużlu. Heidekamper walkę o Bjaanda wygrał, lecz roczny kontrakt Duńczyka przypłacił długami, a Alex i tak po sezonie, kiedy źródełko wyschło, wyniósł się do wrogiego Gorzowa. Resztę wpływów od sponsorów Heidekamper przejadał samodzielnie i to zapewne dosłownie, pomyślał nie bez złośliwości Szpachla, patrząc na sylwetkę kolegi. Sam miał kilka kilogramów nadwagi – ale kilka, a nie kilkadziesiąt. Młody wiek Heidekampera ginął w nalanej tłuszczem twarzy, a fotel trzeszczał pod jego ciężarem. Zamiast ingerować w kompetencje trenera i ustalać skład, prezes Falubazu powinien był się zająć ustalaniem własnej diety, jeżeli chciał dożyć czterdziestki.
Teraz robił hałasu za trzech, awanturował się i polemizował chyba sam ze sobą, a wtórował mu Karol Limanowski ze Stali Rzeszów, trzy lata starszy, ale mniej obyty w środowisku i przez to bezmyślnie papugujący po siedzącym obok koledze. Limanowski przypominał Heidekampera i zapędami autorytarnymi, i wagą. Uczeń zresztą przerósł mistrza – Szpachla wieszczył, że Heidekamper utopi Falubaz w dwa lata, Limanowskiemu zaś udało się utopić Stal w rok. Zespół z całkiem przyzwoitym składem i stabilnym budżetem nieoczekiwanie dla wszystkich z hukiem spadł do niższej ligi. Właściwie Limanowskiego nie powinno być tutaj w ogóle – a to, że jednak znalazł się na spotkaniu prezesów Ekstraligi S. A., jednoznacznie świadczyło o tym, jakie plany ma przewodniczący spółki, Bogdan Karwecki.
Szpachla przeniósł spojrzenie na Karweckiego, który niczym początkujący wykładowca bezskutecznie starał się zapanować nad stadem niesfornych prezesów, i w tym samym momencie świńskie oczka przewodniczącego spoczęły właśnie na nim.
– Sądzę – rozległ się tubalny głos Karweckiego, niskiego, krępego mężczyzny, który wyglądał niepozornie i nikt nie podejrzewał, że umie z siebie wydawać aż tyle decybeli – że wypowiedzieć się powinien prezes Drużynowego Mistrza Polski. Ewaryście, prosimy.
Nikt nie prosił. Bogdan Karwecki był w swoich osądach sam, a na dodatek gdy padło imię Szpachli, na twarzach Heidekampera i Żukowskiego z Gorzowa, prezesów zgodnych teraz jak w żadnej innej sprawie, wykwitły mimowolne zapewne, lecz wciąż drwiące uśmieszki.
Ewaryst. Szpachla musiał się strasznie dawać we znaki od poczęcia, że rodzice ukarali go tym imieniem. Nigdy ich o to właściwie nie pytał, ale fakt, że miał siostrę Maritę, która kopała przez pół matczynej ciąży, a od momentu porodu do ukończenia drugiego roku życia bezustannie się darła, naprowadzał na jakąś myśl.
Wstał, odetchnął, odchrząknął, by oczyścić gardło. Od strony siedzącej obok Klaudii Woźnickiej, młodej, przedsiębiorczej i, niestety dla siedzących tu kawalerów, zamężnej prezeski tarnowskiej Unii, usłyszał ciche:
– Dajesz, Ewi.
– Bogdanie, drogie koleżanki, drodzy koledzy – zaczął i jakimś cudem udało mu się ściągnąć uwagę audytorium. Postanowił skupić wzrok na jednej osobie. Wybrał Alicję Tyczyńską, najstarszą stażem osobę w ich zacnym gronie. Tyczyńska z wiekiem stawała się coraz bardziej flegmatyczna i apatyczna, a w jej ciemnych włosach pojawiały się kolejne siwe pasma, jednak oczy wciąż miała żywe i mądre, tak inne od tępego spojrzenia Heidekampera czy rozbieganego wzroku koleżanki z Leszna, Magdy Łabędzkiej. Tyczyńska była spokojna i ten spokój udzielał się też Szpachli.
– Chciałabym znać swoją przyszłość, lecz pociąg historii przejechał mnie – wdarło się do jego świadomości radio, ale Szpachla postanowił dać sobie spokój z interpretowaniem tych kolejowych metafor. Sala czekała na jego głos, a on myślał. Myślał i nie mógł wymyślić nic bardziej sensownego niż kilka osobistych refleksji.
– Moi drodzy, przychodziłem tu dziś z mieszanymi uczuciami. Debatujemy bowiem nad sprawą, która może mieć daleko idące konsekwencje nie tylko dla nas, ale dla całego sportu żużlowego. I to nie tylko w Polsce, ale w skali globalnej. Mówimy dziś, koledzy i koleżanki, o ewentualnym dopuszczeniu do precedensu, który może zaowocować...
Zaplątał się we własnej myśli, lecz z pomocą przyszły drzwi sali konferencyjnej. Otworzyły się z hukiem i wszedł ósmy prezes, spóźnialski, na którego postanowili nie czekać, niepewni, czy dotrze w ogóle. Bruno Fordoński objął swoje stanowisko zaledwie przed dwoma tygodniami i z pewnością miał masę spraw do załatwienia w Bydgoszczy, ale nikt nie mógł się z nim skontaktować, by potwierdził, czy dotrze na zebranie w Marriotcie. A teraz wpadł do sali, w poplamionej deszczem tweedowej marynarce i z przemoczonymi do suchej nitki włosami spiętymi w koczek na czubku głowy.
– Wybaczcie spóźnienie, koledzy. – Ukłonił się jakoś po japońsku, wywołując uśmieszki na twarzach przedzielonych Limanowskim Heidekampera i Żukowskiego. – Straszne korki były, a telefon jak zwykle mi padł. Ma ktoś może ładowarkę do iPhone’a?
Klaudia zachichotała. Tyczyńska skrzywiła się, chociaż za jej grymasem Szpachla widział tłumiony śmiech. Żukowski i siedząca po jego prawicy Łabędzka niemal równocześnie przewrócili oczami. Heidekamper, któremu oprócz wielu innych cnót brakowało także i ogłady, wystosował werbalny komentarz:
– Panie Fordoński, ładowarkę znajdziemy panu po zebraniu.
Zdawało mu się zapewne, że usadził w ten sposób niezdyscyplinowanego prezesa Polonii Bydgoszcz. W środowisku, w którym za drzwiami konferencyjnych sal wszyscy mówili do siebie po imieniu ten „pan” był równoznaczny z ostracyzmem. Tylko że Heidekampera nikt nie poparł. I nawet Szpachla, który z definicji winien był robić wszystko, by utrudnić życie bydgoskiemu koledze po fachu, zamiast przyłączyć się do piętnowania zachowania Fordońskiego, oznajmił:
– Brunonie, siądź tutaj. – Wskazał na miejsce obok siebie. – Masz szczęście, nic jeszcze nie straciłeś.
Heidekamper poczerwieniał. Szpachla nawet lubił poprzedniego prezesa Falubazu i szczerze ubolewał, gdy ów postanowił się udać na emeryturę od żużla. A zaczął ubolewać jeszcze bardziej, zaledwie ujrzał jego następcę. Zielona Góra i tak nie miała na żużlowej mapie Polski łatwego życia, niemal rokrocznie stając się bohaterką mniejszych czy większych afer, a Heidekamper robił wszystko, by życie to jeszcze bardziej utrudnić.
Fordoński zaś sprawiał sympatyczne wrażenie. Szpachla widział go już podczas konferencji prasowej odnowionej i cudem uratowanej Polonii Bydgoszcz, a to, co zobaczył, bardzo mu się podobało. Nowy prezes mówił dużo, może nieco chaotycznie, ale miał przygotowanie merytoryczne i sporo pasji, której tak brakowało wielu jego kolegom po fachu. Zaraz po zakończeniu konferencji rozpuścił długie włosy, przez które przywodził na myśl zagubionego w czasie hipisa, otarł pot z czoła i rozpiął guziki przy mankietach, nie spodziewając się, że ktoś jeszcze będzie chciał z nim rozmawiać. Tym kimś był oczywiście Ewaryst Szpachla.
– Ja mam ładowarkę – zagaiła przyjaźnie Klaudia, kiedy Fordoński usiadł i począł poprawiać fryzurę. Podziękował jej skinieniem głowy.
– Czy możemy kontynuować? – zapytał ponuro Karwecki. Widać było, że marzy już tylko o wizycie w hotelowym barze. Zresztą, decyzja została podjęta – gdyby nie optował za pozostawieniem Stali Rzeszów w Ekstralidze, nie zapraszałby na zebranie prezesów ekstraligowych klubów Limanowskiego, bądź co bądź włodarza tegorocznego spadkowicza.
Szpachla poczuł, jak narasta w nim złość. Przypomniał sobie zdjęcia, które pokazywał mu w Internecie siostrzeniec, student informatyki z ciągotami do zgłębiania dziwnych zakamarków sieci. Przypomniał sobie i obrazki, które widział na komputerze Klaudii. W głowie nakładały mu się ich głosy, młodziutkiego Wojtka i pani prezes Woźnickiej, kobiety, która własnymi staraniami wywalczyła sobie i swojej drużynie szacunek w całej Polsce…
– Kibice się burzą – zaczął ich słowami i gdyby ktoś nie wiedział, nad czym mieli debatować, za nic by tego z tych trzech słów nie wywnioskował. – Drodzy koledzy, drogie koleżanki, zebraliśmy się tu dzisiaj, aby, teoretycznie, omówić kwestię ewentualnego awansu do Ekstraligi Lokomotivu Daugavpils. Drużyny, która, przypominam, po raz drugi z rzędu wygrała pierwszą ligę i w sensie sportowym ten awans sobie zapewniła. Drużyny, której włodarze zapewniają, że są gotowi na daleko idący kompromis, byleby tylko móc startować w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Zrobił pauzę. Nie powinien używać takich tanich efektów, ale musiał, po prostu musiał ponapawać się minami Heidekampera, Limanowskiego i, chyba najbardziej, Karweckiego. Nie lubił tego człowieka, nie lubił też jego braci, prezesa Wybrzeża i sędziego, który zdecydowanie nie zasługiwał na rangę międzynarodową. Odrzucało go od tych pomorskich cwaniaków, którzy dorobili się na lukach prawnych i myśleli, że skoro mają pieniądze, to mogą wszystko. Przewodniczącym Ekstraligi winien być ktoś, kto kocha żużel i jest gotów poświęcić się dla ukochanej dyscypliny, a nie pseudooligarcha z zakodowanym socjalistycznym myśleniem. Świat poszedł naprzód i tylko liga w ostatnich latach cofała się, również za sprawą klanu Karweckich.
– Jakieś konkrety, Ewaryście? – rzucił z teatralnym znudzeniem Limanowski. – Czy poprzestaniesz na wystawieniu laurki Łotyszom? Tak tylko przypomnę, że Ekstraliga ma na celu wyłonienie Drużynowego Mistrza Polski…
– A także najsłabszej drużyny, która zgodnie z regulaminem zostaje zdegradowana do niższej ligi – nie wytrzymał Ewaryst. Limanowski porażał go głupotą i bezczelnością. – Dlatego też dziwię się twojej obecności tutaj, a już tym bardziej temu, że śmiesz zabierać głos. Chcesz merytoryki, Karolu? Proszę bardzo. Kiedy jedenaście lat temu nasi poprzednicy… i nie tylko – dodał, słysząc chrząknięcie Tyczyńskiej, która Sparcie Wrocław prezesowała od 2003 roku – postanawiali wesprzeć podupadający żużel w krajach ościennych, nie liczyli się z tym, że wpuszczone do drugiej ligi kluby zagraniczne okażą się na tyle silne, by awansować najpierw do pierwszej, a wreszcie do Ekstraligi. Bo też i wcale nie musieli. Nic przecież nie zapowiadało takiej wolty. Ale kiedy po dwóch latach w drugiej lidze Lokomotiv Daugavpils dokonał istnego pogromu i przebojem wdarł się do wyższej klasy, należało zacząć myśleć: „co dalej?”. Co zrobimy, jeżeli na tym Łotysze nie poprzestaną? Mogą jeździć w Ekstralidze czy nie mogą? Już wtedy należało się zabezpieczyć i ustalić jasne zasady. Nikt tego nie zrobił.
– Ewaryście, nikt z nas nie mógł przypuszczać… – zaczęła Tyczyńska, bez gniewu, ale z ostrzegawczą nutą w głosie.
– Nieprawda, Alicjo – odparł i sam się zdziwił własnemu spokojowi. Podobało mu się, ze oprócz Tyczyńskiej nikt mu nie przerwał, nikt nie zaczął go przekrzykiwać. Prezesi słuchali jak zaczarowani. Może dlatego, że wreszcie ktoś w tej sali mówił z sensem? – Każdy klub z pierwszej ligi ma na starcie takie same szanse na awans. Mieliście… mieliśmy… ładnych parę lat na przemyślenie tej ewentualności. A my się tym zajęliśmy dopiero przed rokiem, kiedy nagle się okazało, że Lokomotiv jedzie w finale pierwszej ligi. Zaczęliśmy tworzyć na kolanie bzdurne warunki, doskonale wiedząc, że Łotysze ich nie spełnią, a gdyby jakimś cudem spełnili, to zaraz wymyślimy kolejne. Spółka akcyjna na terenie Polski – to jeszcze miało sens. Ale stadion w Polsce? Dlaczego? Bo nie udźwigniecie finansowo wyjazdów do Daugavpils? Wolne żarty! Nie mówcie, że macie mniej pieniędzy niż pierwszo– czy drugoligowcy, a oni musieli to udźwignąć. Polscy juniorzy? Dlaczego, skoro w pierwszej lidze…
– Może zapomniałeś, Ewaryście – odezwał się Karwecki, a mówił przez zęby, tak, że ledwie dało się go zrozumieć – ale Ekstraliga jest samodzielnym bytem, regulowanym przez odrębne przepisy…
– Bogdanie, a czy ty nie zapomniałeś, że najlepszy zespół pierwszej ligi otrzymuje automatycznie awans do Ekstraligi? A przynajmniej otrzymywał, dopóki awansowały właściwe kluby…
– Polskie kluby – wtrącił się między wódkę a zakąskę Limanowski.
– Stal Rzeszów to nie jest polski klub, to nie jest polski klub – zanuciła cichutko Klaudia. Oprócz Szpachli stadionową przyśpiewkę usłyszał tylko Fordoński i parsknął w zwiniętą dłoń. Sam Szpachla z trudem zachował powagę.
– Chodzi mi o to – ciągnął – że nasze ligi, czy tego chcemy, czy nie, są naczyniami połączonymi. Jedynym sposobem, by to zmienić, jest zamknięcie Ekstraligi.
c.d.n.
Joanna Krystyna Radosz
PS. Dopytujecie o drugą "Czarną", a wyszło tak, że druga "Czarna" potrzebuje pomocy. Bardzo chcemy, żeby ta książka narobiła dużo dobra. Chcemy, żeby "okładkowa" cena książki odpowiadała kwocie, która zasili konto Fundacji #DW43. Dzięki naszej fantastycznej ekipie redakcja, korekta, okładka, ilustracje i skład nie kosztowały absolutnie nic. Niestety wydruku nikt nam za darmo nie zrobi. Tu jest zadanie dla Was - jeśli chcecie i możecie pomóc książce, wpłaćcie choćby symboliczną kwotę na poczet druku. Jeśli znacie osoby lub firmy, które chciałyby tę literacko-charytatywną inicjatywę zasponsorować, przekażcie im link do tej Zrzutki. Jesteśmy otwarci na współpracę! Z góry dziękujemy za każdą wpłatę, bo każda złotówka się liczy!