Speedway, który dzisiaj zobaczysz, będzie trochę inny niż to, do czego przywykłeś w Polsce. Uwierz mi chłopaku… Sam jeździłem w Wielkiej Brytanii dla Wimbledonu. Teraz robimy tutaj, co tylko jest w naszej mocy. Costa Mesa to takie nasze małe królestwo. Siedzimy sobie w małym kantorku zaraz za parkiem maszyn i ciągle do końca nie dowierzam, że tutaj jestem. Do zawodów zostały jeszcze 3 godziny. Moim przewodnikiem jest Brad Oxlay, który dowodzi najpopularniejszym torem żużlowym w USA. W jego pokoiku ściany są oklejone starymi zdjęciami. Od razu rzuca mi się w oczy duet z Exide team - Hancock i Hamill. – Billy często do nas wpada. To on teraz troszczy się o młodych chłopaków, którzy dobrze rokują – mówi mi Brad, który sprawia wrażenie bardzo zadowolonego z powodu mojej wizyty i zaraz dodaje: W latach 70 przyjechał do nas Zenon Plech. Co to był za gość! Mój ulubiony. Prawie nic nie mówił po angielsku, ale mieliśmy z niego niezły ubaw. Jak wsiadł do nowego Cadillaca, to potem nie mogliśmy go z niego wyciągnąć. Takie wrażenie zrobiły na nim automatyczne szyby.
Tor Costa Mesa ma już prawie 50 lat, a wszystko zaczęło się od ojca Brada – Harry'ego, który razem z Jackiem Milnem (mistrz świata z 1937 roku) założył ten ośrodek. Teraz pałeczkę przejął Brad, który razem ze swoją żoną Jaleen rządzi żużlowym światkiem w hrabstwie Orange. To dzięki nim speedway w Kalifornii dalej istnieje, a w sezonie miejscowi kibice mogą obejrzeć 11 zawodów. Zawodów to może za dużo powiedziane. Żużel w Stanach Zjednoczonych to raczej zabawa, w której wynik schodzi na drugi plan. Liczy się tylko dobre show. Mimo wszystko już teraz mogę wam powiedzieć, że to jedna z moich największych żużlowych przygód w życiu.
Na Costa Mesa czułem się jak gość honorowy. Brad zadbał o to, by każdy usłyszał o polskim kibicu, który w niewiadomy sposób dotarł do Kalifornii, aby obejrzeć żużel. – Wiesz Pałel, w naszym kraju mało kto wie, co to jest speedway. Fajnie, że tutaj jesteś. Do zawodów było coraz mniej czasu, a Brad musiał dopiąć jeszcze kilka spraw przed startem pierwszego biegu. Myślicie, że długo zostałem sam? Nic z tych rzeczy. Po dosłownie kilku minutach zatrzymał mnie facet z ogromną kamerą. – Słyszałem, że jesteś z Polski. Boże, jak ja chciałbym kiedyś pojechać do was na zawody. Żużel w waszym kraju to musi być niezłe show. Od lat nagrywam zawody na Costa Mesa – to był Mark, gość który uwiecznia wszystko, co dzieje się na kalifornijskim torze. Chwilę później Mark miał już w rękach mój telefon ze zdjęciami ze Speedway Grand Prix na Narodowym. Moje selfie widział prawie cały stadion Costa Mesa, a ja stałem się naprawdę kimś ważnym podczas czerwcowego Knobby Night, bo tak nazywał się turniej. Mark zaciągnął mnie nawet do spikera zawodów i namawiał go, bym to właśnie ja otworzył sobotnią rywalizację. Akurat na to było już za późno, bo spiker miał swoje plany, lecz do tego przywileju zabrakło naprawdę niewiele.
Na stadionie, który na moje oko mieści około 4 tysiące kibiców, zaczęło robić się powoli tłoczno. Kompletu nie było, ale i tak byłem pod wrażeniem, ilu jest żużlowych fanów za wielką wodą. – Chcesz, żebym poznał cię z kilkoma zawodnikami? – rzucił Mark. Moja odpowiedź mogła być tylko jedna. Chwilę później gawędziłem sobie już z Aaronem Foxem, który jeszcze kilka lat temu zdobywał punkty dla Edinburgh Monarchs. – Często chce mi się rzucić to wszystko i wrócić na Wyspy. Żużel tutaj nie ma przyszłości. Brakuje nam promotorów, a ja w kółko słyszę, że najpierw trzeba się tutaj wypromować i dopiero wtedy ruszyć do Anglii. Ale to nie jest dobra metoda. Musimy wysyłać naszych chłopaków do Europy. Niech oni potem wracają tutaj i uczą resztę, jak wygląda prawdziwy żużel. Obok Foxa, swój namiocik ze sprzętem miał Gino Manzares, który zresztą wieczorem stanął na najwyższym stopniu podium. – Jesteś z Polski? Widzimy się w Lesznie na Pucharze Świata – rzucił do mnie Gino, który przecież jeszcze rok wcześniej kończył karierę żużlowca. Kontuzji doznał akurat na macie MMA, ale i tak jego obecność mocno mnie zdziwiła.
– Musisz porozmawiać jeszcze z Bobbym Schwartzem. To nasza prawdziwa legenda – powiedział do mnie Mark, który ciągle był przy mnie. To takie typowe dla Amerykanów, że chcą, abyś czuł się w ich kraju jak u siebie. Szczerze mówiąc, nawet przez chwilę nie pomyślałem o tym, że Schwartz jest nadal czynnym żużlowcem. Musielibyście zobaczyć moją minę, gdy podszedłem do boksu tej żużlowej legendy. Bobby kończył właśnie przygotowywać swoją maszynę do zawodów. Ten gość ma przecież 60 lat! W 1981 roku razem z Bruce'em Penhallem zdobywał mistrzostwo świata par na stadionie Śląskim w Chorzowie. Bobby to niezły dziwak i gadka nam się nie kleiła. Wspomniał tylko z lekką niechęcią, że Hancock kierował jego busem, gdy Bobby szalał jeszcze na brytyjskich torach. Oglądając później zawody, zastanawiałem się, po co on dalej bawi się w speedway. Gdy dotarłem do sklepiku z pamiątkami już wiedziałem, że Schwartz nie chce przestać być legendą. Co druga koszulka w miejscowym sklepiku ma napis „Bobby the legend”.
Autor z Bobbym Schwartzem - Drużynowym Mistrzem Świata z 1982 r., dwukrotnym Mistrzem Świata Par (1981 i 1982), 6-krotnym medalistą DMŚ i 3-krotnym MŚP.
W tym momencie na niespełna 170-metrowy tor zaczęły wyjeżdżać crossówki. Wtedy przypomniały mi się słowa Brada, który tłumaczył mi, że zawody tutaj wyglądają odrobinę inaczej niż w Europie. Na torze nie pojawiają się tylko klasyczne żużlówki. – Tydzień temu mieliśmy tu ściganie Harleyów… - wspomniał Brad. I rzeczywiście, każdy żużlowy event połączony jest z zawodami jakichś dziwaków. Wyobrażacie sobie 6 gości na crossówkach na żużlowym torze? Zero jazdy ślizgiem, ale zgromadzonej publiczności zupełnie to nie przeszkadzało. Po kilku próbach przyszedł czas na klasyczny speedway. Na pierwszy ogień poszły małolaty. Z biegiem czasu dotarliśmy do turnieju głównego.
Tor Costa Mesa jest jedyny w swoim rodzaju. Łuki mają tutaj prawie 15 metrów szerokości, a proste 10. Jeżeli dodamy do tego, że tor ma niespełna 170 metrów długości, to pojawia się pytanie, kiedy zawodnicy prostują maszynę? Odpowiedź jest prosta - w ogóle nie prostują. Jazda na Costa Mesa to niemal ciągłe łamanie motocykla. Najbardziej zapracowaną osobą na stadionie jest bez wątpienia kierownik startu. Gość tak często żongluje flagami, że potrzebuje do tego pomocnika. Ciekawa jest także polewaczka, a raczej wąż ogrodowy, który jest zamontowany na płycie. Co kilka biegów mamy zatem roszenie ręczne, które przypomina podlewanie trawnika. Sama nawierzchnia jest dość sypka i bardzo szybko przy krawężniku tworzy się wyślizgany, świecący pas. Wydawałoby się, że będzie to sprzyjać tworzeniu się szybszych ścieżek na środku łuku. Amerykanie kochają chyba jednak ściąganie przy kredzie i dosłownie co kilka biegów na torze pojawia się ekipa wirażowych, którzy drewnianymi grabiami przerzucają nawierzchnię spod bandy do wewnątrz. – Mówiłem, żeby tego nie robili, bo to zabija żużel, ale nikt mnie nie słucha – mówił mi jeszcze przed zawodami Aaron Fox. Już wiemy, gdzie Greg Hancock nauczył się tak fantastycznie jeździć przy krawężniku.
Nie będę ukrywał, że poziom sportowy na Costa Mesa nie jest najwyższych lotów. Szczególnie nudna jest początkowa faza. Zawodnicy prezentują zaciekłą walkę o utrzymanie się na swych motocyklach. Od czasu do czasu z trybun słychać jednak wielką wrzawę. To znak, że na torze leży zawodnik. Trochę to dziwne, ale rzeczywiście upadki rozgrzewają tutaj kibiców zdecydowanie bardziej niż rywalizacja na torze. Są także różnice regulaminowe. Dotknięcie taśmy (taśma jest czerwona…) skutkuje przesunięciem zawodnika o kilka metrów do tyłu. Jest także, zapożyczona z F1, żółta flaga, która informuje o zbierającym się z toru zawodniku. Jednak pomimo tylu upadków i kontaktowych sytuacji, wyścigi rzadko kiedy są przerywane. To wypisz-wymaluj niczym pamiętna akcja "joker vs joker" z barażu DPŚ 2017 w Lesznie, kiedy Ricky Wells, ostro powieziony pod płot przez Lebiediewa, nie kładł się, nie robił pantomimy, tylko uznał, że trzeba zacisnąć zęby i jechać dalej. Najwyraźniej tak są uczeni, już od adepta.
Z każdym kolejnym biegiem na torze zaczyna dziać się coraz więcej, ale widowisko zabija ogromna różnica w umiejętnościach zawodników. Niektórzy radzą sobie jednak całkiem nieźle na tym kalifornijskim kwadracie. Do finału wjechała czwórka: Gino Manzares, Aaron Fox, Max Ruml i Austin Novratil. Otoczka przed startem ostatniego biegu przypomina Grand Prix z lat 90. Finałowa czwórka spaceruje po polach startowych i na miejscu dokonuje wyboru. Wszystko poprzedza jeszcze krótki wywiad ze spikerem. Muszę przyznać, że finał był naprawdę ciekawy. Wygrał go Manzares, ale do końca nie ustępowali Ruml z Foxem.
Przypięta do ściany historia amerykańskiego speedwaya.
Wizyta na Costa Mesa na długo zapadnie mi w pamięć. Naprawdę dobrze jest czasem obejrzeć żużel bez wielkiej "napinki", której czasami mamy przesyt u siebie. Ludzie ze środowiska żużlowego w USA wiedzą, że cudowne lata 80. raczej już nie wrócą (Amerykanie tylko w latach 80. zdobyli przecież sześć medali IMŚ), ale mimo wielu obiektywnych kłopotów widać u nich ogromną miłość do czarnego sportu. Dlatego też z USA wracam z pewną obawą, jak speedway za wielką wodą będzie wyglądał za kilka lat, gdy zabraknie już Grega Hancocka. Podsumowaniem obecnej kondycji amerykańskiego żużla niech będzie fakt, że Team USA, aby dotrzeć do Leszna na baraż SWC, musiał prosić kibiców o finansową pomoc...
Paweł Kołodziejczak