- Klocowa znowu ma nas w dupie - pieklił się pod kasą nr 4 starszawy gość w czapeczce Sparty. - Chodźmy pod bramę, i tak już czwarty wyścig - nawoływał swoich kompanów z kolejki.
Zielonogórzanie też nie mieli lekko. - Kupię u pani bilet na sektor gości? - Nie. - A gdzie kupię? - Nie wiem.
Tak było trzy dni temu ok. godziny 16:10 pod Stadionem Olimpijskim, gdzie w hitowym pojedynku Ekstraligi mierzyły się ekipy Sparty i Falubazu.
Skąd taka nerwówka? Pewnie stąd, że do pewnych rzeczy kibice są przyzwyczajeni. We Wrocławiu, odkąd świat światem, jeżeli mecz wyznaczony jest na godzinę 16:00, to znaczy, że o 16:00 można się spodziewać wyjazdu do prezentacji. Co znaczy, że ok. 16:15 ruszy juniorski wyścig. No, chyba, że transmisję zapowiedziała TVP, wtedy wiadomym, że o 16:10 mogą już jechać.
Tym razem Spartanie sprawili niespodziankę (zanim jeszcze zlali na torze Falubaz) i do prezentacji wyjechali punktualnie o 15:48. Niby błahostka. Ale dla okolicznych mieszkańców, kibicujących Sparcie nieraz i w trzecim pokoleniu, to oznaczało tyle, że ryk silników Dudka i Malitowskiego usłyszeli w drodze na stadion. A część "miastowych" jeszcze w tramwaju. Także kibice Falubazu w chwili inauguracji raczyli się spokojnie złotym trunkiem pod parasolami, rozmawiali, albo kupowali akurat bilety. Do pierwszego równania toru po 4. biegu, lekko licząc, przez każdą z pięciu kas przewinęło się przynajmniej 150 osób. Mało? To 750 widzów. A dacie głowę, że serio nikt wściekły nie wybrał piwa i "sektora VIP" za bramą maratońską?
Najlepsze, że ci, którzy grzecznie odstali swoje w kolejce, co rusz wściekli odchodzili spod kasy, bo... biletów, jakie chcieli już nie było. Jak to jest możliwe, że na 20-tysięcznym stadionie siedzi 5 tysięcy ludzi i brakuje biletów? I to w klubie, którego działacze od niepamiętnych czasów lamentują w mediach nad niską frekwencją. Twierdząc jednocześnie, że robią co w ich mocy, żeby ten stan rzeczy zmienić. Zadziwia nas to tym bardziej, że akurat mecze z Falubazem rokrocznie były dla wrocławskiego skarbnika czasem łatania budżetowej dziury. Często jedynym w sezonie.
Ale dla wielu przegapienie czterech biegów i nerwówka pod kasami to był dopiero początek wesołych przygód po wrocławsku. Ledwo zielonogórzanie usadowili się na wysokosci prostej startowej, gdzie urządzili swój sektor (ten tradycyjny, czyli pseudoklatka na wyjściu z drugiego łuku był zamknięty), do akcji ruszył spiker. "Usiądźcie! Nie zasłaniajcie tym, którzy chcą siedzieć! Zachowujcie się jak na gości w naszym mieście przystało" I wreszcie, co rozbawiło do reszty nawet miejscowych, płaczliwym tonem: "Nie niszczcie nam stadionu!".
To tam jest jeszcze co niszczyć?
Swoją drogą, komu niby kibice Falubazu mieli zasłaniać ten widok? Skoro byli tam sami, wyżej, niżej - wszędzie, i wszyscy zgodnie stali? Jak dalece nie rozumieć trzeba kibicowskiej natury, żeby rozśpiewanym wyjazdowiczom prawić takie mądrości? Równie dobrze pan z mikrofonem mógły ich poprosić o zaśpiewanie hymnu pochwalnego ku czci rządzącej partii i jej lidera. Efekt pewnie byłby ten sam. Na przyszłość proponujemy wrocławskim wodzirejom, żeby do repertuaru dodali jeszcze zakaz skandowania. A przynajmniej tego głośnego. Dlaczego akurat tak? Spójrzcie kiedyś w górę na koronie stadionu.
I na koniec najlepsze. Tekst miesiąca wrocławskiego krasomówcy. Tego starszego, gwoli ścisłości (Andrzej Malicki? Czesław Janusiak?), na pewno wszak nie tego młodego, wydzierającego sie wniebogłosy za każdym razem, kiedy na tor wyjeżdża Tooooomaaaaasz Jędrzejak (jak mu kiedyś jego własne dziecko na sektorze "zero" ogłuchnie, może dotrze doń, że przesada jest niewskazana). A więc spiker ów, ten sam, który tak namolnie uczył Falubazów kultury, od połowy spotkania zaczął ich instruować, że - uwaga - "kibiców gości prosimy o opuszczenie stadionu wyjściem nr 23 przed 15-tym biegiem. Powtarzam: wyjście numer 23 przed biegiem 15-tym". Pomyliło mu się, myślicie. Ale on to powtórzył ze sześć razy, w różnych momentach meczu! Dodając do tego coś o prośbie służb porządkowych.
Jedni się śmiali, inni pukali w czoło i żartowali, że na takim EURO musieliby wyjść przed konkursem karnych.
Korci dłoń, by napisać jeszcze o niespodziewanej przerwie, chyba 25-minutowej, w środku spotkania. Dobre 10 minut jeździły traktory, polewaczka, a potem... nic, cisza, żadnego komunikatu. Czeski film. Przerwie, dodajmy, po upadku Patryka Dudka, ale spowodowanej nie opatrywaniem juniora Falubazu, ale oczekiwaniem na powrót karetki ze szpitala. Drugiej karetki, bo jedna stała cały czas w parkingu. Czy tylko nam się wydaje, czy w meczu z Rzeszowem, po upadku ś.p. Lee Richardsona mecz kontynuowano, nic sobie nie robiąc z braku drugiej karetki? A pamiętacie to bezsensowne kółko, jakie zrobił kierowca "erki", zanim znalazł właściwą drogę wyjazdu z wrocławskiego skansenu? Dobrze, jeżeli wyciągane są wnioski, ale brzydko to wszystko pachnie. A ponieważ zginął ktoś bliski sercu każdego kibica, sprawy nie odpuścimy. Jednak o tym innym razem, odczekawszy na ostateczne ustalenia prokuratury.
P.S. Na koniec jeszcze taki drobiazg, bardziej z perspektywy fana Sparty niż Falubazu patrząc. Pan z mikrofonem poinformował widownię, że pomimo fantastycznej postawy ich żużlowcy nie spotkają się z kibicami "z powodu upału". No trudno. Chociaż ciut bezmyślnie, bo wyjście do kibiców, podarowanie trzech czapeczek, podpisanie autografów i zrobienie kilku fotek nie kosztuje aż tak wiele. A na pewno mniej niż pustawe od lat trybuny. A jak inaczej, do jasnej ciasnej, je zapełnić? Ale do rzeczy - jaka puenta? Ano taka, że mecz - jak wiemy - rozstrzygnął się już w przedostatnim wyścigu, więc ludzie "równo z gwizdkiem" poszli do domów. Po czym Spartanie... wyszli do kibiców. Przy pustych już niemal trybunach.
Momentami nie wiadomo, śmiać się, czy płakać.
"Niszczyciele stadionu", na swoim sektorze we Wrocławiu