Ten znaleziony w czeluściach twittera Staluś, siedzący załamany na pustej trybunie stadionu w Gorzowie, to chyba najlepsza alegoria półfinału Stal - Sparta. Może oprócz tej dziewczyny niemal modlącej się o wsparcie, choć przecież w tamtym momencie to gorzowianie byli w finale. Dziś pewnie szeregi tych, którzy "wierzyli cały czas" są liczniejsze, ale podejrzewam, że przy stanie 39:27 bardzo niewielu we Wrocławiu wierzyło, że za chwilę Damian Dróżdż wygra z Kasprzakiem, a potem wszystko się odmieni. A jednak wygrał... Wspominałem ostatnio przykład niemal anonimowego Michaiłowa z Dyneburga, który przyjechał do Gdańska i dał koncert. Mało? Na tym samym torze, na którym szalał pełnoletni już Oleg, chwilkę przed półfinałami Ekstraligi, ucieczkę spod gdańskiego topora zapewnił tarnowskim Jaskółkom "słaby" ostatnio Patryk Rolnicki. Tam były anormalne warunki, trzeba było zachować czujność, by nie oberwać deszczem, błotem i goglami Batchelora. Ale już młodziutki Mateusz Tonder, stojący skromnie na zewnętrznym polu, miał nie mieć żadnych szans z wiceliderem IMŚJ Smektałą i równie zdolnym Kuberą. Okazało się, że to on nie dał żadnych szans zwycięzcy z Gustrow. W takich meczach i w takich sytuacjach wykuwają się charaktery, kształtują się przyszli mistrzowie. Trzeba wierzyć. Nawet kiedy własny rozum mówi, że wszystko już jasne (bo przecież każdy z nas w typowaniu żużla jest co najmniej IMP). Ot, przykład: w pewnej spółce przy stanie 44:40 pewnego meczu na kolanach oglądali XV wyścig, błagając niebiosa, by padł jakikolwiek inny wynik niż 3:3. Choćby po karnym. I wiecie co? Wymodlili.
Miałem niezapomnianą przyjemność obserwować na żywo kończące sezon "złote" mecze Sparty - trzy w latach 1993-94-95 (wtedy nie było jeszcze play-off), jeden w 2006 (w pół-klasycznej formule), przegrany półfinał w Toruniu w 2007, wreszcie przegrany finał z sezonu 2015. Trudno te wspomnienia ze sobą porównywać, bo każde było inne, a dziś niełatwo już nawet porównywać żużel z poł. lat 90. do tego obecnego, gdyby jednak wskazać, co najmocniej wryło się w pamięć, to oprócz przepięknie cieszącego się pod "Wieżą" Darka Śledzia 25 lat temu, byłby to chyba rewanż w Toruniu z pamiętną ZZ-tką, rewanżowy finał w Lesznie 2015 i właśnie ten świeży jeszcze półfinał na "Jancarzu". Nieważne, że tylko ten ostatni zwycięski. Skala przeżytych emocji generuje odczucia.
Mają Spartanie piękny dzień. Mają kolejny, złotymi zgłoskami pisany moment, który zasili klubowe dossier, a za 20 lat będzie wspominany na równi z szarżami niezawodnego Knudsena, wyścigami przeciwko parze Gollob-Gollob czy "cudami" na starym torze przy Broniewskiego w Toruniu. Takie momenty pamięta się latami, takie chwile tworzą klubową tożsamość. Jest w tym jakaś dobroć losu, że taki mecz i taki triumf stał się udziałem akurat wrocławskiej publiczności, nawet jeśli w 99 proc. zgromadzonej przed telewizorami. Od początku sezonu fani nad Odrą zapełniają szczelnie swój stadion, kibicują, zasilają klubowy budżet ogromnymi sumami, w zamian zaś, z małymi wyjątkami, otrzymują nudne, do bólu schematyczne widowiska. A kiedy zjeżdżały ekipy z "czwórki", Stal i Falubaz, bywało, że i nudne, i przegrane. We Wrocławiu dało się wyjść na szeroką, ale głównie po kiełbaskę i coś do picia. Kiedy jednak na szeroką wyjeżdżał zawodnik, z reguły popełniał akt żużlowego seppuku. Tym bardziej to boli, kiedy w składzie od kilku ładnych lat nie ma już Ljunga, Monberga, Batchelora czy Ułamka, a dominują zawodnicy o innych predyspozycjach. Z całym szacunkiem dla wymienionych, często po prostu dużo lepsi technicznie. Może ten widok śmigających pod bandą Milíka, Woffindena i Woźniaka, jakże przypominający finał w Lesznie sprzed dwóch lat, będzie dla wrocławskich działaczy, ale także dla miejskich decydentów, asumptem do przeanalizowania raz jeszcze przyczyn torowej niemocy. Stadion wszak jest miejski, tor także, a jakiż to splendor dla miasta czytać prasowe tytuły, takie jak po "dziurawym" półfinale ze Stalą?
Tej Stali dziś można tylko współczuć, bo to, co jedni zapamiętają jako chwile żużlowej nirvany, ci drudzy latami będą odtwarzać jako projekcję bezbrzeżnej klęski. Z nieba do piekła, w kilka minut. Kilkanaście, dodając przerwy. Nie wiem, jakie myśli ma dziś w głowie Przemek Pawlicki - chłopak świeżo po euforii, tak zawodowej, związanej z awansem do elitarnego cyklu GP, jak i osobistej - zasiliwszy szeregi dumnych tatusiów. Wolę nie wiedzieć. Co myśli Bartosz Zmarzlik? Ktoś się oburzy, że w roli stłamszonego stawiam na równi kogoś, kto zdobył 3 punkty, z kimś, kto zdobył ich 10, ale pewnie gdyby w niedzielę ok. godz. 22 porozmawiać z samym Bartkiem, to on nawet nie wiedziałby, czy zrobił punktów 9, 10+1 czy może 11 - za to z pewnością wiedziałby, że nie dał swojej drużynie tego, co dać pragnął. Nie był liderem, nie wygrywał pojedynków z asami Sparty. To oni robili punkty na nim. W sześciu pojedynkach z Milíkiem, Woźniakiem i Woffindenem (z każdym z nich dwukrotnie) zanotował wynik 1:5.
A co myśli Krzysztof Kasprzak, któremu porażka z Damianem Dróżdżem śnić się będzie pewnie po nocach? Co myśli tak naprawdę trener Chomski? Jemu tego Pawlickiego zamiast Sundstroema w XIV będą wypominać jeszcze za 10 lat (choć pewnie połowa wypominających na jego miejscu zrobiłaby tak samo). Jak to było? "Panowie, trzeba w kilku biegach zamknąć te zawody!". 39:27...
Jeśli ktoś ma nieco szersze spektrum sportowych pasji i śledzi rozgrywane właśnie na parkietach Finlandii, Rumunii, Izraela i Turcji finały ME w koszykówce, czyli EUROBASKET, musi pamiętać mecz Finlandia - Polska. Mecz po którym wiele laptopów wyleciało oknem. Mecz, którego przegrać się nie dało. A jednak...
To taki żużlowy paradoks, że słabość przegrywających, przy spełnieniu określonych warunków, w końcówce staje się ich siłą. I absolutnie nie zamierzam tym zdaniem deprecjonować sukcesu Sparty, bo to byłoby absurdalne i nader nietaktowne. Chcę natomiast przypomnieć, że dokładnie takie same wyjaśnienia przyczyn niepowodzenia miejscowych słyszeliśmy z obozu Sparty po meczu w rundzie zasadniczej. Bo Kasprzak doznał kontuzji, bo przewaga zaczęła szybko rosnąć, bo rywale mieli trzy "taktyczne", a w końcówce okazało się, że Vaculik i Iversen przełożyli się tak idealnie, że nawet świetni u siebie liderzy Sparty po prostu nie byli w stanie ich zatrzymać. Nawet wynik się zgadza - trzy ostatnie wyścigi: dwa razy 1:5, raz 2:4. Dlaczego tak jest w tym sporcie - nie ma sensu się rozwodzić, bo na końcu zawsze i tak pojawi się fundamentalne pytanie o zasadność istnienia rezerw taktycznych. A wtedy nie znajdziemy wielu kontrargumentów dla tych, którzy zapytają, w jakim innym sporcie nagradza się za bycie słabszym (a potem przypomną, że zasadniczo z istotą sportu nie ma to wiele wspólnego). Zresztą, jakie inne argumenty legły u podstaw zlikwidowania w Polsce tzw. złotej rezerwy taktycznej, popularnie zwanej "jokerem"? Do dziś, gdyby przeprowadzić wśród kibiców ankietę, byliby zwolennicy jej utrzymania, jak i zadeklarowani przeciwnicy. Z taktycznymi jest nieco inaczej - zwolenników ich likwidacji byłaby zapewne garstka, ponieważ - w przeciwieństwie do ligowego "jokera" - są już bardzo długą żużlową tradycją, a tradycja dla kibica to rzecz święta. Co wcale nie znaczy, że kiedyś nie znikną, albo że zawsze będą definiowane "magicznym" minus sześć. Regulaminy wciąż ewoluują, na naszych oczach, choć nie zawsze to dostatecznie szybko dostrzegamy. Brytyjczycy niedawno zlikwidowali drugiego "jokera" (tego przy minimum 12-punktowej różnicy). Szwedzi w tym sezonie uchwalili, że "taktyczna" - owszem, będzie możliwa, ale dopiero przy co najmniej 8-punktowej stracie. Niewiele znacząca zmiana? To odjedźcie raz jeszcze, tak "na sucho", mecz Wrocław - Gorzów w rundzie zasadniczej i dwumecz tych drużyn w półfinale, zwłaszcza to rewanżowe starcie. I wiele innych, w tym o medale. Szansa, że padłyby identyczne wyniki jest pewnie taka sama, jaką miał Krzysztof - jeden z naszych Czytelników. Na dwa remisy z rzędu jednej niedzieli.
Jeśli ktoś z wrocławian cieszył się bardziej niż wiszący na płocie Woffinden, to stawiam na Krzysztofa. A swoją drogą, ten wspomniany wyżej pomysł Szwedów sprawdza się "w praniu" bardzo dobrze. Nawet jeśli któryś "spryciarz" ma ochotę taktycznie kogoś przepuścić, żeby zyskać coś więcej w kolejnym biegu, przy różnicy minus 8 najpierw pomyśli dwa razy, czy warto ryzykować. Poddaję ten pomysł pod rozwagę naszej centrali.
Było o koszmarach Stali (ten Kasprzaka rośnie jak na dróżdżach), ale taką prześladowczą idée fixe musi mieć też trener Marek Cieślak. Choć pewnie sam powie, że to bzdura - co najwyżej przez kilka dni dołoży sobie "trzy dyszki" do kilometrażu na ulubionej kolarce. To aż nie do wiary, ale najbardziej utytułowany szkoleniowiec w polskim żużlu czwarty rok z rzędu odpada z gry - i czwarty raz mając do odrobienia 40:50 z pierwszego meczu. Co tu powiedzieć? Może wzorem samego "Narodowego", tylko tyle (Magazyn PGE Ekstraliga: Cieślak o wyniku Doyle'a).
Tu nawet nie chodzi o nasuwające się, oczywiste i wyświechtane już porównania z rozegraną w przeddzień rundą GP w Teterow. Że Jason Doyle uczynił złoto IMŚ celem swej kariery, wszyscy wiemy. Nie od wczoraj. Należy mu się jak psu kość. Ale na jakiej podstawie uważać, że dla Doyle'a półfinał dla Falubazu 10 września jest ważniejszy niż półfinał dla Swindon 11 września lub półfinał dla Rospiggarny 12 września? Bo Falubazowi wystawia wyższe faktury? Teraz już będą niższe.
Patryk Dudek, też dzień po GP, potrafił się zmobilizować. Pomimo iż "Duzersowi" tak samo kiepsko poszło w pierwszym wyścigu. Jasne, że stuprocentowy profesjonalista powinien zawsze i wszędzie dać z siebie wszystko. I Doyle używał tych samych silników, na których demolował kilkanaście godzin wcześniej asów z GP. Przynajmniej tak mówi o tym Cieślak na pomeczowej konferencji. Może po prostu dla Dudka Zielona Góra i Falubaz wiążą się z nieco większym ładunkiem emocjonalnym niż dla Doyle'a. Widzieliście w tym najnowszym falubazowym teledysku Doyle'a? Ja widziałem Huszczę, Protasiewicza i Dudka. Ale dla trenera, który przerabiał ów mityczny "syndrom dnia po GP" całymi latami, współpracując m.in. z Crumpem i Hancockiem, są to - myślę - kwestie tak oczywiste, że nie uwierzę w pomijanie ich na etapie budowy składu. Pewnie wszystkiego, co trener myśli, publicznie nigdy nam nie powie.
Miały być derby - i będą derby. Kilka dni minie, kibice przyjdą znowu. Już nie z takim sercem jak dziś, ale okazać słabość rywalom zza miedzy? Niedoczekanie. A kto wygra? To oczywiste, że będzie dwa razy 45:45. Trudniej z wytypowaniem finału. Piotr Baron tak dobrze zna Spartę, że... chyba w końcu coś na nią wymyśli. Jak dotąd idzie mu w tych bojach jak Zmarzlikowi w Teterow. Ale dwie wizyty Falubazu na "Smoczyku" i dwie okazałe wiktorie nie wzięły się z niczego. Będzie ciekawie, i przed meczem, i w trakcie. Pewne jest jedno - w najbliższych dniach wszelkie rekordy odsłon pobije społecznościowy profil Maksyma Drabika. A młody Maks już zdążył pokazać klasę. Za swoją kontuzję nie winił Kurtza, sędziego, Niemców, ani pogody, tylko samego siebie. Jeśli wróci, przynajmniej na rewanż, to bardzo realny jest scenariusz niewysokiego zwycięstwa Unii u siebie, a potem... to Baron może znaleźć się w sytuacji Dobruckiego z gorzowskiego parkingu.
Jakub Horbaczewski