Nie mam pojęcia, kto jest autorem tego zdjęcia (może sam się ujawni). Zauważyłem je "na gorąco", podczas dekoracji po finale. Nie znam się na fotografii, ale raczej nie jest ono profesjonalne - ot, uchwycone telefonem i opublikowanego na oficjalnym fanpejdżu Unii . Chyba tak już jest, że takie wychodzą najlepsze. W zasadzie jest na tym zdjęciu wszystko. Mina Macieja Janowskiego, podium "Najlepszej Ligi", czekające na dekorację złote "Byki", a w tle radujący się kibice Unii i pustoszejący Stadion Olimpijski. Nawet Nicki się załapał. W kevlarze i w trampkach. Boso, ale w ostrogach. Jak w prozie Grzesiuka, gdzie warszawski cwaniak (ale "honorowy") przemierza uliczki biedującego przed wojną Czerniakowa.
Niestety, nie udało mi się obejrzeć tegorocznego finału na żywo. Sparta akredytacji nie przyznała, a na kupno biletu było już za późno. Na spokojnie więc, jak większość kibiców, smakowałem wieńczące sezon danie na antenie nSport+. I nie żałuję. Na stadionie pewnie nie usłyszałbym pomeczowej rozmowy z Piotrem Pawlickim, absolutnym bohaterem tych finałów. Myślę, że wielu polskich kibiców ten właśnie wywiad zapamiętało na równi z będącymi ozdobą wieczoru akcjami Sajfutdinowa, Kołodzieja, czy walką Zengoty z Drabikiem w oglądanym na stojąco nawet przed telewizorami biegu XIV. Zewsząd słychać było mnóstwo narzekań na brak emocji i "bitwę o krawężnik". Jak dla mnie to ten finał raczej zawyżył niż zaniżył tegoroczną średnią na "Olimpijskim". Z pewnością podniósł za to kibicowską percepcję osoby wspomnianego Pawlickiego. Do tej pory leszczyński matador poza Lesznem traktowany był jako chłopak z ogromnym talentem, ale jednocześnie - trzymając się tej grzesiukowej konwencji - jako taki "mały rozbójnik", lekkoduch. A to już był poza Unią, bo zimą w czymś nie ustąpił, a to gdzieś na dyskotekę poszedł - i same kłopoty, a to znajomy szwagra spod Rydzyny ma dowody, że tryb życia mało sportowy, a to do Milíka wystartował i ciężko go pobił. W daszek kasku. A w ogóle to się często przewraca, więc go nie lubimy. Co ciekawe, mało kto pamięta o cenie, jaką za swój żużlowy wysiłek "Piter" już zapłacił (o bólu Doyle'a słyszymy za każdym razem), a sędziowie, niemal jak jeden mąż, jakoś nie są w stanie dostrzec winy Pawlickiego w tych upadkach. Jeden sędzia Bryła był oryginalny i wtedy, kiedy akurat bez dwóch zdań należało wykluczyć tego, który Pawlickiego sponiewierał, poszedł "z duchem sportu". Czyli narobił w portki. Tym razem Pawlicki już się nie przewracał, a przed mikrofonem poszedł z duchem Unii. Też na całość. Jak chwilę wcześniej na torze. Udowadniając przy tym, że talentu nie rozpuścił w bąbelkach, z nabywanych żużlowych doświadczeń potrafi korzystać, a na Unii cholernie mu zależy. W dodatku - o zgrozo - przyznał, że przed każdym wyścigiem się modli. Dobrze, że nie mieszkamy we Francji. Już by go zawiesili.
A kilka godzin później, po "wesołej" drodze powrotnej z Wrocławia, na murawie "Smoczyka", znowu był tym umalowanym na twarzy w biało-niebieskie barwy leszczyniakiem - cwaniakiem - wyznawcą Jedynej Królowej. Jeśli kiedyś w nSport+ będzą szukać wodzireja, który sprawi, że galę Ekstraligi zapamiętamy do końca życia - "Piter" jest do wzięcia.
Feta na cześć powracających z Torunia zawodników Unii - DMP 2007 (materiał Telewizji Leszno)
On swoje dla Unii zrobił. Przedłożył finał ligi nad własne, indywidualne cele. To był jego wybór. Nie kupuję tego, że przed Sztokholmem nie miał już szans pozostać w stawce GP. Co to jest kilkanaście punktów straty na trzy turnieje do końca, kiedy czuje się taką formę? Gdy w każdej chwili któryś z klasyfikowanych wyżej może doznać kontuzji, a świetna końcówka sezonu jest najlepszym argumentem do przyznania "dzikusa". Zdaje się, że inny Polak, który dziś walczy o medal, rok temu zakończył GP na 10. miejscu. Dwaj bracia w stawce to się wręcz marketingowo świetnie sprzedaje. A już od dawna chyba nikt nie ma wątpliwości, że względy sprzedażowe dla BSI są co najmniej tak samo ważne, jak sportowe. Mam nadzieję, że kibice Unii będą o tym pamiętać. I za pięć, i za dziesięć lat. Za każdym razem, kiedy "Piter" znowu zawali dwa mecze z rzędu, a ktoś młodszy obok będzie darł japę, żeby "wyp...ł na plażę do Boszkowa".
We Wrocławiu cały wieczór i całą noc po finale lał deszcz. Zimno, mokro i nieprzyjemnie. Zaczął kropić już wtedy, kiedy decydowały się losy złota. Tak już bliskiego dla Spartan. Przecież nawet remis w dwumeczu oznaczał ich zwycięstwo. Jakże ważny był wtedy całoroczny wysiłek i tabela po rundzie zasadniczej. Sześć ostatnich wyścigów będzie pamiętanych (i rozpamiętywanych) latami.
X. (32:22) Kiedy Sparta jechała po kolejne 4:2, ale na ostatnim okrążeniu to Kołodziej był "magic".
XI. (35:25) Kiedy Pawlicki i Sajfutdinow nie dali rady dogonić jadącego idealną ścieżką Woźniaka, a Baron zużył taktyczną Rosjanina.
XII. (38:28) Kiedy Kubera z Sajfutdinowem wyszli na 5:1, ale tylko na moment. Po upadku młodzieżowca Unia miała już tylko trzy biegi, żeby odrobić 4 punkty straty, ale tylko jedną rezerwę taktyczną, a rywal komfort dwóch startów najlepszego Drabika i dwóch Woffindena.
XIII. (41:31) Kiedy okazało się, że jadący po pięciu biegach przerwy Drabik nie jest już tak szybki. Pawlicki poradził sobie z nim. Woffindena nie było widać. 43:35. Unia potrzebowała 8 punktów w dwóch biegach. Sparta - sześciu.
Co wtedy myśleliście? Jak typowaliście? Pamiętam, że w tej końcówce, bodaj przed XIII biegiem, zerknąłem na wyświetlane na żywo kursy bukmacherskich speców (można tej zabawy nie lubić, ale ForBet, z którym współpracujemy, robi potężną robotę - zostawia mnóstwo pieniędzy w naszych klubach i w naszym żużlu). Za złotówkę postawioną na złoto Leszna płacono 5 zł, na złoto Sparty - 15 gr. To obrazowo oddaje skalę tego, co się zdarzyło. Tego, co muszą czuć wrocławianie.
Jasne - jest srebro, są gratulacje, jest sukces "w przekroju całego sezonu..." itp. itd. Ale powiedzielibyście to w tamtej chwili Dobruckiemu, Woźniakowi, Drabikowi... Janowskiemu też. Tak myślę. Pęcznieją od krytyki "Magica" internetowe fora i pęcznieć będą. Żużlowa jesień i zima są długie, a od tej krytyki nie ma ucieczki. Zawalił, oba mecze. Oliwy do ognia dodała luźna wypowiedź dla telewizji w trakcie rewanżu, a konfrontacja z walczącym za trzech Pawlickim wypadła... tak jak wypadła. Ale nie wierzę, że on tego nie przeżył i nadal nie przeżywa; że spłynęło to po nim jak po kaczce. W iluż to sytuacjach narzekaliśmy na kogoś, że "Janowski na jego miejscu przypilnowałby pozycji", a "Piter" tymczasem władował się gdzieś na "hurra", bo zamajaczyła szansa na 3 punkty. Inna krew. Charakterologicznie. I podejrzewam, że gdyby ich samych zapytać, to "Piter" chciałby coś zapożyczyć od "Magica", a "Magic" od "Pitera". Może kiedyś zapytam.
Formy zabrakło. Coś gdzieś uleciało. Nie da się - choćby nie wiem, jak długo szukać - powiedzieć, że Maciek zawalił końcówkę sezonu Sparcie, podczas gdy na innych frontach jeździł lepiej. Nigdzie nie jeździł lepiej, ani w Grand Prix, ani w Dackarnie. Dlaczego? To pytanie on sam będzie musiał sobie zadać, i z pewnością już zadał. Nam pozostaje zrozumieć, przyjąć to do wiadomości, poczekać na efekty przemyśleń samego zawodnika. W końcu na tym polega sport - ktoś danego dnia jest szybszy, ktoś wolniejszy. Może tylko osobie prowadzącej maćkowy fanpejdż zaleciłbym ciut więcej wyczucia kibicowskich nastrojów. Triumfalne "Wrocław, mamy srebro!" po takim meczu i takim występie, to chyba nie był najlepszy pomysł.
Nie brak krytycznych uwag kierowanych pod adresem Milíka. To nie tylko internetowi "siepacze", na których nie należy zwracać większej uwagi, przyznał to też otwarcie po meczu trener Rafał Dobrucki. - Pawlicki i Milik przybili sobie "piątki" przed meczem, ale to nie jest tak, że ta sytuacja tak całkiem zniknęła. Być może to gdzieś w nim narastało. Pojechał dużo poniżej swoich możliwości i tego, co ostatnio prezentował. Nie wiem na ile słuszne są przypuszczenia trenera Dobruckiego, ale tabela wyników nie kłamie. W Gorzowie - 13 punktów, w Lesznie - 15, u siebie - 3. Tylko czy zimą widziano w Milíku tego, który ma dźwigać ciężar "być albo nie być" tej drużyny? On już to zrobił, dwa razy. Jedna jego trójka mniej w Gorzowie - i nie byłoby Sparty w finale. Jedno zero w Lesznie - i rewanż byłby formalnością. A czy już wcześniej nie było przesłanek ku temu, że Czech nie jest jeszcze maszyną do zdobywania punktów i w naturalny sposób zdarzać mu się będą słabsze występy?
Spartański sierpień wcale nie był usłany różami. Po wiktorii w Gorzowie (30 lipca) wielu uwierzyło, że to jest ten rok i ta drużyna. Może zbyt mocno. To był pokaz mocy, prawda, ale wciąż było daleko do finału, prawie dwa miesiące. Ktoś powie, że końcówka rundy zasadniczej nie powinna być brana pod uwagę, bo awans był już pewny. Że zmiażdżono Grudziądz, testując silniki i bez żadnego wysiłku. Tak zmiażdżono, że jedyny "nakręcony" żużlowiec gości, Artiom Łaguta, robił z miejscowych wiatrak. Jak wtedy jechał wspomniany Milík? Na 2,2',1',0. Ponieważ mecz był szkoleniowy, dostał od trenera Dobruckiego szansę w biegu nominowanym (kosztem niemal bezbłędnego Drabika) - i przywiózł kolejne zero. Potem była Częstochowa i mecz na torze, gdzie - przynajmniej teoretycznie - zawodnicy z takimi predyspozycjami jak Spartanie powinni "fruwać". Szło nieźle, wiatru w polu było co niemiara, ale pod koniec fruwały tylko "Lwy". W ostatniej kolejce przyjechał Falubaz. Skończyło się bolesnym "liściem" (39:51), a Milík zrobił 7 punktów w 6 startach. Z tego etapu Sparta przystępowała do bojów o medale. Choć niekoniecznie ten wykres formy stykał się z wykresem możliwości tej drużyny w opinii samych kibiców. Wymęczona wygrana w pierwszym meczu ze Stalą Gorzów (jeszcze przed kontuzją Drabika), raczej nie zmieniła trendu. Zwłaszcza, że okoliczności były, najoględniej mówiąc, kontrowersyjne. Wrocławianie zapamiętali zwycięstwo - gorzowianie raczej to, że przy 42:42 "katapultowało" Vaculíka.
Lebiediew. Kolejny pod pręgierzem. Choć dla wielu ten Pręgierz z wrocławskiego rynku, znany wszystkim z pocztówek, na skalę win Łotysza jest za mały. Bardzo długo szło mu znakomicie. - Taki transfer - cmokano. - Jak to we Wrocławiu. Za rozsądne pieniądze i przyszłościowo. Lebiediewa chyba wszyscy zapamiętaliśmy jako niesamowitego chojraka z Dyneburga. Już jako junior walczył na całej długości i szerokości toru, a przysłowiową "głowę wstawiał tam, gdzie inni bali się włożyć nogę". Tak było. Jeszcze w finałach z Łodzią, pomimo iż chłopcy Kokina wiedzieli, że Ekstraliga ma gdzieś ich zwycięstwa - walczyli o honor, dla siebie, dla klubu, dla swojego miasta. Teraz to już trochę inny "Andżik". Okrzepł, za chwilę pewnie zdobędzie medal IME, może nawet złoty. Jakiś czas temu ożenił się, latem urodziła mu się córeczka. Nie twierdzę, że coś się zmieniło w jego żużlowej bezkompromisowości, ale nie wykluczam, że miało to pewien wpływ. Warto też pamiętać, ile dał z siebie w lipcu - ciągnąc do 6. miejsca na świecie "klubową" kadrę Łotwy (15+3 w półfinale, 18 w barażu). Jeszcze tydzień później w Rybniku to dzięki punktom Lebiediewa (13+2) Sparta, rzutem na taśmę, zremisowała. To musiał być spory wysiłek, i dla zawodnika, i dla sprzętu. Obserwując jazdę Andrzeja we Wrocławiu mam niekiedy wrażenie, że on trochę męczy się na torze, gdzie każdy niemal wyjazd na szeroką, czy próba zawiązania jakiejś akcji, kończą się źle. Na domiar złego, kiedy forma spadła, sam zaczął popełniać błędy, jak w tym pamiętnym wyścigu z Sajfutdinowem w finale.
Ciekawy jest przykład Taia Woffindena. Zdziwiłem się, kiedy ogłoszono, że klub przedłużył z nim kontrakt przed najważniejszymi meczami sezonu. Czyli przed wykonaniem zadania. Czasami tak się robi, ale to jednak dość rzadkie w sporcie. "Australijski" Anglik jest uwielbiany we Wrocławiu, ma doskonały kontakt z kibicami, aż trudno sobie wyobrazić, że mogłoby go zabraknąć w Sparcie, ale to nie zwalnia z obowiązku ocenienia go taką samą miarą jak innych. A w tych finałach zawiódł. Według mnie znacznie bardziej niż Milík. Tak już w żużlu jest, że jeździ cała drużyna, ale przychodzi moment, kiedy decydują liderzy. To dlatego kontrakt Woffindena różni się od milíkowego. W decydującym dwumeczu Tai gasł jak świeczka na wietrze. W Lesznie wszystko wyglądało dobrze, ale kiedy przyszło do finalnych akordów (biegi 12-15), Brytyjczyk zanotował: (1,1',w). We Wrocławiu: wyścig 13. - daleko z tyłu, wyścig 15. - 1:5. Pięć kluczowych wyścigów, 10 rywali do pokonania, pokonał... jednego. Z czego to wynika? Czy ktoś wie? Przegrana w Polsce, przegrana w Szwecji, jeżeli Woffinden nie zdobędzie medalu IMŚ (a coraz bardziej się to oddala), będzie jednym z największych przegranych tego sezonu.
Jakim wynikiem zakończyłby się ten mecz i jaka zapanowałaby atmosfera nad Odrą, gdyby Maksymowi Drabikowi zabrakło tych kilku dni i zamiast niego pojechał Lars Skupień?
Przepraszam kibiców Drużynowego Mistrza Polski, że tyle o przegranych. Zwycięzców się nie sądzi. Zwycięzcom się gratuluje. Felieton po półfinale w Gorzowie zakończyłem przewidując scenariusz niewysokiego zwycięstwa Unii u siebie, a potem to Piotr Baron miał sprawdzić się w sytuacji Rafała Dobruckiego z gorzowskiego parkingu. Dziś możemy już powiedzieć, że poradził sobie pefekcyjnie. To złoto nie wygrało się samo i na pewno kosztowało go mnóstwo nerwów. Jak wtedy, kiedy raz wycofywał Grzegorza Zengotę, by po chwili postawić na niego w najważniejszym momencie meczu. Miał pan Piotr swoje wielkie chwile na doskonale znanym sobie "Olimpijskim". Niestety, znaleźli się też tacy, którzy gwizdali, kiedy wyczytano jego nazwisko, na szczęście nieliczni. Przykre to, bo przecież wiadomo, w jakich okolicznościach rozstał się ze Spartą, tuż po tym, kiedy wprowadził ją do walki o medale. Rok za szybko. Skromnością w studiu, ani słowem na tematy z przeszłości i z tego roku, o których pewnie miałby sporo do powiedzenia, z pewnością zyskał w oczach widzów. Złoto DMP z Gorzowa wędruje do Leszna. Trafia w godne ręce. Co ważne, to złoto wykuli niemal w całości polscy żużlowcy. We Wrocławiu narzekają na formę Czecha, Łotysza czy Brytyjczyka, a w Lesznie punktowali wychowankowie: Pawlicki, Kubera, Smektała (doskonały występ w pierwszym meczu), ponownie triumfujący z Unią Janusz Kołodziej, Grzegorz Zengota - sami Polacy, plus Emil Sajfutdinow, od dawna traktowany jak swojak. To biało-niebieskie, ale i biało-czerwone złoto.
Jakub Horbaczewski