Pamiętacie Jasona Crumpa, dokładnie trzy lata temu, w Lesznie, mijającego odważnym atakiem na pierwszym łuku Krzysztofa Kasprzaka? Byli wtedy na "Smoku" tacy, którzy dopiero po powrocie do domu połapali się w czym rzecz. Z "Rudym" na czele. Wtedy to była wersja soft, a popularny KK zrobił to z gracją rumuńskiej gimnastyczki. I tylko czekaliśmy, aż przyjdzie taki lipiec, kiedy tamten "wyczyn" skopiują inni. Niekoniecznie z kasprzakową maestrią. I voila! Po dwóch całkiem normalnych, a dla nas złotem znaczonych, latach, doczekaliśmy się. Reżyseria: Anders Secher. Obsada: mistrzowska. Z jednej strony ten sam Jason Crump, z drugiej wiecznie poszkodowany, mistrz świata na żużlu (były) i upadków w kontakcie (obecny) Nicki Pedersen. "Dzik" popisowo wsadził Crumpa na "Rower Błażeja", a w chwilę później jego rodacy dziko mogli cieszyć się ze złota. Tak się zastanawiamy, co by było, gdyby "Rudy" szybciej zorientował się w czym rzecz i totalnie wyhamował motocykl? Przypuszczamy, że z ust Duńczyka usłyszelibyśmy coś o szerszeniu pod kaskiem, przed którym jedyna droga ucieczki wiodła w prawo. Ale wy chyba nadal się zastanawiacie, bo w sondzie na temat przyszłości jokera w DPŚ zapanowało dawno nie widziane rozczłonkowanie głosów.
Radykałów mamy w żużlowym światku nieco ponad 20 procent. "Won z tym jokerem! Tylko taktyki" - mówią. Jest to jakaś droga. Kombinatorstwa z pewnością by nie było, a przynajmniej nie w aż takiej skali. Tylko, czy nie odebrałoby to DPŚ emocji i swego rodzaju niepowtarzalności? Przecież w tej chwili joker pozostał już tylko w jednej znaczącej lidze - angielskiej. A i na innych zupełnie zasadach (można pojechać tylko za siebie w programowym biegu). W Polsce przeważyła swego czasu opinia, że tzw. Złota Rezerwa Taktyczna krzywdzi tę lepszą drużynę, odbierając jej mozolnie wypracowaną przewagę. Jest w tym sporo racji. Ale ile, na dobrą sprawę, było spotkań, w których ci lepsi ostatecznie nie wygrali? I czy dziś kibicom przychodzącym na wyjazdowe mecze Lotosu Wybrzeża przeszkadzałoby zobaczyć sprawcę całej afery jadącego pięć razy "za trzy" i raz "za sześć"? Przeszkadzałoby zapewne gdańskiemu księgowemu. Mimo wszystko, nie damy wcale głowy, że wizerunek karcianego błazna nie pojawi się jeszcze kiedyś na naszych stadionach. Telewizja ma swoje wymagania i mecze kończone wynikiem 55:35 jej nie zainteresują.
Powróćmy jednak do sądu nad tym pucharowym jokerem. Ponad 40 procent z Was zagłosowało za pozostawieniem go w niezmienionej formule. I to, przyznajemy, mocno nas zaskoczyło. Raczej spodziewaliśmy się lawiny krytyki po ostatnich szopkach na szwedzkiej ziemi. Być może jednak "racjonalizatorskie" zapędy ostudziło nieco dodane tam - bynajmniej sobie a muzom - przypomnienie o tym, że najbardziej na ZRT skorzystali... Polacy. Historii nie zmienimy. To trener Marek Cieślak niemal za każdym razem kiedy zdobywaliśmy medale ratował uciekające marzenia za pomocą ułańskiej szarży. Tylko ułani się zmieniali. Tomasz Gollob w Vojens w 2008 r. (rok wcześniej udało się bez "jokera", choć z bólem brzucha "Grega" Walaska). W 2009 r. Jarek Hampel, któremu w tym biegu dwa oczka wyrwał szalonym atakiem "Toninho" Lindbaeck. W 2010 r. Cieślak jokera przespał, co do dziś wielu mu wypomina. Ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło i mogliśmy w rok później przystąpić do operacji finalnej - udowodnienia całemu żużlowemu światu, że w Gorzowie mogą co najwyżej popatrzeć na ładny stadion. I co? I znowu joker! Oczywiście Tomasza Golloba, tym razem wykorzystany za "sześć". Szesć punktów, które przywróciło Polaków do gry. Ile zatem zdobylibyśmy medali, gdyby nie ten, tak krytykowany obecnie, punkt regulaminu? Trudno obronić tezę, że obyłoby się bez zmian. Zwłaszcza pamiętnej niedzieli w Lesznie.
Konkretnych zmian żąda za to co trzeci z Was. Tu zaproponowaliśmy dwa warianty. Pierwszy: joker w obecnej formule, ale tylko do końca przedostatniej serii startów (czyli do 16 wyścigu) oraz powyższe wzbogacone o opcję skorzystania z jokera także w 4 ostatnich wyścigach, ale wtedy już wyłącznie "po angielsku" - startując 15 m za stawką.
Ten pierwszy wariant, nie da się ukryć, czytelniejszy spotkał się z aprobatą 25 procent kibiców. To nas nie dziwi. Już w kilka godzin po szwedzkim finale potrzebę takiej właśnie zmiany podnosili niektórzy żużlowi eksperci. Na pewno takie rozwiązanie uniemożliwiłoby kombinatorykę bezpośrednio przed i w trakcie ostatniej serii startów. Taki Davey Watt nie przymykałby gazu w 17. wyścigu żeby przepuścić beznadziejnego tego dnia Petera Ljunga, bo po prostu nie miałoby to sensu.
Nam jednak przypadło najbardziej do gustu rozwiązanie niszowe, popierane przez ledwo niespełna 12 procent ankietowanych fanów. Dość finezyjne, przyznajmy. Pozwolić przegrywającej drużynie, nawet w finałowej serii, na ostatnią, desperacką szarżę swojego lidera. Czyż nie byłoby to widowiskowe? A - nie oszukujmy się - wygranie biegu w zawodach na poziomie finału DPŚ przez choćby największego wojownika torów, mającego na starcie 15 m straty... jeśli nie graniczyłoby z cudem, to z pewnością następnego dnia obiegłoby wszystkie sportowe serwisy informacyjne.
Szalone? Może trochę. Ale czy pamiętacie Holtę w GP czy Protasiewicza w DPŚ, wywiezionych w bandę, którzy niemal spadli z motorów, a potem... potem otrząsnęli się i wyprzedzili rywali? Albo Lindbaecka, który podczas barażu w Lesznie wygrał wyścig z mistrzem świata, Crumpem? A kiedy, już po wyścigu, sędziowie mu ten triumf zabrali nakazując powtórkę... przy aplauzie polskiej widowni objechał Crumpa raz jeszcze. Takie żużlowe bajki czasem się zdarzają. A letnią porą jakby częściej. Może warto dać im szansę?