W momencie pisania tego artykułu jest początek kwietnia. W standardowych warunkach kalendarz sezonu żużlowego nie pozostawiałby złudzeń – powinniśmy emocjonować się pierwszymi meczami. Nie jest ważne czy wąchalibyśmy metanol wydobywający się z motocyklowych tłumików będąc na stadionie, czy oglądalibyśmy telewizyjną transmisję siedząc w ciepłych kapciach. Obie opcje są dobre i mają swoje zalety, w tym największą – pozwalają obcować z tą interesującą dyscypliną sportu. Jest to szczególnie cenne w sytuacji, gdy minęło pół roku od zakończenia poprzedniego sezonu i wszyscy są wygłodniali speedwaya niczym lew, który od kilku dni chodzi po sawannie z pustym brzuchem. Tyle tylko, że ten rok powitał nas sytuacją niestandardową.
Szczerze powiedziawszy myślę, że spośród rzeczy nieprawdopodobnych, a które mogłyby się przydarzyć, jeszcze kilka miesięcy temu wielu z nas prędzej postawiłoby na jakąś wojnę albo silne trzęsienie ziemi w okolicach ulicy Wiejskiej w Warszawie i wcale nie mam tu na myśli przyczyn politycznych. Światowa pandemia wirusa w takiej skali, jaką mamy obecnie, to pierwszy tak poważny przypadek od grypy "hiszpanki", a zatem od ponad 100 lat. W ciągu ostatniego wieku medycyna zrobiła ogromne postępy, m.in. znacząco zwiększyła się długość życia, zmniejszył się wskaźnik zgonów wśród noworodków, udało się pokonać wiele chorób dzięki opracowaniu licznych szczepionek. Jak w takim wypadku mieliśmy spodziewać się takiego ciosu? Niemal nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyślał, że dojdziemy do sytuacji w której jesteśmy.
Póki co żużla nie ma i trudno wyrokować kiedy sezon ruszy. Pesymiści twierdzą, że w tym roku o ściganiu możemy zapomnieć, choć uważam, że jeszcze za wcześnie na takie czarne scenariusze. Wydaje się jednak bardzo prawdopodobne, iż najwcześniej warkot silników na torach usłyszymy dopiero w czerwcu. Oczywiście, w przypadku zagrożenia zdrowia i życia dla całego społeczeństwa, sport zawodowy to coś, co schodzi na dalszy plan. Obecnie są bardziej naglące problemy, jak choćby zapewnienie odpowiedniej opieki medycznej dla chorych, czy ratowanie gospodarki przed skutkami pandemii. Przy całej powadze obecnej sytuacji, warto jednak pochylać się nad problemami ukochanej dyscypliny. Chociażby po to, aby było do czego wracać, gdy epidemia minie.
Problemy sportowców w związku z brakiem rozgrywania imprez dotknął wiele dyscyplin. Ostatnio dość sporo mówiło się o tym, iż wynagrodzenia w piłkarskiej ekstraklasie zostały obniżone do minimalnego poziomu 10 tys. zł. Ebi Smolarek stwierdził, że to za mało, aby piłkarz mógł przeżyć. Ostro odpowiedział Artur Wichniarek twierdząc, że jeżeli ktoś nie może przeżyć za taką kwotę, to mamy spory problem. Należy pamiętać, że w przypadku większości zawodników sportów zespołowych, a i również niektórych sportów indywidualnych sytuacja wygląda jednak tak, iż całe zaplecze techniczne i funkcjonalne organizuje klub, a zawodnik nawet nie występując w oficjalnych spotkaniach może liczyć na regularne, comiesięczne wynagrodzenie i mimo że jest pomniejszone – pozwala przetrwać ten trudny czas. Niestety w przypadku żużlowców jest odwrotnie.
Po pierwsze kolokwialnie mówi się, że „zbierają pieniądze z toru”, a zatem jeśli nie jeżdżą, to zwyczajnie nie mają możliwości zarobku. Nie od dziś kontrakty są skonstruowane w taki sposób, że większość dochodu zawodnika to pieniądze wypłacane za każdy zdobyty punkt. Przyjmując ekstraligową stawkę 5000 zł/punkt (a najlepsi mogą zarabiać niemal dwa razy więcej!) i maksymalną zdobycz 15 punktów w meczu, to łatwo policzyć że każde nierozegrane spotkanie to potencjalna strata 75000 zł. To nie są sumy, które można odpuścić. Po drugie żużlowcy, pomimo że mają podpisane kontrakty z klubem, de facto nie są przez te kluby zatrudnieni. Zawodnicy prowadzą własną działalność gospodarczą. Muszą więc samodzielnie opłacić: ZUS, podatki, swoich mechaników, trenerów przygotowania fizycznego, czy ratę za busa wziętego w leasing. Takie wydatki nie mogą czekać, ponieważ wierzycieli nie będzie interesowało czy jeździsz, czy nie – jesteś traktowany jak przedsiębiorca i przecież musiałeś mieć wkalkulowane perturbacje finansowe, nieprawdaż? Płacz i płać. Nie wspominam naturalnie o kosztach zakupu motocykli i części do nich – póki nie ma ligi to sprzęt się nie zużywa, a zawodnicy otrzymują określone kwoty na przygotowanie się do sezonu. Tym niemniej pamiętajmy - to jest zamrożony kapitał, który mógłby posłużyć na przetrwanie trudniejszych czasów. Żużel to kosztowny sport, a zawodnicy na przygotowanie do sezonu często wydają też pieniądze zdobyte na torze rok wcześniej.
Mamy zatem dwie wypadkowe – z jednej strony to brak dochodów, które nie wiadomo kiedy wrócą, a z drugiej strony regularne wydatki. Co prawda z leasingodawcą można czasem negocjować, ale przecież nie każdy się zgodzi na umorzenie czy choćby odroczenie rat, skoro sam zapewne jest w nienajlepszej kondycji finansowej. Ktoś powie – rząd przygotował tarczę antykryzysową! Więc niech zawodnicy nie narzekają! No cóż, problem w tym, że póki co żużlowcy nie są ujęci na szczycie listy pomocy dla przedsiębiorców. Nie oszukujmy się, gospodarka posiada bardziej strategiczne branże, które należy wspomóc. Wobec powyższego, wyłania się co najmniej niekorzystny obraz sytuacji zawodników w dobie pandemii. Oczywiście najlepsi żużlowcy sobie poradzą, zarobili najlepsze pieniądze, mieli z czego odłożyć. Mają też lepszych sponsorów indywidualnych. Ale nawet oni mogą mieć przejściowe problemy. Przede wszystkim jednak należy pamiętać o tych zawodnikach, którzy posiadają nieco niższe umiejętności, szczególnie tych z 1. i 2. LŻ., gdzie zarobki są nieporównywalnie niższe.
Reakcje żużlowców na panującą sytuację są różne. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej. Daniel Kaczmarek jako jeden z pierwszych zwrócił uwagę na kwestie wydatków (szczególnie podatki i ZUS), które nie znikają, mimo że sezon nie ruszył. Z kolei Damian Dróżdż stwierdził, że modli się o to, aby sezon już ruszył. Należy on do tego grona zawodników, którzy nie mieli okazji do wielu występów w zeszłym roku, a zatem nie miał z czego odłożyć pieniędzy na gorsze czasy.
Gdybym był stereotypowym Polakiem, czy wręcz słynnym "Januszem", bądź też nosaczem znanym z wielu memów (które notabene uwielbiam), mógłbym rzec, że to pewnie tylko nasi rodacy tacy niezaradni, jak zwykle nic nie potrafią. - No bo widzisz Grażynko, na takim Zachodzie to na pewno piniążki majo i to pewno niemałe! A jak nie, to państwo da, nie to co te złodzieje z rządu!
Niestety sprawa nie jest tak prosta jak mogłaby się wydawać. Przykłady? Proszę bardzo: weźmy na tapet dwóch Duńczyków. Nicolai Klindt od kilkunastu dni szuka pracy w takich miejscach jak sortownia listów państwowego operatora pocztowego, sprzedawca w sklepie spożywczym, czy jako zaopatrzeniowiec w jednej z sieci hipermarketów. Czy to zajęcia, które urągają godności człowieka będącego sportowcem zawodowym? Bynajmniej – żadna praca nie hańbi, a z pustego to i Salomon nie naleje.
Z kolei Mikkel Bech nie zasypiał gruszek w popiele i już znalazł sobie inne zajęcie na czas kryzysu. Żużlowiec pracuje w branży, która jest jeszcze bardziej „ekstrawagancka” niż posady rozważane przez Klindta, zatrudnił się on bowiem… przy produkcji trumien. W tym momencie miłośnicy czarnego humoru zaśmiali się pewnie pod nosem myśląc „oho, rozwojowa branża w dobie epidemii, może dostanie premię”. Co jednak najważniejsze Bech nie przejmuje się tym, w jakim miejscu pracuje. Zwyczajnie robi swoje i mówi, że to firma jak każda inna. Nawet Chris Harris szuka dodatkowego zajęcia, a skoro słynny "Bomber" jest w tarapatach to wiedz, że coś się dzieje. Jedno jest za to pewne. Na tym mitycznym Zachodzie wcale nie lepiej, niż u nas.
No dobrze, a co z klubami? Jak one sobie radzą? Przecież skoro nie płacą teraz zawodnikom to nie chyba nie jest źle? A może nawet mogłyby wyjątkowo wspomóc zawodników w tym trudnym okresie? No właśnie jest źle, a nawet można by rzec tragicznie. Spółka Ekstraliga Żużlowa przesłała list zawodnikom występującym w najwyższej klasie rozgrywkowej, zaznaczając iż muszą przygotować się na obniżkę wymagań finansowych, ponieważ uwaga: „NA CHWILĘ OBECNĄ KASY KLUBOWE SĄ PUSTE”. Okazuje się, że król jest nagi. Koronawirus obnażył to, o czym mówiło się od dawna, tylko nie było wcześniej do tego odpowiedniego momentu. Nie było go, bo najczęściej prezesi zawsze mieli jakąś wymówkę. Kluby w walce o zawodników przelicytowywały się, czasem proponując pieniądze niewspółmierne do umiejętności żużlowca. Zapominały o odkładaniu kapitału na gorsze czasy, przeznaczając 80 – 90 % budżetu na wynagrodzenia zawodników, co jest łagodnie mówiąc podcinaniem gałęzi na której się siedzi. I bez epidemii już nieraz w XXI w. byliśmy świadkami upadków klubów, jak choćby Włókniarz Częstochowa czy Start Gniezno – ale oni na szczęście podnieśli się jak feniks z popiołu.
Nie wiadomo co będzie z Wandą Kraków i Polonią Piła, które nie wystartują w tym sezonie. W wyniku pandemii może się okazać, że do tej dwójki dołączą kolejne kluby. Sytuacja każdego dnia była, jest i będzie dynamiczna. Jeszcze w okolicach 25. marca rzecznik PGE Ekstraligi mówił, że nie ma mowy o jakichkolwiek planach naprawczych, ponieważ kluby nie muszą płacić swoim zawodnikom, ergo = nie mają kosztów. Parę dni później okazało się, że sytuacja jest gorsza niż się spodziewano. Spółka przelała więc na konto każdego z zespołów po 550 tysięcy zł. Niewłaściwa polityka finansowa odbiła się wielu prezesom solidną czkawką.
O tym, że z kasą jest krucho, niech świadczy fakt Unii Leszno. Prezes Rusiecki wprost przyznał, że jest źle, a żeby klub mógł normalnie funkcjonować, trzeba było obniżyć wynagrodzenia pracownikom klubu. Cięcia nie ominęły nawet menadżera zespołu Piotra Barona. Pamiętajmy ponadto, że z racji bycia mistrzem Polski, Unia otrzymywała największe pieniądze z Ekstraligi, od sponsorów etc. Prawda jest taka, że obecna sytuacja w klubie niezbyt koreluje z wielkopolską zaradnością i solidnością. Na szczęście w innym klubie regionu wykazali się pozytywną postawą. Start Gniezno poprzedni sezon zakończył z nadwyżką budżetową w wysokości 50 tysięcy złotych. Dyrektor Piotr Mikołajczak przyznał bez ogródek, że gdyby nie ona, to klubu już mogłoby by nie być. Dlatego tak ważne jest, żeby myśleć o przyszłości. Koronawirusa nikt nie miał prawa się spodziewać, ale innych możliwych perturbacji już tak – chociażby zapowiadanego od miesięcy spowolnienia gospodarczego, niezwiązanego przecież z epidemią. A teraz będzie jeszcze gorzej niż się spodziewano.
Wspominając o kwestiach gospodarczych nie mogę pominąć kwestii sponsorów. W przytłaczającej większości są to po prostu przedsiębiorcy. W związku z nadchodzącym kryzysem, będą musieli stanąć przed dylematem czy w pierwszej kolejności obciąć wydatki na żużel, czy nadal w dotychczasowy sposób bawić się w sponsoring narażając swoje firmy na bankructwo. Odpowiedź nasuwa się sama i jest całkowicie zrozumiała. Nie wolno nam ich winić, jeżeli będą się wycofywać ze wspierania sportu, kiedy sytuacja zmusi ich do ratowania swoich firm, często budowanych pieczołowicie przez lata. Pierwszy przedsmak mieliśmy w Gorzowie Wielkopolskim. Tam z dotychczasowego finansowania wycofał się dotychczasowy sponsor tytularny – truly.work. Choć właściciel marki nie wykluczył pozostania w klubie w mniejszym zakresie, to był to potężny cios. Na szczęście najnowsze doniesienia mówią o tym, iż Stal pozyskała innego sponsora strategicznego i na dniach mamy dowiedzieć się, kim jest. Trzymajmy kciuki, aby wszystko się powiodło.
W zakresie sponsoringu kluby radzą sobie lepiej lub gorzej. Sparta Wrocław co rusz informuje o nowych umowach, co w tym trudnym czasie jest godne podziwu. Prezes Polonii Bydgoszcz Jerzy Kanclerz uznał, iż naciskanie zarówno na obecnych, jak i potencjalnych sponsorów jest nieeleganckie w obecnym momencie. Trzeba jednak przyznać, że radzi sobie całkiem nieźle, ponieważ z przedsezonowych założeń 50 sponsorów, udało mu już się dopiąć 45 umów.
Należy mieć na uwadze, że klubowe budżety opierają się na czterech zasadniczych filarach: są to wspomniani sponsorzy, dochody z zakupionych biletów i karnetów, dotacje od samorządów w ramach promowania poprzez sport, a także przychody w ramach praw do transmisji telewizyjnych (nie dotyczy 2. LŻ). Trudno powiedzieć, co z dochodami z biletów. Nie wiadomo kiedy rozgrywki ruszą, a także w jakiej formie. Możemy spotkać się z sytuacją, że imprezy masowe z udziałem kibiców to rzecz, jakiej nie zobaczymy jeszcze przez miesiące. Pojawiają się więc pomysły, aby odjechać sezon bez udziału publiczności, gdy tylko pojawi się zielone światło ze strony administracji państwowej. Taka koncepcja miałaby nieść ze sobą dwie zalety. Po pierwsze udałoby się uratować pieniądze ze strony samorządów. Ustawa o finansach publicznych nie pozostawia złudzeń i nie pozwala dotować klubów (które pod względem formy prawnej są spółkami akcyjnymi) w momencie kiedy rozgrywki są zawieszone.
Po drugie pozwalałoby to na realizację zobowiązań kontraktowych wobec telewizji, a przez to wypłatę klubom kolejnych, tak bardzo potrzebnych pieniędzy. Tyle, że z tą telewizją jest jednak chyba pewien szkopuł. Można odnieść wrażenie, że naciska ona na ligowe władze na rozegranie sezonu za wszelką cenę, choćby i bez kibiców, byle tylko odnieść zyski. Prezes Ekstraligi Wojciech Stępniewski zapewnił niedawno, że kontakty z telewizją zachodzą na zasadzie partnerstwa i jest pole do negocjacji. Oby tak było. Tym niemniej jeśli niekorzystna sytuacja finansowa klubów będzie się pogłębiać, to układ sił znacząco się zmieni i wiadomo kto zacznie rozdawać karty. Chciałbym tylko przypomnieć, żeby w tym całym szaleństwie nie zapominać o kibicach. Bo bez nich żużel, ale również inne sporty zawodowe nie mają sensu. To się może nie sprzedać. Fakt faktem - logiczne jest przecież, że wobec braku alternatyw niektórzy wygłodniali kibice rzucą się na transmisję, byle tylko wreszcie obejrzeć coś emocjonującego, a nie dwudziestą powtórkę z sezonu 2016. Ale czy zrobi tak większość z nich? Wątpię. Żużel bez kibiców to już nie sport, a pusty model marketingowy odarty z jakichkolwiek emocji. Emocje to coś, co tworzy każdego z nas, nawet jeśli jesteśmy osobą, która nie daje się im porwać. Nie zapominajmy również, że sportowcy rywalizują nie tylko dla siebie. Równocześnie posiłkując się stwierdzeniem Tobiasza Musielaka należy zauważyć, iż „wbrew powszechnym opiniom żużlowcy nie zawsze lecą na kasę”.
Nigdy nie byłem ekspertem od spraw muzycznych – przyznaję się bez bicia. Czasem ciężko mi wyłapać, do jakiego gatunku należy dany kawałek, a gdy nowopoznane osoby pytają czego słucham, odpowiadam: wszystkiego po trochu. Ten stan ma zapewne swoje wady, ale również i zalety. Pozwala on eksplorować nowe obszary bez żadnego zadęcia, bez zamykania się w schematach i konwenansach. W swoim ostatnim tekście (Pod lupą: GKM Grudziądz 2019. "Znów dziś przeszła obok mnie" i "Liga niezwykłych dżentelmenów") wspomniałem o singlu zespołu Magma. Dziś do napisania tego artykułu zainspirował mnie utwór „Zaopiekuj się mną” grupy Rezerwat. Tytuł jest nieprzypadkowy – w obecnej sytuacji wielu żużlowców mogłoby zaśpiewać podobnie. Epidemia koronawirusa spadła na nich jak grom z jasnego nieba. Im dłużej ona będzie trwać, tym zapewne większe będą ich problemy finansowe. W szczególności dotyczy to zawodników spoza światowej czołówki. Również kluby muszą zacisnąć pasa i czeka je trudny okres. Dlaczego, o tym pisałem wyżej.
W obliczu zagrożenia życia, zdrowia, czy potencjalnej zapaści gospodarki, żużel schodzi na dalszy tor. To zrozumiałe, normalne i naturalne. Ale ważne jest, aby o nim pamiętać i żeby się nim opiekować. Każdy może dołożyć swoją cegiełkę. Sponsorzy pomimo swych problemów, w miarę możliwości mogą nie wycofywać się całkowicie, a jedynie zmniejszyć poziom finansowania. Kibice mogą kupić karnety i bilety jeśli ruszy liga, a jeśli nie, to nie muszą żądać zwrotu pieniędzy za te już wykupione. Telewizja może spojrzeć łaskawszym okiem na zapisy kontraktowe. Ale sporo możemy zrobić również my. Każdy, z pozoru przeciętny Nowak i Kowalski. W obecnej sytuacji jesteśmy jednak przeciętni tylko z pozoru. Przypominam o akcji #NieKłamMedyka i #zostańwdomu. Jeżeli wszyscy, na tyle na ile to możliwe, zastosujemy się do ogólnonarodowej kwarantanny to o wiele szybciej uda nam się pokonać epidemię. A im szybciej ją zwalczymy, tym prędzej z uśmiechem spotkamy się w komplecie na Jancarzu, Smoczyku, czy Motoarenie. To może być nasz ogromny wkład w tę dyscyplinę sportu.
Życzę wszystkim dużo zdrowia i do zobaczenia na stadionach.
Szymon Januchowski