Czy znany poznański raper interesuje się żużlem - nie mamy pojęcia. Na pewno interesuje się judo, więc jakaś szansa jest. Znamy też pewnego rapera rodem z warszawskiego Bemowa, który w temacie piłki nożnej zapędziłbym w kozi róg i Darka Szpakowskiego (tu akurat wiele nie trzeba) i nażelowanych celebrytów p.o. komentatorów prywatnych stacji. Gdyby wszakże ów wielbiony zwłaszcza przez młodych fanów Rychu Peja zechciał kiedyś łaskawym okiem spojrzeć w stronę naszego żużlowego podwórka, proponujemy wzrok skierować na północ i pewien zacny, nadmorski klub. Zacny - żadna to z naszej strony kindersztuba. Warto bowiem przypomnieć (a czas po temu idealny), że ów klub, jeszcze jako wielosekcyjny, dał Polsce aż 6 medali olimpijskich! Obecnie, koncentrując się już tylko na żużlu, daje Polsce... I tutaj zdania są podzielone. Jedni twierdzą szyderczo, że kupę śmiechu i zszarganych nerwów, inni zaś podnoszą argument wspomnianej, pięknej idei barona de Coubertin. Z tym, że francuski baron, warto zaznaczyć, do samego końca zaciekle bronił amatorskiego charakteru sportu. Albo pieniądze i zawodowstwo - albo laurowy wieniec. Żużel już dawno postawił na to pierwsze. A w zawodowstwie, jak to w biznesie, liczy się zysk i wynik. W najbogatszej lidze świata (tej hokejowej) NHL, mówi się, że jak nie ma tego drugiego, to trzeba przynajmniej zrobić show, by była szansa na to pierwsze. I wtedy lecą na lód rękawice, idą w ruch pięści, a publika szaleje. Wygląda na to, że z podobnego wniosku wyszedł kapitan naszego nadmorskiego klubu, Tomasz Chrzanowski, bo - jak twierdzą świadkowie - po meczu z Włókniarzem zaprosił jednego z fanów GKS-u na... tytułową solówkę. Nie mylić z karaoke.
Co do zasady, nie interesują nas tego typu historie. Reklamy żadne tu nie hulają, więc czy przeczyta to 5 osób czy 5000, jest nam "wsjo rawno". A ponieważ sami o naszych treściach decydujemy, a nie żadne tam Axle, weksle czy Springery, zostawiamy w temacie sensacji wolne pole "Przeglądowi" i rozlicznym pudelkom, a do bezzwłocznego dementi rzeczonych: wiodącemu na rynku portalowi. Skąd więc ten skłon wykonany w kierunku magla? Ano, mamy bowiem wrażenie, że cała ta historia jest nader symptomatyczna dla gdańskiego klubu. Innymi słowy, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Góry, o którą lada moment trans (pardon, drodzy kibice) transatlantyk "Wybrzeże" się rozbije. Tym, którzy uważają, że już się rozbił i mają na to argumenty - również pardon.
Generalnie to bardzo łatwo całą sprawę wyśmiać i przedstawić w zupełnie innym świetle. Czy ktoś o zdrowych zmysłach da wiarę, że oto grupa wzorowo zachowujących się, sączących lemoniadę kibiców w czerwono-biało-niebieskich szalikach po przegranym (no dobra, przep...nym) meczu w kulturalnych słowach zwróciła swemu krajowemu "liderowi" uwagę, że 1 punkt zdobyty na koledze z pary to wynik nieco poniżej ich oczekiwań? No nie. Zapewne jeden krzyknął: "weź się, gamoniu, do roboty!", drugi przecinka po zaimku zwrotnym zapomniał, za to kolejny wstawił aż dwa. Jak to kibice.
Relacja nie-kibica, czyli Tomasza Chrzanowskiego nie jest tajemnicą: - Padły jakieś ostre słowa ze strony kibiców, którzy stali za kratą pod moim adresem. Zaprosiłem ich do parkingu, żeby przyszli porozmawiać, a nie na gorąco ubliżać mi. Robi się ze mnie kozła ofiarnego i cały zły wynik drużyny przelewa się tylko na moją osobę. W tym momencie jeden z kibiców przeskoczył przez płot i podszedł do mnie - powiedział portalowi trojmiasto.pl zawodnik.
Kapitan gdańskiego Wybrzeża zdaje się być zaskoczony tym faktem (choć akurat w Gdańsku akt przeskoczenia przez płot nikogo dziwić nie powinien). Ale w zasadzie go rozumiemy. Bo przecież zaprosił grzecznie kibiców do rozmowy, do siebie, do parkingu, za jakiś czas. Co więc strzeliło do głowy krewkiemu sympatykowi GKS-u żeby narażając się na niemałe kary powtórzył wyczyn Wielkiego Elektryka?
Tutaj w sukurs przychodzą relacje kibiców, którzy na dalekim wyjeździe byli. Według nich, powód małyszowego skoku był prosty: Chrzanowski syknął w kierunku jednego z nich: "To chodź tu na solo!" No to kibic poszedł.
Uprzedźmy szybko fakty, aby niewiasty nie uciekły nam od monitorów - spokojnie, do żadnego mordobicia nie doszło. Krewkiego kibica pochwycili ochroniarze, a i zadziorny "Chrzanek" jakby stracił w pewnym momencie animusz. Nie za wiele jednak wody wpłynęło do Bałtyku, częstochowscy wyjazdowicze nie zdążyli jeszcze wrócić do swych domów, kiedy rezon blondwłosy żużlowiec odzyskał, skarżąc się szanowanemu portalowi trojmiasto.pl, że trwa na niego nagonka, obwinia się go o brak wyników, a inni też jeżdżą źle.
Święte słowa. Inni, poza Nickim, momentami Pieszczkiem, a raz na ruski rok kimś jeszcze, jeżdżą nawet nie źle, a beznadziejnie. W rzeczonym meczu pod Jasną Górą, przerżniętym z kretesem pomimo 18-punktowej zaliczki z pierwszego spotkania i faktu, że tor tego dnia zrobiła Matka Natura, chłopcy w jaskrawych kevlarach - poza Nickim i Gafurowem - zdobyli na rywalach, uwaga: trzy punkty. Dwa przywiózł w biegu juniorskim Pieszczek, a raz Piotr Świderski pokonał Huberta Łęgowika. To nie żart. To gdański Lotos Wybrzeże. Trochę to przypomina obrazek, jaki przed chwilą przemknął na olimpijskim podglądzie. Oto center koszykarskiej reprezentacji Tunezji, niejaki Hadidane, leci na złamanie karku na połowę Stanów Zjednoczonych. Ale nie do kontry. Podbiega do Kobe'go Bryanta, podaje mu swój but i flamaster.
Tylko niełatwo przychodzi fanom Wybrzeża postawić znak równości pomiędzy Kobe Bryantem a Mirkiem Jabłońskim, Rafałem "Szuminą" i Arturem Czają.
Tego faktu kapitan Chrzanowski jakby nie dostrzega. Tłumaczenie, że inni też jeżdżą źle w pewnym wieku nie przystoi. Brzydko zerkać w metrykę, ale latka lecą. Numer licencji: 33. Taki Piotruś Pawlicki ma 519. Brzydko też swoją nieudolność zrzucać na barki innych, a posługując się chcącymi zawsze mieć "newsa" mediami przemycać trącące konfabulacją treści, godzące w sponsora najwierniejszego, czyli kibiców.
Fani w Gdańsku jacy są, każdy wie. Od lat, i ci piłkarscy (Lechia), i żużlowi (nader często zresztą kibicujący obydwu klubom), jak w każdym innym mieście dzielą się na tych zagorzałych i tych zagorzałych ciut mniej, którym w zupełności wystarcza telewizor lub słonecznik i kiełbacha zjedzone w dobrym towarzystwie co dwa tygodnie przy ul. Zawodników. Na wyjazdy jednak, co zrozumiałe, zdecydowanie liczniej jeżdżą ci pierwsi.
Generalnie, ci zagorzalsi z gdańskich kibiców znani są na scenie kibicowskiej z pewnych, osobliwych dla przedstawicieli nurtu szeroko rozumianej poprawności politycznej, nawyków. Ot, takie zatwardziałe konserwatywne dziwolągi z nich trochę. Tęczowych flag nie wywieszają, Gazety Wyborczej niemal nie prenumerują, w ogóle mainstreamowym mediom wierzą prawie tak, jak my prezesowi Falubazu. Nie fantazjują o posłance Senyszyn, w żadnej postaci nie chcą ani SLD, ani LSD, w obronie generała żaden się chyba nie zająknął, a jak mijają na Długim Targu chłopców w koszulkach z El Che na klacie, to im źle z oczu patrzy. Tacy już są. I ani nocne eskapady Hansia Lansia, ani bujna czupryna i frędzle Skórnickiego, ani obecny sceniczny image kapitana Chrzanowskiego nie są, eufemistycznie mówiąc, w ich guście. No trudno, mają prawo.
Prawdą jest, że Chrzanowski "dobrej prasy" u nich nie ma. Czasem aż żal się chłopa robi, bo tu i ówdzie ktoś wyskoczy z linkiem do polskiego serwisu fanów pomocnika Realu, podniesie po raz setny temat połyskującej szczerym srebrem fryzury, inny coś doda o spojrzeniu bazyliszka czy zszokowanego "szóstką" totkowicza. Ale nie róbmy z tata wariata. Gdyby kapitan Chrzanowski zdobywał co mecz 10 punktów (no dobrze, niechby zdobywał 7) to nawet reklama TVN-u na ramie jego motocykla nie prowokowałaby fanów. Tymczasem Tomasz Chrzanowski legitymuje się obecnie średnią biegową 1,073 pkt, w tym wyjazdową 0,724. W ekstraligowym rankingu daje mu to 56. lokatę. Na 65 sklasyfikowanych.
I analogicznie - nie za frędzle joby zbierał Skórnicki, nie za lans obrywał Hans, a za olewanie swoich obowiązków. A przede wszystkim za zwykłe kibicowskie przekonanie, że nawet pomimo kiepskiej formy, brakuje czegoś najważniejszego - elementarnej ambicji na torze.
Żadna to gdańska specyfika. Nie dalej jak kilka lat temu wyjazdowa ekipa fanów "Żurawi" zrugała tak swoich pupili pod parkiem maszyn, że jeden z nich nie wytrzymał i środkowym palcem dał im do zrozumienia, że w jego ocenie nieco przeginają. Wyszła zresztą z tego całkiem większa afera, zakończona przeprosinami szefostwa klubu i samego zawodnika. Bo to żużlowiec, nie kibic, dostaje pieniądze za godne reprezentowanie marki kryjącej się za kevlarowym logo. Sięgać do pożółkłych statystyk już nam się nie chce, ale zdaje się, że obecne wyniki Chrzanowskiego nawet przewyższają dokonania tak wyśmiewanych wtedy: "duńskiego karła reakcji", Watta "Co? Zerooo!" i "Hot-doga" Nichollsa.
- No brawo, dowaliliście "Chrzankowi". Anonimowi bohaterzy - pomyśli teraz ktoś z sympatycznych fanów naszego nadmorskiego jedynaka. Dowaliliśmy tu, gdzie uważamy, że na to zasłużył. Ale to nie on kontraktował samego siebie zimą. Nie on prosił o podpis Zbyszka Sucheckiego. Nie on miał w ręku wyniki badań wskazujące na rychły powrót na tor pokiereszowanego Piotra Świderskiego. I wiarę, że "powrót na tor" oznacza powrót do wygrywania z Crumpami i Jonssonami. A przynajmniej z Szombierskimi i Kościechami. Nawet nie on zaklepywał Maksimsa Bogdanowsa i Renata Gafurowa. Nie on, kiedy już ten ostatni wreszcie coś pojechał, rozkosznie przyznaje w mediach, że "coś tu jest nie tak, skoro Gafurow to przecież ten najsłabszy". No właśnie, coś tu jest nie tak. I to nie tylko z Chrzanowskim.
Z g... bicza nie ukręcisz - mówi tyleż znane, co dosadne powiedzenie. Prawda to stara jak świat. W kontrakty zawodników Wybrzeża wglądu nie mamy, ale odnośnie klubowego budżetu - tutaj już nam się zechce odkurzyć póżółkłe archiwum. I co się okazuje? Że ten Gdańsk zimą wcale takim dziadem proszalnym Ekstraligi nie był. Nawet jeśli przyjąć, że podany w mediach 7-milionowy budżet był nieco zawyżony, a 1,7 mln zł dla Pedersena i 1,3 mln oferowane ponoć Ułamkowi były tylko bajaniem muszących zimą bajać żurnalistów, i tak wychodzi na to, że Wybrzeże miało więcej do wydania i od Włókniarza, i od Polonii Bydgoszcz, i od wrocławskiej Sparty. A na takim samym poziomie ustawiła ponoć limit wydatków prezes Półtorak w Rzeszowie. Ale tego Chrzanowski nawet nie musiał wiedzieć.
I tak trwa to latami. Dekadę już, jak nie dłużej. Awans - spadek - spadek - awans, po to by spaść, ale za rok awansować. Kolejnym zaciągiem. Nijak nie widzą kibice w tym wszystkim jakiejś myśli przewodniej, czegoś, co by spajało. A kiedy, mimo wszystko, pojawiali się już zawodnicy perspektywiczni, nawet na miarę liderów, wokół których warto było budować skład na lata (Vaculík, Ward), nie potrafiono ich zatrzymać. Gdzie teraz są Vaculík i Ward, gdzie jest Wybrzeże? Odnosimy wrażenie, że stoi tam, gdzie stało... 10 lat temu, a w tym czasie jedynym ogniwem, które w całej tej układance nie zawiodło byli właśnie ci źli, skaczący przez płoty kibice.
Tuż przed igrzyskami nasza misyjna telewizja zrobiła coś dobrego. Nie, nie zwolniła Szaranowicza, nie zlikwidowała kominów płacowych, nie pogoniła miernot z politycznej nominacji ani nie zrezygnowała z abonamentu. Puściła, choć późną porą (tradycyjnie zresztą), powtórkę ekranizacji dzieła życia Stanisława Wyspiańskiego, które - choć mówi o rzeczach wielkich - jak ulał pasuje do obecnej sytuacji Wybrzeża. A motywem przewodnim był, okraszony fenomenalnym głosem Czesława Niemena, zastygły w zaraźliwym marazmie, otępiały polny chochoł.