Ostatni tydzień lipca upłynie pod znakiem żużlowego mundialu. Kiedy po sezonie 2017 władze FIM zdecydowały o zlikwidowaniu (zawieszeniu?) Drużynowego Pucharu Świata, nazwaliśmy to najgłupszą decyzją dekady w światowym żużlu. Wieszcząc, że nie minie wiele lat, a winni tej profanacji żużlowej historii (będącej przecież integralną częścią historii sportu jako całości), zorientują się co narobili - mniejsza już o to, czy wskutek własnej krótkowzroczności, zwykłej głupoty, czy z innych, może bardziej komercyjnych względów - i z podkulonymi ogonami rozgrywki o DMŚ przywrócą. Przeprosin dla kibiców nie będzie, bo kolejne ekipy układające nam "modern speedway" nie są od przepraszania za własne błędy, a raczej od liczenia pieniędzy wyciąganych rokrocznie od polskich magistratów, czyli od polskich podatników. Przywykliśmy.
Powrót rozgrywek długo wyczekiwanych przez polskich fanów nastąpił po 6 latach. Jeśli przyjąć, że ideą przewodnią "wiekopomnej" decyzji włodarzy FIM na czele z Armando Castagną (aż wstyd przyznać, że byłym żużlowcem, i to niezłym), było odcięcie Polaków od seryjnych triumfów lub medali - to należy złożyć ogromne "gratulacje". Rzeczywiście, biało-czerwoni nie wygrali żadnego z ni to parowych, ni drużynowych zawodów pod nazwą Speedway of Nations. Czy to sukces światowego speedwaya...? I jak w takim razie skomentować edycje DPŚ 2006 i 2012, kiedy to Polska nie zdobyła żadnego medalu? Ktoś ewidentnie nie potrafił przyjąć do wiadomości i pogodzić się z tym, że tak wygląda sport. Jak świat światem. Z powodu dominacji Norwegów w narciarstwie klasycznym, nikt nie likwiduje drużynowej rywalizacji biegaczy, a austriackim alpejczykom nikt nie wytyka tego, że zwożą "od zawsze" worki medali. Z powodu hegemonii Realu i Barcelony w La Liga jakoś nie uznano, że gdyby pomajstrować w regulaminie, to mogłoby być ciekawiej. W żużlu, jak się okazało, można. Oby chociaż ten powrót DPŚ w nowym dziesięcioleciu okazał się atrakcyjny.
Jedno, co zmieniono - jak się wydaje - sensownie, o co apelowaliśmy, aby rozważyć już wiele lat temu, to pójście wzorem piłkarskiego Mundialu i nie organizowanie DPŚ rokrocznie. Edycje co 3 lata (tak ma być, a czy słowa dotrzymają... to jak zawsze w speedwayu osobna "bajka"), może wzmocnić prestiż imprezy. Takich mistrzów świata i takie triumfy zakodowują się w głowach i sercach kibiców wyraźniej. Oby tylko pozwolono tym mistrzom na trwałe(!)... cieszyć się z wywalczonego sukcesu. Bo nie ma chyba na świecie drugiej takiej dyscypliny sportu, w której po finale Mundialu - tej najważniejszej drużynowej imprezy roku, bohaterowie... pędzą pod prysznic, "w biegu" udzielają wypowiedzi mediom, bo następnego dnia rano mają ważny ligowy mecz. A tak było w minionych latach w DPŚ. Z kuriozalnym przypadkiem z roku 2009, gdy tej samej niedzieli odjechano przełożony z soboty finał DPŚ i rundę Ekstraligi. To zaprzeczenie istoty sportu. Radość z sukcesu, możliwość celebrowania go, przeżywania wraz z kibicami, to także immanentna jego cecha. Szkoda, że pod tym względem speedway tak często stoi na głowie...
Czy to już jest ten moment, kiedy w łonie FIM uznano, że pozostałe nacje zyskały nowe siły i okrzepły na tyle, aby nawet w 5-osobowych składach stawić czoła Polakom? Patrząc chociażby przez pryzmat rankingu Speedway Grand Prix, szanse na to są więcej niż spore. Faworytem jest oczywiście moto-husaria, chociażby z racji jazdy na własnych "śmieciach", jednak powinno być ciekawie, może nawet ciekawiej niż w kilku ostatnich edycjach. Dominacja Zmarzlika nie podlega dyskusji, ale za nim... próżno szukać kolejnych biało-czerwonych. Patryk Dudek i Maciej Janowski okupują lokaty 11.-13. Są za to kadrowicze ze Szwecji (Lindgren), Australii, Wielkiej Brytanii... Jest też wciąż świetny Madsen, co prawda jego dwaj rodacy - Michelsen i Thomsen - radzą sobie podobnie słabo jak "Magic" z "Duzersem", niemniej Dania imponuje głębią składu, a przede wszystkim objeżdżeniem na polskich torach w warunkach meczowego stresu PGE Ekstraligi. Żaden z podopiecznych jeżdżącego menadżera Nickiego Pedersena nie "pęknie", z pewnością nie ulęknie się najlepszych Polaków czy Brytyjczyków.
Kiedy zerknęliśmy na pełny ranking w ujęciu historycznym 2001-2017, ten dotyczący wszystkich zdobytych punktów, nie tylko liczby medali, to okazało się, że przewaga Polski jest minimalna. Trzy nacje idą łeb w łeb (Polska - Dania - Australia), nieco odstaje czwarta (Szwecja), za to piąta Wielka Brytania z obecnym pokoleniem zawodników powinna szybko mknąć w górę klasyfikacji. Uwagę zwraca debiut Francji, której należy życzyć powodzenia i zapoczątkowania pięknej historii na wiele lat. Brak wykluczonej Rosji zmieni lokaty niższe, ale na to nikt nie ma wpływu, Rosjan brakuje w niemal wszystkich poważnych drużynowych sportach. I nie z winy naszej, a tych, których sami wybrali do sterowania własnym krajem, i których w lwiej części nadal popierają.
Jeszcze jeden ciekawy wniosek, o którym wypada wspomnieć. Po obecnej edycji prowadzenie obejmie najpewniej ten z duetu Dania-Australia, kto w pólfinale zdobędzie... mniej punktów. Będzie on wtedy jechal w barażu, przez co zyska jeden dodatkowy turniej. Ten nowoczesny system rozgrywek trochę zaburza statystykę, która powinna dawać najwięcej punktów najlepszym. A nie tym, którzy częściej odpadają i muszą jechać dodatkowy turniej. W skali makro powinno się to jednak równoważyć. Gospodarz ma zawsze przywilej jazdy w finale. A przypomnijmy, że onegdaj już się zdarzało, iż to Polacy musieli walczyć w barażu.
Tabela: Hubert Czajatwitter
Tekst: Jakub Horbaczewski