O tym, jak trudne jest zarządzanie jakimkolwiek klubem sportowym wie każdy, kto choć kiedykolwiek działał w takowym, i to niekoniecznie żużlowym. Tym bardziej klubem, w którym się nie przelewa, a pieniądze nie płyną strumieniami niczym biblijna manna z nieba. Gorzej jak za zarządzanie klubami zabierają się ludzie pragnący sławy i chwały, a zarazem nieprzygotowani biznesowo i marketingowo. Bywają też inni, którzy w sporcie widzą opcję dla ulokowania środków pochodzących z niezbyt legalnych źródeł oraz tacy, którym poprzez sport marzy się trampolina polityczna. Oni wszyscy są gangreną dla każdego klubu sportowego.
Klub ze stolicy Podkarpacia miał swojego rzeszowskiego „Vanna Lee” - Ireneusza Nawrockiego, który pojawił się znikąd, roztaczał wizje potęgi sportowej i marketingowej. Zakontraktował czterokrotnego Indywidualnego Mistrza Świata- Grega Hancocka, W jego planach rodziły coraz to bardziej kosmiczne pomysły: budowa toru motocrossowego, kartingowego, czy driftingowgo. Miała być diamentowa liga, szybkie awanse do „elity” i gwiazdorskie kontrakty. Żużlowy Dyzma zapomniał tylko, że na to potrzebne są środki finansowe, a zawodnicy nie są filantropami i trzeba się z nimi rozliczyć ze wszelkich zobowiązań. Tak szybko, jak pojawił się ów prezes w sporcie żużlowym, tak szybko zniknął w niebycie pozostawiając klub w ruinie, długach i bez licencji.
W czerwcu 2022 roku środowiskiem żużlowym wstrząsnęła wiadomość o zatrzymaniu i aresztowaniu prezesa gorzowskiej Stali, Marka G., podejrzanego o pranie brudnych pieniędzy i nieprawidłowości w rozliczaniu dotacji miejskich (część dotacji na sekcję piłki ręcznej miała trafiać do sekcji żużlowej). Były wywiady, odmowy odpowiedzi, teorie o spisku przeciwko jego osobie, ale zabrakło konkretu: „Ja tego nie zrobiłem”. Cała sprawa podważyła wiarygodność klubu, jako podmiotu biznesowego i mogła rodzić dalsze reperkusje w postaci rezygnacji sponsorów z dalszego wspierania klubu. Zbiegło się to w czasie z odejściem najlepszego polskiego zawodnika, a zarazem "Złotego Dziecka" Stali - Bartosza Zmarzlika, który wybrał lukratywny kontrakt w nowym Galacticos w Lublinie. Choć prezesa -biznesmena w klubie z ulicy Śląskiej już nie ma, podobnie zresztą jak rzeszowskiego "Vanna Lee", to co rusz media wrzutki na temat byłego sternika Stali. Nie udały się nawet próby zachowania jakichkolwiek wpływów w Klubie, co niewątpliwie można uznać za sukces nowego Zarządu, ale niestety "smród" pozostał.
Rok 2023 przyniósł gigantyczny spór na linii Prezes - kibice w Rawiczu. Szef klubu Sławomir K., który jeszcze niedawno kibiców gości pozdrawiał w trakcie meczu „międzynarodowym pozdrowieniem”, wypowiedział wojnę sympatykom własnego klubu. Fanom, którzy kupując bilety, karnety i gadżety dorzucali się do utrzymania Kolejarza, co wbrew opinii wielu, jest ważne w przypadku takich małych klubów. Niestety, ale organizacja meczu żużlowego (ochrona, zabezpieczenie medyczne, obsługa i media), to kawał kasy do wydania. Były wzajemne oświadczenia, słynne już grafitti na murach stadionu, protest czy wiadomość do kibiców.
Pozwolę sobie w tym miejscu na małą dygresję. Wielu było już prezesów, dyrektorów, którzy rozpoczynali "wojnę" ze swoimi kibicami - i żaden z tych potyczek nie wychodził „in plus”. Prezes "Niedźwiadków" w emocjonalnym oświadczeniu żalił się na brak wsparcia z miasta, brak pomocy innych sponsorów i zagroził, niczym obrażone dziecko w piaskownicy, "zabraniem zabawek i pójściem do domu". Zniknął, nie odbierając telefonów, zasłaniając się urlopem, pozostawiając organizację meczów pod każdym względem ludziom, którzy często pracowali społecznie. Aby finalnie pokazać swój brak profesjonalizmu w okresie transferowym, gdy ciężko było się skontaktować ze sternikiem rawickiego klubu.
Niby "kto bogatemu zabroni...", ale niesmak pozostaje, bo przez takie zachowanie rawicki diamencik, jakim jest Franciszek Majewski, nadal pozostaje w klubie, w którym nie chce jeździć. Finał tej historii przyszedł w na początku tego tygodnia. W poniedziałek, niczym grom z jasnego nieba, media obiegła wiadomość o aresztowaniu „Rawickiego Mesjasza” pod zarzutem - UWAGA - udziału w zorganizowanej grupie przestępczej oraz poświadczenia nieprawdy w dokumentach związanych z obrotem odpadami. Szkoda, że przez działania jednego człowieka, po raz kolejny cierpi klub, który lata temu robił wszystko, by pozostać na żużlowej mapie Polski i teraz po raz kolejny musi walczyć o przetrwanie.
Plan był taki, by w tym miejscu zakończyć tekst i go podsumować, ale aktywność medialna Prezydenta Zielonej Góry, spowodowała zmianę pierwotnych planów. Otóż włodarz Winnego Grodu, podkreślający na każdym kroku swoją miłość do miejskiego klubu żużlowego, ogłosił w mediach społecznościowych, że Enea Falubaz Zielona Góra pozostanie bez środków miejskich wskutek działania jego oponentów politycznych. Jednakże tego samego 28 listopada, ten sam Janusz Kubicki po kilku godzinach, bohatersko, niczym superman ogłosił, że radni z przeciwnego obozu wycofali się z pomysłu.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wypowiedź jednego z radnych, który objaśnił, iż w projekcie uchwały wskazano wyraźnie, iż dotacja jest przyznawana klubom pod warunkiem braku zobowiązań wobec zawodników. Nikt nie planował według pana radnego odbierania dotacji, a uzależnienie od braku zobowiązań. Jest to całkiem logiczne postępowanie, albowiem dotacje miejskie na sport (dokładnie dotacje na "wykonywania zadania publicznego") nie mogą być wykorzystywane np. jako wynagrodzenie dla sportowców -zawodowców, ani do pokrywania zobowiązań z tytułu ZUS czy urzędu skarbowego. I dotyczy to wszystkich klubów w Polsce. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w wielu miastach włodarze tuż przed rozdziałem środków na sport, rozpoczynają powoli kampanie przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi, a o tego typu sporach będzie coraz głośniej.
Co do „Midasów żużla”. Nie powinno być miejsca dla ludzi niemających pojęcia o zarządzaniu klubami w sporcie. Ich działania, może i efektowne (a raczej efekciarskie), na krótką metę przynoszą skutek, ale w dłuższym okresie okazują się klapą i stratami dla często zasłużonych klubów. Podobnie jak z polityką w sporcie, której miejsce powinno być w parlamencie, ratuszach, czy urzędach, bo sojusz sportu z polityką na dłuższą metę również jest szkodliwy, i choć często nie finansowo, to marketingowo, bo do tej pory kibice Falubazu pamiętają konferencję z posłem cudotwórcą, który obiecywał wagony pieniędzy. W końcówce lat 90. i początku obecnego wieku, na stadionie w Bydgoszczy, przy okazji każdych zawodów można było zauważyć najważniejszych polskich polityków ówcześnie rządzących w kraju i choć było cudownie, było medalowo, to finał jest taki, że niezwykle utytułowany klub, który wychował wielkiego żużlowca i drugiego polskiego IMŚ, od lat walczy o powrót do dawnej świetności.
Sport jest dla kibiców, a nie polityków, czy biznesmenów dziwnej maści.
Albert Pachowicz