Polonia Bydgoszcz została spoliczkowana. Tym razem nie przez mamę Gomólskiego, a przez polski sektor bankowy. Miał być Emil, Gollob i medal DMP na jesieni, a może być bardzo źle. Albo jeszcze gorzej. Działacze "Gryfów" chcieli pożyczyć ledwo 2 miliony złotych, a tu taka niespodzianka. Niespodzianka to była może dla bossów z ul. Sportowej, bo dla ludzi siedzących w bankowości żadna. Gwałtowny powrót do restrykcyjnej polityki udzielania kredytów był przecież pierwszym następstwem kryzysu. Przez chwilę klubowi (i miejscy) bonzowie poczuli się tak, jak na co dzień czują się tysiące Polaków - zwykłych kredytobiorców. Współczujemy. I co teraz? Nic. Przecież pan prezydent, osoba znana z miłości do sportu, nie będzie grabarzem bydgoskiego żużla. - To co, szanowni rajcy, pomożecie?
Z czym poszli po kredyt bossowie Polonii? Z hipoteką, aktem własności stadionu, budynków klubowych, działki okalającej klubowe tereny? Nie, bo to wszystko nie ich, a miejskie. Poszli z solenną obietnicą prezydenta Bruskiego w teczce. Wartą ponoć okrągłych 10 milionów, ale tylko obietnicą. To trochę tak, jakbyśmy do tego samego banku poszli po kredyt na pół miliona. Co prawda bez zabezpieczenia, ale z informacją o tym, że nasza upiornie bogata babcia ma już 94 lata, a ostatnio przy niedzielnym rosole powiedziała, że w testamencie zapisze wszystko nie cioci Tekli, a nam.
Ratusz ma w Polonii 98 procent udziałów. Bez zgody miasta nie da się w tym klubie przykręcić kurka przy kaloryferze. Czy faktycznie bankowa dyplomacja prokurenta Polkowskiego odbyła się bez wiedzy prezydenta Bruskiego, głowy nie damy. A nawet pewne logiczne przesłanki zdają sie wskazywać, że gdyby bankowcy zgodzili się pożyczyć klubowi pieniądze na miejskie "słowo honoru" (ale - i tutaj słowo klucz - nie wciągnięte już teraz na oficjalną listę wydatków ratusza), wszyscy byliby szczęśliwi. Nie jest żadną tajemnicą, że największe polskie miasta pogrążają się w spirali zadłużenia. Propagandowe sukcesy, jak udane EURO, tylko ją powiększyły, a utrzymująca się nadal na wysokim poziomie konsumpcja pozwala na co dzień o sprawie nie myśleć. Ale liczby nie kłamią. Akurat Bydgoszcz długo chełpiła się utrzymywaniem długu publicznego w ryzach, co zwłaszcza na tle sąsiada zza miedzy wyglądało całkiem nieźle. Bo w Toruniu, gdzie dług już teraz wynosi... 110 proc. rocznych dochodów, by wyjść na prostą należałoby już dziś pobrać wszystkie podatki za nadchodzący rok, a po 31 grudnia 2012 ogłosić 1 stycznia 2014. Toruń ma swoje problemy, ale mimo wszystko, bydgoskie zadłużenie (prognozowane, bo rzeczywiste dopiero poznamy) na koniec roku wynieść ma ok. 940 mln zł. A opozycja już teraz mówi, że miliard pęknie jak nic. Dwa miliony na zaległe pensje dla Gapińskiego i Sajfutdinowa z buchalteryjnego punktu widzenia to niewiele, ale politycznie dla prezydenta Bruskiego to już piękna mina. Przeciwpiechotna. Opozycja tylko czeka, by pochwalić mera miasta, że w przedszkolach miejsc brakuje, do żłobków nie dopłacono, w jezdniach dziura na dziurze, a on topi kolejne miliony w swój żużel, bo rok temu banda nieudaczników założyła frekwencję na poziomie 10 tysięcy na mecz.
Teraz jednak nie ma wyjścia i na sesji rady miejskiej wkrótce stanie fundamentalne pytanie: pomagamy Polonii, czy nie? I do najbliższych wyborów przystąpimy jako ci, którzy ten zasłużony klub spuścili na dno. Przynajmniej w opinii najzagorzalszych kibiców. Jakoś dziwnie jesteśmy spokojni, że - choć kurzu z krzeseł trochę się podniesie - wynik głosowania nie wywoła sensacji. Pytanie tylko, ile zechce czekać Emil Suskiewicz Sajfutdinow, któremu biało-zielony długopis do ręki wciskają od miesiąca. On niewiele traci. Włókniarz nie ucieknie, a Bydgoszcz i tak mu zaległą kasę odda.
Nie ma się co znęcać nad Polonią, bo to podratuszowe żebractwo trwa od lat, jak Polska długa i szeroka. Napodpisywać kontraktów z księżyca, narobić długów, a w październiku i listopadzie zacząć lament. Ze dwa listy otwarte, jakaś demonstracja, najlepiej jeszcze skrzyknąć kibiców i zaprosić media. W tej formie marketingu bezpośredniego jesteśmy mistrzami świata.
Nad Brdą sytuacja jest o tyle inna, że Polonia to praktycznie klub miejski, ale już takie Wybrzeże, Stal, Falubaz czy Sparta - nie. Wszędzie słychać utyskiwania, że miasto nie pomaga. Albo pomaga za mało. Najlepsze, że często narzekają te same osoby, które "ręcami i nogami" agitują za zniesieniem regulaminowych restrykcji, szermując przy tym - a jakże - hasłami wolnorynkowymi. Prezes Dowhan to aż się chyba obraził na prezydenta Kubickiego, że ten woli Stelmet, ale ten koszykarski, czyli dawny Zastal. Taka zniewaga. Koszykówkę wspierają... W Zielonej Górze! To niebywała zbrodnia.
Coraz też częściej słychać od niżej latających wróbelków, że Falubaz wśród lokalnego biznesu przestaje mieć opinię partnera z finansowej arkadii rodem. Nie zabraknie na sprzęt, metanol czy kasę dla "Protasa" - spokojnie, nie ten kaliber. Ale coś może być na rzeczy. Przeinwestowano? To ciekawy wątek, bo jeżeli dłuższą dłoń po miejski grosz musi wyciągać klub, który sprzedaje więcej karnetów niż na wielu stadionach przygotowują wejściówek, ma fanów, którzy niejednokrotnie robią komplety, ma sponsora strategicznego, ale i całą grupę sponsorów mniejszych, ma wpływy od Ekstraligi, a wreszcie całkiem ciekawe i innowacyjne pomysły, jak sprzedaż pamiątek czy własny market, może też liczyć na ratusz w kwestiach stadionu - to pytanie, ile tych miejskich złociszy potrzebują pozostałe kluby?
We Wrocławiu blady strach padł na niektórych, kiedy gruchnęła wieść - skądinąd dla niektórych zupełnie oczekiwana - że miasto, mające na swym, i tak już niezupełnie zdrowym ciele, ropiejący wrzód o nazwie "Stadion Miejski" i kulę u nogi pod szyldem "Śląsk" - najpewniej nie znajdzie w nowym roku pieniędzy dla WTS-u. A na pewno nie takich, jakie znalazło w ubiegłym roku. Wtedy, przypomnijmy, na papu dla Woffindena, "Ogóra" i "Fredki" wrocławscy podatnicy przeznaczyli, rękoma swych wybrańców, okrągły milion złotych. Zaledwie. Sympatycy żużla, chcący powrotu tłustych lat, życzyli sobie w nowym sezonie wsparcia przynajmniej dwu, trzykrotnie wyższego. Bo jak to tak, skoro Bydgoszcz, dwukrotnie mniejsza od Wrocławia, zapewnia, że w najbliższych 3 latach wpompuje w klub 10 "baniek", a we Wrocławiu, mieście, gdzie trwonione w piłkarski Śląsk fundusze idą nie w tysiącach, a dziesiątkach milionów, rajcy nie potrafią znaleźć więcej niż miliona złotych? Okazuje się, że nawet tego miliona mogą nie znaleźć.
Tylko, czy z tego tytułu robić im zarzuty? I tu dochodzimy do sedna sprawy. Czy obowiązkiem podatników w Zielonej Górze, Wrocławiu czy Bydgoszczy jest dokładanie po 2-3 mln zł rocznie, żeby pan Robert, pani Krysia czy pan Polkowski, będąc szefami spółek akcyjnych, mogli sobie kupić Jonssona, Golloba, Bjerre czy Lindgrena? Czy to nie otępia tylko ich biznesowego instynktu? Zakładając, że jeszcze takowy posiadają... Po co walczyć o sponsorów, budować mozolnie całą strategię rozwoju, marketing, pozytywny PR, skoro można zostać "królem polowania", podlansowac się, poznać na salonach z tymi, których znać warto, a potem... a potem najwyżej narobi się rabanu w mediach i pod presją kibiców miasto da.
Ten syndrom podratuszowego żebractwa - żeby być sprawiedliwym i nie zrzucić wszystkiego na plecy przepracowanych działaczy - to w równym stopniu wina lokalnych, łasych na medialny poklask elit, które swoim rozdawnictwem rozleniwiły i rozpuściły jak dziadowski bicz niektórych prezesów i klubowe zarządy. W Zielonej Górze na żużel miasto daje 2,5 mln zł, remontuje właśnie stadion. I co? Mało! - słychać z W69. Gdyby we Wrocławiu prezydent Dutkiewicz zechciał dać te 2,5 mln, zaraz usłyszy, że to śmieszna kwota, bo tyle to dają 150 km dalej, w malutkiej Zielonce, a jeden piłkarz Mila kasuje w miejskim klubie 60 "kawałków" miesięcznie. Ta spirala nie ma końca.
To co, w ogóle nie łożyć na speedway z naszych podatków? Jednomyślności nie ma i pewnie nigdy nie będzie. Ale są pewne aspekty, które podatnik, nawet ten niechętny żużlowi, zrozumie. Szkolenie młodzieży, szkółki, minitory, a może nawet całe turnieje juniorskie. To zupełnie inny kaliber dotowania, niż wypłacanie setek tysięcy złotych gwiazdkom z cyklu Grand Prix. Stadiony - jeżeli są miejskie (a w większości są), tutaj miasta mogą bardzo pomóc, udostępniając je klubom na preferencyjnych warunkach lub wręcz za darmo. Modernizacje, remonty, także samych torów - to również magistraty muszą wziąć na siebie. W Zielonej Górze, zdaje się, żadnych hec nie będzie. Maszyny wjechały już gdzie trzeba. We Wrocławiu, zamiast listów otwartych, demonstracji i kolejnych wyżebranych w listopadzie pieniędzy, kibice powinni raczej dopilnować, żeby miasto wyremontowało wreszcie wysłużony stadion. Najlepiej przy okazji także tor, co prawda nie wysłużony, ale nadający się do tarcia chrzanu (choć, znając życie, drugi raz magistrat w to samo pieniędzy nie właduje). Z "Olimpijskim" natomiast fani mają sojusznika. Skoro ratusz miliony topione w WKS Śląsk i Stadion Miejski rozsądnie argumentuje tym, iż wymienione podmioty są jego własnością, to taką samą własnością jest najbrzydsza w lidze (lecz z najpiękniejszą duszą!) rudera przy Alei Paderewskiego. Igrzyska Sportów Nieolimpijskich, które Wrocław zamierza zorganizować w 2017 r. pewien remont wymuszą, ale tutaj fani i wszyscy dobrze życzący żużlowi nad Odrą muszą patrzeć władzy na ręce. Nie wystarczy uruchomić świetlną tablicę, załatać daszek nad trybuną i pochlapać wapnem szatnie.
Wreszcie, uważam, że o jakimś wsparciu samych żużlowych spółek także można porozmawiać. Jakim? Raczej bardzo niewielkim. A przede wszystkim będącym fair w stosunku do innych dyscyplin, znajdujących się w tej samej zależności względem ratusza oraz uwzględniającym aktualną sytuację budżetową miasta. Tyle i tylko tyle.
- Czasy, gdy kluby były w stanie same się finansować, dawno minęły - powiedziała ostatnio w Gazecie Wrocławskiej wyczekująca pomocnej dłoni miejskich rajców prezes Krystyna Kloc. - A pamiętajmy, że żużel to nie koszykówka, do której potrzeba piłki, boiska i trampek. I może całe szczęście, że nie, bo gdyby zamiast 20 meczów w sezonie, przyszło, jak koszykarzom, rozegrać ich 60, w tym polatać po Europie w europejskich pucharach, utrzymywać drugą drużynę i juniorów, mogłoby być naprawdę źle.
Dostać jedną czwartą, a może jedną trzecią budżetu "z ratusza", w ramach promocji danego miasta, albo na zasadzie transakcji wiązanej via firmy, wygrywające poważne miejskie przetargi - to arkadyjska wizja. I pewnie będą lata, gdy w tym lub innym mieście taki złoty sen się ziści. Tylko co, jeśli kolejna ekipa u władzy kurek zakręci? #GameOver.
Jakub Horbaczewski