Oberwaliście kiedyś żużlem po twarzy? Ale takim prawdziwym, czarnym i brudnym, nie jakąś tam chmurą granitowego pyłu. W Polsce już ciężko o takie doznania, ale właśnie taki rasowy "dirt" poczuliśmy niespełna 100 km za naszą zachodnią granicą. Wyniki turnieju WOFA Pokal podali wszyscy, na miejscu było niewielu. Zapraszamy na wycieczkę do najbardziej żużlowego lasu na świecie - brandenburskiego Wolfslake.
Aby dostać się do Wolfslake trzeba po przekroczeniu granicy w Świecku przejechać 140 km, z czego aż 80 km przypada na berliński Ring. Potem zjazd na Oberkrämer, na światłach w lewo i po przejechaniu kolejnego kilometra skręcając znów w lewo spotykamy drogowskaz kierujący na stadion żużlowy. Następnie jeszcze 4 km z małym haczykiem i po przejechaniu wiaduktu nad autostradą dojeżdżamy do celu. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że słowo ”stadion” jest zdecydowanie na wyrost, więc spokojnie można je zmienić na „obiekt”. Wchodzimy więc na obiekt i zajmujemy miejsce na trybunach. W pierwszym lub ostatnim rzędzie, bo innych nie ma. Warto zabrać ze sobą koc lub coś innego, na czym można usiąść i właściwie jesteśmy gotowi do oglądania zawodów.
Możliwość śledzenia żużlowych bojów w tej podberlińskiej miejscowości to swego rodzaju skupienie się na najważniejszych dla samego speedwaya okolicznościach, bo tak naprawdę do uczestniczenia w imprezie nie jest potrzebny ani stadion za kilkadziesiąt milionów złotych, z dachem i siedziskami, ani cały zastęp ochroniarzy. Wystarczy kawałek miejsca, pozytywny doping i w takich warunkach można cieszyć się samym oglądaniem walki na torze. Jeśli jeszcze mamy koło siebie dobre towarzystwo i niezłe piwo, to czego chcieć więcej? Niby ci sami zawodnicy, niby te same motocykle, a wszystko wokół zupełnie inne, choć firmowane przez Falubaz Zielona Góra. Prawdziwy żużlowy piknik, który pozwala autentycznie odpocząć zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Polecam każdemu, kogo fascynuje sam czarny sport. W tym przypadku kolor rzeczywiście się zgadzał, a siedząc na łuku było się obsypywanym całą masą czarnych kamyczków. Jak kiedyś. Do tego sprzęt używany do prac na torze, czyli polewaczka marki IFA oraz traktor o nieznanej mi nazwie, pamiętające czasy świetności tego obiektu. A te zdecydowanie kiedyś były. Pozostałością po nich są chociażby słupy, na których zainstalowane było niegdyś sztuczne oświetlenie, rzecz nawet dziś wcale nie taka oczywista w naszym kraju. Pojawiający się kilkukrotnie z mikrofonem Kamil Kawicki powiedział, że potrafiło tu przychodzić nawet 7 tys. kibiców. Trudno to sobie dziś wyobrazić.
Torów żużlowych w Niemczech jest całkiem sporo, jednak na każdym z nich jest rozgrywanych zaledwie kilka spotkań w roku. Dla przykładu, w przypadku Wolfslake terminarz przypominający kibicom o kolejnych turniejach miał trzy pozycje. Jak w wielu podobnych imprezach za naszą zachodnią granicą, tak i tu wykorzystano dzień wolny od pracy. Organizacja zawodów nie ograniczała się tylko do startu dorosłych żużlowców. Wcześniej odbyły się eliminacyjne wyścigi dzieci oraz klasy junior, a po prezentacji rozegrane zostały finały w tych kategoriach. Dodatkowo na torze zaprezentowały się dwa kartingi, które świetnie radziły sobie z pokonywaniem łuków. Warto wspomnieć, że tor w Wolfslake jest bardzo specyficzny ze względu na nierównoległe proste, a co za tym idzie dwa kompletnie różne łuki.
Przyjęto bardzo ciekawą formułę zawodów. Podzielono zawodników na dwie grupy, a następnie stworzono pary - po jednym żużlowcu z każdej grupy, przy czym pary zostały rozlosowane dopiero w trakcie prezentacji. Z awizowanych wcześniej gwiazd nie mógł przyjechać kontuzjowany Greg Hancock, Sasza Łoktajew oraz skierowani w ostatniej chwili do udziału w meczu ligi niemieckiej Patryk Dudek i Krzysztof Jabłoński. W ich miejsce pojawili się Michael Jepsen Jensen, Adrian Miedziński oraz Pontus Aspgren, a Kamil Adamczewski został przesunięty z grupy słabszej. Widać było sporą różnicę pomiędzy zawodnikami z obu grup - tylko dwa razy przedstawiciel tej słabszej przyjechał na metę przed żużlowcem z grupy A. Jednak wraz z upływem czasu teoretycznie słabsi coraz częściej włączali się do walki, a także toczyli całkiem zacięte pojedynki między sobą. W ogóle żużlowcy stworzyli bardzo fajne widowisko, a w drugiej części zawodów kibice zobaczyli kilka pojedynków na naprawdę dobrym poziomie.
Najlepsze wrażenie zostawili po sobie Piotr Protasiewicz, M. J. Jensen i Mikkel Bech Jensen. Jeśli turniej WOFA był rzeczywiście okazją do sprawdzenia nowego nabytku Falubazu, to młody Duńczyk pokazał się z jak najlepszej strony, bo zaprezentował ambitną i co ważniejsze skuteczną walkę (wyprzedził na dystansie chociażby Jarosława Hampela) oraz świetne umiejętność techniczne. Póki co jednak nie ma wielkich szans na pokazanie się w drużynie ekstraligowej. A szkoda. Z kolei kapitan zielonogórskiego klubu ma chyba największe problemy sprzętowe za sobą. Dobrze startował i widać było w jego jeździe luz, którego wcześniej mu brakowało, o czym zresztą sam wspominał w wywiadach. Wydaje się to być dobrym prognostykiem przed ligą.
Podsumowując, była to bardzo udana impreza pod względem sportowym i organizacyjnym. Nie ma znaczenia, że taśma często szła nierówno. Najważniejsze, że tor w Wolfslake przywrócono do życia po przerwie, a miejscowi kibice znów mieli okazję uczestniczenia w zawodach i to zawodach na dobrym poziomie. Polecam takie turnieje wszystkim, dla których żużel nie ogranicza się wyłącznie do polskiej Ekstraligi. Możliwość poczucia atmosfery prawdziwego pikniku, którego speedway jest częścią, na pewno zmieni podejście do tej dyscypliny. Wielu naszych fanów po prostu nie wie, że można w ten sposób kibicować. Nikt nie wstaje w trakcie wyścigu, nie macha szalikiem przed nosem, nie zasłania widoczności jakimiś transparentami, czyli niby elementarna kultura, a jednocześnie rzecz często nieosiągalna na trybunach chociażby zielonogórskiego stadionu.
Większość kibiców stanowili Niemcy, jednak przyjechało też trochę Polaków. Dla wielu z nas cena biletu (15 euro) jest pewnie nie do przyjęcia, jeśli skonfrontujemy ją z warunkami, w których ogląda się zawody. Na miejscowych kibicach taka kwota nie robi pewnie większego wrażenia, bo mają zwyczajnie inny poziom zarobków. Kilka lat temu miałem okazję oglądać w Berlinie zawody na lodzie, a tam wyższą cenę miał bilet dający możliwość oglądania zawodów... zza płotu.