Grand Prix uraczyło nas swoją obecnością po bitych pięciu tygodniach przerwy i byłoby miło móc napisać, że nie mogło sobie znaleźć lepszego miejsca na powrót. Niestety, mogło. A nawet powinno. Coś z krótszym torem, większymi trybunami i niższą temperaturą, żeby zawodnikom i redaktorowi Olkowiczowi nie było za gorąco. Jeżeli wszyscy koneserzy dobrego speedwaya, tak jak ja nieco mniej zainteresowani coniedzielnym ligowym bagnem, byli przygotowani na wykwintną ucztę, to… mam prośbę. Pożyczcie Ranigast, bo mi już się skończył.
Dobra, teraz bardziej poważnie. Opisując niektóre drużyny piłkarskie mawia się, że o ich sukcesie „decydują indywidualności”. Wiecie, szwankuje taktyka, trener nie umie motywować, trybuny są przeciwko, ale w pewnym momencie jeden z graczy weźmie piłkę, machnie dwa zwody, strzeli zza pola karnego i wygra swojej drużynie mecz. To samo mieliśmy w Terenzano – przed totalną klapą turniej obroniły indywidualności. Wszystko inne było przeciwko – tor tradycyjnie do dupy, maszyna startowa nawalała, sędzia olewał regulamin, a kurz na trybunach jakby mało skłonny do dopingu. Kibiców przed telewizorami trzymały tylko pojedyncze akcje Woffindena, Iversena, Žagara i Warda. Co łączy tę czwórkę, poza ponadprzeciętnymi umiejętnościami jazdy na żużlu? Ano, żaden z nich nie startował w cyklu w zeszłym roku. A teraz wyobraźcie sobie sobotni turniej bez nich, z substytutem w postaci Ljunga, Andersena czy Bjerre. Aż mdli.
Serio, po jaką cholerę organizować GP w takim miejscu? Ja wiem, że Włochy, kolebka motoryzacji, silniki GM, Armando Castanga itp., no ale znajmy umiar. To miejsce nie ma NIC na swoją obronę. Za pierwszym razem było fajnie, bo nagle żużlowcy zamiast na czarno jeździli usmarowani na biało. Za drugim razem też w porządku, bo Tomasz Gollob świętował swój tytuł IMŚ, a ze starymi tłumikami dawało się tu jeszcze pojeździć pod bandą. No ale później? Z roku na rok coraz gorzej. Żeby chociaż zainteresowanie było duże. Albo stadion ładnie położony. Albo – jak w Vojens – infrastrukturalna bieda, ale fajny tor do walki. Nic z tych rzeczy. Na szczęście, jeśli wierzyć słowom sympatycznych komentatorów z C+, za rok cykl GP ma szansę odwiedzić nowe, ekscytujące miejsca. Kalifornia? Rewelacja! Stadion Narodowy? Tak! Finlandia? Pewnie, spróbować zawsze można! Ale Włochy? Naprawdę widać, że żużlowy czempionat nie obchodzi tu psa z kulawą nogą. I niech nikomu nie przyjdzie do głowy powrót do Lonigo. Byłem tam raz i wystarczy. Tor na łukach jest tak szeroki, że zawodników najłatwiej obserwować teleskopem Hubble’a.
No dobra, jest jeden spory pozytyw sobotniego GP. Zrobiło dużo dobrego dla klasyfikacji generalnej. Zbliżyło do siebie czołową dwójkę, a w strefie od trzeciego do dziewiątego pozostawiło umiarkowany ścisk, dzięki czemu do samego końca powinno być ciekawie. Tai „podziurawiony szprycą jak sito” Woffinden udowodnił wszystkim, że nie zamierza zadowolić się srebrnym medalem. Z kolei Emil pokazał, że jego forma nie jest aż tak stabilna, jak jeszcze niedawno się wydawało. Powiedzieć, że stanął na podium psim swędem, to nic nie powiedzieć. On chyba do dziś nie wie, jak się tam wturlał. Wszyscy dookoła podkreślali jego spokój w trakcie turnieju, ale ja widziałem tam raczej bezradność, która cudem przerodziła się w trzecie miejsce. Z drugiej strony, Emil nigdy nie był wulkanem emocji. Ostatni większy pokaz ekspresji odznaczył się śladem pięści na szczęce Scotta Nichollsa, ale to było ponad 4 lata temu.
W każdym razie dwóch kandydatów do złota mamy, to jasne. Kto do brązu? Ktokolwiek by to nie był, niech przede wszystkim podziękuje losowi za poważne kontuzje obu Turbo Twins, bo gdyby nie one, to właśnie australijscy bliźniacy rozstrzygnęliby między sobą tę kwestię. A być może nawet podłączyliby się do Emila i Taia w walce o coś więcej. A tak, brąz wpadnie w ręce komuś, kto raczej na niego nie zasłuży. Póki co najpoważniejszym kandydatem jest Jarek Hampel, który chyba strasznie przejął się tym całym namaszczeniem na następcę Golloba i wraz z opaską kapitańską przejął po nim umiejętność frajerskiego tracenia pozycji w kluczowych momentach. Kazał mu ktoś pakować się w tego Žagara? Gdyby jeszcze Jarek słynął z ambicji totalnej, trzymania gazu do końca, gryzienia toru i bezustannego tańca od krawężnika do bandy, byłoby to zrozumiałe. Ale umiejętność kalkulowania i chłodnej głowy często jest mu zapisywania po stronie największych zalet. No to teraz wykalkulował się z finału.
O postawie Golloba w sumie nie ma co pisać, bo jeśli on nie jest zainteresowany sportową rywalizacją, to ja tym bardziej nie jestem zainteresowany opisywaniem prezentowanej przez niego apatii. Być może w ostatnich 4 turniejach znajdzie w sobie motywację do walki, nie przeczę, a wręcz bardzo takiej opcji kibicuję. Wtedy i ja znajdę w sobie energię, żeby emocjonować się jego startami tak bardzo, jak jeszcze na początku tego sezonu. Póki co chciałbym tylko nieśmiało zwrócić uwagę, że 9. miejsce w generalce jak na TAKIEGO zawodnika to lekki wstyd. No, ale – bywało gorzej. Złośliwcy podliczą, że w 5 ostatnich turniejach Tomek wywalczył 28 punktów, co rzeczywiście może wydawać się jego najgorszą passą w historii. No właśnie – wydaje się, ale nie jest. W 2007 roku od Wrocławia do Pragi (włącznie) Gollob zdobywał odpowiednio 3, 9, 11, 3, 1, co łącznie daje nam punkt mniej. Ta całkowicie nieprzydatna statystyka pokazuje, że może jednak nie warto na siłę wysyłać Golloba na emeryturę. A nuż jeszcze na chwilę odpali.
Potencjał na odpalenie przestał z kolei wykazywać Krzysztof Kasprzak. To zdanie przyszło mi do głowy zaraz po zakończeniu turnieju, ale gdy następnego dnia obejrzałem bajeczną szarżę KK w Rzeszowie, zmieniłem zdanie. Zatem cofam, przymykam oko na średnio udany performance we Włoszech i liczę na więcej w kolejnych rundach. Ciśnij, Krzysiu, bo w generalce za chwilę łyknie Cię pewien rudy, a 12 miejsce nie budzi jednak przesadnego respektu.
Wspomniany "rudy" zaliczył zresztą w sobotę niezłą huśtawkę nastrojów. Najpierw było dobrze, potem coraz gorzej, potem był mały dramat w postaci dość kompromitującego upadku, potem jednobiegowy wystrzał i szarża w swoim stylu, a potem przepadnięcie bez walki w półfinale. Sinusoida totalna, no ale od czego są debiutanckie sezony. Podobnie jak Ward w półfinale, w najważniejszym biegu dnia przepadł Žagar, którego chwilę wcześniej upatrywałem jako głównego faworyta do zwycięstwa. Dlaczego jego, a nie Tajskiego? Ponieważ w pamięci miałem jego tegoroczne finały w Bydgoszczy i Kopenhadze, w których popisywał się atomowym startem, mimo że nic tego nie zapowiadało. Potem dwukrotnie tracił pozycję, więc zgodnie z zasadą „do trzech razy sztuka”, liczyłem, że ponownie wygra start, ale tym razem dowiezie, co jego. Zasada owszem, zadziałała, ale odwrotnie – tym razem nie było nawet czego dowozić.
Tym sposobem dochodzimy do głównego bohatera sobotniego „widowiska”. Nie wiem, jak wysoki był kurs na zwycięstwo Nielsa Kristiana Iversena po trzech seriach, ale serdecznie gratuluję, jeśli ktoś to przewidział. Ścięcie Sajfutdinowa i mała kąpiel w białej nawierzchni tchnęły w PUK-a nowe życie. Dwukrotnie sieknął na dystansie swojego największego krajowego adwersarza, a w finale rozpracował całe towarzystwo już na pierwszym okrążeniu. W drugiej części zawodów jeździł nie tylko efektywnie, ale też bardzo efektownie, co na tym torze naprawdę było nie lada sztuką. Z przebiegu całego turnieju oczywiście wygrana bardziej należała się Tajskiemu lub Žagarowi, ale w najważniejszych momentach też trzeba umieć odpalić. Szkoda tylko, że przez idiotyczną zmianę punktowania w biegu finałowym, nie przekłada się to na żadne konkretne zdobycze.
No dobrze, Włochy mamy za sobą. Co przed nami? Powrót dwóch starych znajomych, niewidzianych od 2009 roku. Na pierwszy ogień idzie Daugavpils, gdzie co prawda zawody mogą być równie nudne co te sobotnie, ale przynajmniej tłum hałaśliwych Rosjan na trybunach nie pozwoli nikomu zasnąć. A kto wie, może Polakom bliżej ojczystej ziemi pójdzie nieco lepiej…? Pasowałoby teraz napisać „bo gorzej się już nie da”, ale chyba nie warto kusić losu.
Marcin Kuźbicki