Wiele mówiło się o meczu Stelmetu Falubazu w Rzeszowie. Snuto różne domysły, wymyślano scenariusze, z góry przyznawano punkty gospodarzom. Wszyscy wiemy jak to spotkanie się zakończyło, aczkolwiek na temat jego przebiegu więcej powiedzieć mogą tylko ci, którzy obecni byli na stadionie przy ul. Hetmańskiej, bo z bliżej nieokreślonych powodów nSport zmieniła decyzję i nie pokazała tego pojedynku.
W bezpośrednich rozmowach zwyczajni kibice w Zielonej Górze nie mieli wątpliwości i właściwie pogodzili się z przegraną różnicą co najmniej trzech punktów. Co ciekawe, nie było to nawet traktowane jako jakieś wielkie wykroczenie, ale jako, w pewnym sensie, folklor. Po prostu - pojadą i zrobią to, co jest z góry założone. Te, nazwijmy to, nieoficjalne głosy urosły do takiego rozmiaru, że temat został nawet poruszony na antenie Radia Zielona Góra i, żeby było ciekawiej, opinie o odpuszczeniu meczu znalazły tam potwierdzenie w telefonicznych wypowiedziach, co można sobie dokładnie przesłuchać na stronie internetowej tej rozgłośni. Jeden z rozmówców użył nawet sformułowania „sprzedadzą”, co spotkało się ze sprzeciwem redaktora prowadzącego. Nie wnikam w to, czy ów pan radiosłuchacz rozumiał znaczenie słowa, którym się posłużył, bo chodzi mi bardziej o samo nastawienie do przebiegu spotkania na trzy dni przed jego rozpoczęciem. Zaprezentowano także wywiady z Jackiem Frątczakiem (poniedziałek) oraz na żywo z Markiem Jankowskim (wtorek), w których wyraźnie dawało się wyczuć coraz większą irytację poglądami kibiców z Winnego Grodu. O ile prezes znany jest z, nazwijmy to, stonowanych wypowiedzi (wszak przez wiele lat był dziennikarzem radiowym, więc umiejętność operowania słowem ma opanowaną do perfekcji), to kierownik drużyny często zwyczajnie nie potrafi ukryć swoich emocji, szczególnie tych mało pozytywnych. Czy zdanie zielonogórskich fanów mogło mieć wpływ na przebieg meczu? Nie miało na pewno wpływu na zachowanie samych żużlowców, ponieważ ci dla własnego dobra najczęściej nie śledzą mediów, a poza tym uczestniczyli w zawodach rozgrywanych w zupełnie innych częściach Europy. Jednak zarząd niewątpliwie był postawiony w niezręcznej sytuacji, bo nawet samo tłumaczenie się z negatywnych zdarzeń, których jeszcze nie było, do wielkiej przyjemności zdecydowanie nie należy.
Nie będę ukrywał, że sam miałem mocno ambiwalentny stosunek do tego meczu. Pamiętając dziwne przypadki pojedynków zielonogórsko-rzeszowskich z ostatnich kilku lat, czy tegoroczny przebieg meczu na W69, trudno było znaleźć w sobie wielki optymizm, ale jednocześnie gdzieś tliła się jakaś naiwna nadzieja, że jednak goście pokażą pełnię swoich umiejętności. Szczerze mówiąc, to pisząc artykuł kilka godzin po zakończeniu zawodów, nadal nie wiem co o nich myśleć. Jak wiadomo zielonogórzanie ostatecznie wygrali (super!!!), ale porażki Jarosława Hampela z Dawidem Lampartem czy Łukaszem Sówką (z całym szacunkiem dla tych zawodników), skutkujące dwukrotnie podwójnymi zwycięstwami gospodarzy nad, co by nie mówić, najskuteczniejszym żużlowcem Ekstraligi, były ciosami, których kompletnie się nie spodziewałem. Jeśli do tego dołożymy „zero” Patryka Dudka, przegraną Krzysztofa Jabłońskiego z... Marco Gaschką, czy taśmę Andreasa Jonssona, „dzięki” której „Duzers” wypadał z biegów nominowanych, to aż trudno zrozumieć jak goście mogli objąć prowadzenie przed ostatnią gonitwą. Gdy w XV wyścigu para Nicki Pedersen – Grzegorz Walasek wiozła pięć punktów, dających rzeszowianom niemal pewne utrzymanie w Ekstralidze, wszystko znów zaczęło wracać do teorii spiskowej. Aż tu nagle defektowy dramat gospodarzy spowodował, że PGE Marma na przestrzeni jednego okrążenia straciła wszystko. Pech? Patrząc na uśmiechniętego Duńczyka, a potem na „Grega”, przyznającego się bez większych emocji przed kamerami TV do tego, że... przez przypadek w ostatnim łuku na jednej z dziur sam wyciągnął sobie linkę bezpieczeństwa, człowiek zaczyna się zastanawiać czy w ogóle ktoś w tym meczu chciał wygrać? Nawet moja żona, mająca raczej niewielką styczność z żużlem, patrząc na to wszystko stwierdziła, że to spotkanie było jednym wielkim "wałkiem". Tylko, brzydko mówiąc, kto kogo chciał zrobić w …?
Czwartkowe rozstrzygnięcia sprawiają, że poza pewnym już miejscem Unibaksu w czołowej czwórce, reszta niewiadomych nie została rozwiązana. O ile przegrana Unii Leszno w Toruniu nie była żadnym zaskoczeniem, to w pozostałych spotkaniach też mieliśmy kilka przypadków, na które trudno znaleźć jakąś racjonalną odpowiedź. Bo jak wytłumaczyć niemoc częstochowian tracących bonusa po podwójnej przegranej w ostatnim biegu? Defekt na starcie niepokonanego do tej pory Grigorija Łaguty i triumf gości nad liderem klasyfikacji cyklu SGP, to zaskakujący splot wydarzeń. Jak wytłumaczyć oddanie bez walki przez wrocławian spotkania o życie w Gorzowie różnicą 32 punktów (a mogło być więcej, gdyby nie podwójne zwycięstwo gości w ostatnim wyścigu)? Sparta najwyraźniej skupia się na ostatniej kolejce, a tymczasem skarbnik Stali pewnie rwie teraz włosy z głowy, bo musi zapłacić swoim zawodnikom za 70 punktów, co będzie bolało jeszcze bardziej, jeśli żółto-niebiescy w niedzielę zakończą sezon. Jak wytłumaczyć zaskakująco łatwe zwycięstwo bydgoszczan w Gnieźnie? Dlaczego Start na pożegnanie własnych kibiców totalnie się pogrążył, choć Matej Žagar odjechał pięć wyścigów? Czy Polonia tym samym pokazuje swoją wartość przed niedzielnym pojedynkiem z teoretycznie zdesperowanym Rzeszowem? I na koniec, czemu decyzja o zmianie transmisji meczu o godz. 16 jakoś dziwnie zeszła się z ogłoszeniem wyroku Trybunału PZM? Dlaczego transmitowano mecz z Torunia, choć po kontuzji Przemysława Pawlickiego jedyną niewiadomą pozostawały rozmiary zwycięstwa gospodarzy? Strasznie dużo pytań. Przepraszam, że znów moje nastawienie po zakończeniu meczów tchnie jedną wielką teorią spiskową. Niby największy przewidywany przekręt ostatecznie się nie sprawdził, a mimo wszystko trudno mi uwierzyć, że polski żużel ekstraligowy, jako całość, jest w pełni uczciwą rozgrywką. Przynajmniej na etapie rundy zasadniczej. Jedynym plusem jest to, że mamy emocje do końca. Oby tylko te emocje nie były w niedzielę zbyt mocno kontrolowane.
Wracając jeszcze na koniec do drużyny(?) PGE Marmy, coraz bardziej jestem przekonany, że w tym klubie nie ma specjalnej chęci walki o medale, przynajmniej ze strony zarządu. Zawodnicy, pomimo niesatysfakcjonujących wyników, niewiele zmieniają w swoim podejściu, a menadżer, pracujący tam od 2009 roku, jest raczej fajnym gościem do pogadania, a nie facetem potrafiącym uderzyć pięścią w stół i zmobilizować żużlowców do walki, która powinna być przecież ich obowiązkiem. Mam wrażenie, że pieniądze wyłożone na żużel przez panią prezes są tylko i wyłącznie inwestycją biznesową, mając przynosić korzyści jedynie na tym polu. I najwyraźniej taką korzyść przynoszą, skoro sytuacja trwa już 10 lat. A sukcesy sportowe? Myślę, że patrząc na skład tego zespołu i przedłużanie kontraktów można sobie dopowiedzieć komu na nich zależy, a kogo satysfakcjonuje wyłącznie dobra kasa. Nie jest chyba przypadkiem, że znaczna część zawodników po prostu nie przedłuża kontraktów z panią Martą, a na przestrzeni ostatnich 7 lat, nie licząc wychowanków, było zaledwie trzech seniorów i jeden junior, którzy zdecydowali się na taki krok (lub powrót do klubu). Szczegóły każdy może sobie sprawdzić sam.