Nie tak to wszystko miało wyglądać. Można jeszcze zrozumieć, że w obliczu wypadku i kontuzji Tomasza Golloba toruńska drużyna mogła być rozbita, ale to, co zrobili kandydaci do tytułu Drużynowego Mistrza Polski jest kpiną z rozgrywek, rywali oraz kibiców, przede wszystkim tych z Torunia. Jest to kompletnie niezrozumiałe postępowanie, bo skoro „ktoś” podjął decyzję o rezygnacji z jazdy, to można się zastanawiać, po co w ogóle goście przyjeżdżali na zielonogórski stadion? Ba, po co walczyli wcześniej, po co trzeszczały kości w półfinale, po co były dramatyczne sytuacje na Motoarenie?
Kiedy wyszedłem z domu i dowiedziałem się, że Unibax opuścił stadion, początkowo myślałem, że to jakiś głupi żart. Potem jednak wysłuchałem informacji w radiu. Cóż... można i tak. O ile "ludzie z klubu" mogą mieć jakieś mniej lub bardziej dziwne pomysły, to kompletnie niezrozumiałe jest dla mnie postępowanie drużyny. Jeździć cały sezon właśnie po to, żeby dojść do wielkiego finału, a w decydującym momencie nie stanąć do walki, bo... No właśnie, nawet jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia nie ma. „Ktoś” miał chyba strasznego focha. Tłumaczenie rezygnacji z walki o tytuł brakiem zgody na przełożenie meczu i przerzucanie odpowiedzialności na stronę zielonogórską jest kompletnym upadkiem.
Ciekawi mnie, co zawodnicy mają zapisane w kontraktach? Bo zachowali się tak, jakby ich sponsor, wraz z podpisaniem umowy, przejął wszystkie sznurki i odtąd ze swoją własnością mógł robić co mu się żywnie podoba. Mam uwierzyć, że Darcy Ward, Adrian Miedziński czy Paweł Przedpełski nie mają elementarnej sportowej ambicji? Czy wobec takiej postawy samych zawodników można się dziwić, że z tym środowiskiem, przy odpowiednich zapisach kontraktowych, da się zrobić właściwie wszystko? Wystarczy zaproponować odpowiednie gaże i w XXI wieku można sobie kupić niewolnika. Co ciekawe, jeśli nawet ktoś wyłamie się z szeregu, na jego miejsce ustawi się kolejka chętnych. Zastanawiam się, czy podobny cyrk byłby możliwy, gdyby w parkingu znaleźli się Tomasz Gollob albo Chris Holder. Tak czy inaczej do innych sterników klubowych poszedł sygnał, że na „Miedziaku” czy Wardzie drużyny oprzeć nie można, bo taki z każdego z nich byłby kapitan jak z... Tutaj może zostawię niedopowiedzenie.
Na antenie radiowej, a później także w relacji telewizyjnej, skrzydła mógł rozwinąć prezes klubu Marek Jankowski, który, jako wieloletni dziennikarz radiowy prowadzący audycje na żywo, słowem posługuje się bardzo zgrabnie, często umiejąc w przepiękny sposób nic nie powiedzieć. Teraz dowiedzieliśmy się, że złożona została propozycja zatrudnienia na obecnych warunkach Sławomirowi Kryjomowi, jeśli tylko nie wyjedzie ze stadionu, a jego drużyna przystąpi do meczu, wskutek czego sam menadżer zostanie zwolniony w swoim dotychczasowym klubie. Przyznam, że to cios, który przedstawiciel gości długo będzie odczuwał, bo nieczęsto zdarza się publicznie taka drwina. Według słów sternika zielonogórskiego klub, goście dostali SMS-y, po których wsiedli do samochodów i odjechali. I tylko Mirosław Kowalik miał odwagę powiedzieć do kamery, że jest to decyzja odgórna, a potem usłyszeliśmy słowo „przepraszamy”. Życzę kibicom z Torunia, żeby wreszcie mieli swoją drużynę, bo na Unibaksie niczego zbudować już się nie da.
Znając życie, nikt nie wyciągnie z tej lekcji żadnej nauki. Bo gdybyśmy postawili w miejsce zawodników Unibaksu losowo wybraną grupę innych żużlowców, w zdecydowanej większości przypadków efekt byłby podobny. Czy wobec braku choćby resztek samodzielnego myślenia można się dziwić, że sami najbardziej zainteresowani nie zrobili właściwie nic, żeby przeciwdziałać np. wprowadzeniu nowych tłumików? Za dwa miesiące z małym haczykiem rozpocznie się okres transferowy. Czy któryś z żużlowców zejdzie z ceny, aby w kontraktach nie znalazły się zapisy odbierające mu samodzielność myślenia? Szczerze mówiąc, mocno w to wątpię. Ktoś im wmówił, że ich zadaniem jest wyłącznie jazda na torze, a oni w to najwyraźniej uwierzyli. Sytuacja z finału jest niemalże bliźniaczo podobna do afery z Leszna, gdy bogata „Ktosia” podjęła decyzję o nieprzystąpieniu do meczu i wtedy także zawodnicy pokornie zrobili z siebie pośmiewisko. Potwierdza się, że pieniądze potrafią zniszczyć żużel. To jest sport niszowy i takim pozostanie, bo samo środowisko nie robi nic, żeby to zmienić.
Wracając do tego, co działo się na stadionie, to wszystko szło zgodnie z harmonogramem, czyli na pół godziny przed planowanym rozpoczęciem meczu odbyła się próba toru, potem było czekanie do 18.45 (w tym czasie mogliśmy oglądać akrobatyczne popisy lotnicze dwóch przedstawicieli grupy "Żelazny") i potwierdzenie, że o tej porze nie ma w parkingu rywali. Tak też się stało, więc sędzia, mając błogosławieństwo przewodniczącego jury, ogłosił walkower dla gospodarzy, co oznaczało zdobycie tytułu Drużynowego Mistrza Polski 2013. Niezależnie od tego, co będzie się mówiło i pisało o tym sezonie, zawodnicy Stelmetu Falubazu nie mają i nie muszą mieć kompleksów z powodu formy w jakiej wszystko się odbyło, bo to nie oni ponoszą odpowiedzialność za całą szopkę. Z tego też powodu radość była wielka, gdy wreszcie żużlowcy mogli wznieść w górę puchar, czyli przeżyć chwile, na które pracowali przez cały sezon. Medale wręczał przewodniczący PZMot., więc można założyć, że mistrzostwo jest ostateczne. Potem był jeszcze przejazd odkrytym autobusem, zdjęcia, fajerwerki i... zakończyliśmy ligowy sezon w Polsce. I to w zaplanowanym terminie, co ostatnio nie zdarzało się zbyt często. Warto podkreślić, że po raz pierwszy od wielu lat nasza ekstraliga nie wejdzie w paradę najstarszemu turniejowi żużlowemu na świecie, czyli pardubickiej Zlatej Přilbie. A przynajmniej taką mam nadzieję.
Sytuacja rozwija się dynamicznie. W poniedziałek w Toruniu odbyła się konferencja prasowa, dzięki której wiemy tyle, że jeśli ma się kłopoty kadrowe i nie jest się faworytem, to nie ma sensu podchodzić do sportowej rywalizacji. Po prostu genialne przesłanie. Niech wszyscy młodzi sportowcy powieszą je sobie nad łóżkiem. Poza tym wiemy, że decyzji nie podjął Sławomir Kryjom, nie podjął prezes klubu, więc winę zrzucono na przewodniczącego Rady Nadzorczej. Zapewne dlatego, że akurat tego pana na konferencji nie było. A kilkanaście minut po komunikacie ze spotkania pojawiła się informacja o końcu sezonu Tomasza Golloba (szczerze życzę powrotu do zdrowia), co obala i tak marny argument o próbie przełożenia meczu na 6 października. O co więc chodziło? Można się tylko domyślać, że sprytny Sławomir sam się przechytrzył ustalając skład, więc goście de facto jeździliby w pięciu. Dodatkowo w ciągu tych dwóch tygodni pech mógłby w końcu dotknąć rywali. Tak czy inaczej cała sytuacja jest żenująca i wypada mieć tylko nadzieję, że być może ktoś się wreszcie obudzi i spróbuje cały ten bałagan posprzątać.
Siedząc na trybunach odniosłem wrażenie, że taka formuła rozgrywania "meczu" całkiem spodobała się części publiczności. Nie ma wyścigów, nie ma hałasu, więc żużel nie przeszkadza w dopingu. I to nie jest żart, bo radości z mistrzostwa nie udźwignęli niestety zielonogórscy kibole, którzy swoje przyśpiewki rozpoczęli od kilkukrotnego głośnego stwierdzenia, że „Apator starą k... jest”. Potem powtórzyli ten sam utwór, gdy ich ulubieńcy... stali na podium z pucharem. Dlaczego? Bo tak zapodał niejaki koszowy, czyli najwyraźniej taki mocno lokalny „Ktoś”. Może dlatego ta trybuna została oznaczona literką „K”? Nawet jeśli te kilka tysięcy ludzi tak myśli, to mogli zostawić w tym miejscu na przykład niedopowiedzenie. Czy naprawdę tak trudno jest w takim momencie cieszyć się własnym sukcesem? Najwyraźniej tak.
Przed nami jeszcze walka Falubazu o drużynowe złoto. Tak tak, nie przejęzyczyłem się. Tym razem kibice będą mogli zobaczyć drużynę na swoim torze podczas walki w wielkim finale. W jaki sposób? To bardzo proste. 3 października Falubaz podejmie na własnym obiekcie... AC Landshut. Tyle, że ten własny obiekt znajduje się w Wolfslake, a zawodnicy rozegrają pojedynek o mistrzostwo Niemiec. Wystarczy więc przejechać jakieś 220 km i na pewno będzie ciekawiej. Tam raczej nikt nie ucieknie ze "stadionu". I nie tylko dlatego, że nie bardzo jest dokąd.