Okulary ze zdumienia przecieraliśmy, zarówno ci na stadionie, jak i sto tysięcy przed odbiornikami, a potem tą samą chusteczką wycieraliśmy pot ze zmarszczonego czoła, bo wyścigu 19 nawet premier Pawlak nie obejrzałby niewzruszony. Tarnów to, czy mara? Vojens jakieś, Monmore Green polskie. A jednak: Tarnów, Mościce i 400 m betonowego ponoć "lotniska". Szóstego dnia października na naszych oczach z brzydkiego kaczątka, turnieju - niechcianego bękarta polskiego speedwaya, narodził się piękny łabędź. To było coś urzekającego. Powiem więcej, to było potrzebą chwili. Po tym, co wydarzyło się w półfinałach ligi, po skandalu w finale, po ciągnącej się do dziś żenadzie będącej jego epilogiem, łaknęliśmy tego jak kania dżdżu. Nie było dżdżu, była ulewa. Nie trzeba było sprowadzać "toromistrza z Gdańska", sztukmistrza z Lublina, samolotu z VIP-ami. Bądź pochwalony tarnowski torze, vivat Azoty, czapki z głów przed wami, żużlowcy! Gdyby tylko... Stop. A może wcisnąć reset, wykasować te nieszczęsne 5 minut?
Chciałoby się, ale się nie da. Nie na PoKredzie przynajmniej. Trzymajmy jednak gradację, właściwą, nie spaczoną. Święto, o które tak apelowaliśmy latem, przebrzmiała - zdawało się - sława jednodniowego czempionatu, piękna historia Czapki Kadyrowa, w której obronie wołaliśmy o Cud nad Wisłą; a głos ten wołaniem na puszczy się zdawał - to wszystko, zupełnie niespodziewanie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, powróciło. Powróciło w chwale, pomimo że niejako z urzędu miało zginąć w tle finału Grand Prix, "torpedy" Miedzińskiego i łez Woffindena.
Nie było Mrs. Woffinden, nie było dziewczyny Taia, ale była piękna "Kołodziejka", której kilka, płynących prosto z serca słów wzruszyło, a płeć piękna, która w niedzielnym prime-timie przed odbiornikami zasiadła liczniej niż zwykle - daję sobie rękę odjąć - finał IMP 2013 zapamiętała głównie z tej sceny. Bardziej niż z wszystkich szaleństw na trasie razem wziętych. No i fajerwerki. Wisienka na torcie. Polska, dojrzała, przesmaczna. Deser po uczcie. "Bieg 19 IMP Tarnów" jest dzisiaj pewnie najczęściej wpisywaną frazą w YouTube'owej wyszukiwarce. I słusznie. A i dowie się czegoś ciekawego człowiek przy okazji, pośmieje. Nawet 8 kamer nie wszystko jest w stanie wyłapać.
"Viribus unitis" - wspólnym wysiłkiem. To, jak chcą przekazy, miała być ulubiona maksyma miłościwie panującego nad cesarsko-królewską monarchią, Franciszka Józefa. - Moje serce zostaje z Wami - powiedział po jednej z licznych wizyt w Galicji wyraźnie wzruszony monarcha. - Ale nasze serca zabierasz ze sobą, Najjaśniejszy Panie - odpowiedział mu Kazimierz Grocholski, prezes Koła Polskiego w austriackim parlamencie. To uczucie nie było zmyślone, choć może mało pasuje do obowiązującej dziś, bogoojczyźnianej martyrologii, a viribus unitis sporo udało się osiągnąć, oszczędzając przy tym krew na chwile prawdziwej próby. To było 150 lat temu, ale po wtóre okazało się, że wspólnym wysiłkiem, nie obiecując złotych gór, nie porywając się z motyką na słońce, można zdziałać cuda. Czy tylko w galicyjskim Tarnowie?
Ten finał uratował żużlową jesień na krajowym podwórku, co do tego nie mam wątpliwości. Grand Prix również, ale to jednak inny zaciąg, cudzoziemskiego autoramentu wojska. Dlaczego więc na tym nie zakończyć? Nie da się. Bo była jednak ta łyżka dziegciu. Łyżeczka? Chyba jednak łyżka. Widok stojącego jak słup soli wicemistrza kraju, Krzysztofa Kasprzaka i równie zdumionego, przestraszonego aż taką skalą niechęci, telewizyjnego reportera; to morze gwizdów wylewające się z trybun, które dobrą minutę nie pozwalało dojść do słowa, zostało w pamięci. Każdego ze stu tysięcy telewidzów.
Ja wiem, Kasprzak święty nie jest. Dziadował w barwach Unii, kiedyś coś powiedział, komuś coś pokazał, innym razem ponoć ochronę nasłał na wściekłych, oczekujących wyników adekwatnych do płacy, kibiców. Pod wpływem emocji zdarza mu się "dorzucić do pieca", z czego chyba sam zdaje sobie sprawę. A więc obustronny walkower? Może. Gdzieś, mimo wszystko, kołacze jednak myśl, że chyba nie było warto. Nie na pożegnanie sezonu, nie podczas dekoracji, nie przed całą Polską, nie w tak magiczną noc. Ci, którzy gwizdali powiedzą, że właśnie dlatego było warto. Cóż...
Szkoda mi mecenasów, Grupy Azoty. To ich wysiłkiem udało się z niechcianej imprezy zrobić show, jakiego organizatorzy i Grand Prix, i promowanego do obrzydzenia w naszych mediach SEC mogą pozazdrościć. W każdym aspekcie po kolei. To była masa pracy i kupa pieniędzy. To na ich logo, obok twarzy Kasprzaka, skupiał się wzrok, gdy przyszedł orkan gwizdów. Na przepysznym cieście pozostał zakalec. Nie na taki epilog zasłużyli.
"Zaścianek dobrzyński" tym razem był w Tarnowie. Gwoli sprawiedliwości, żadna to galicyjska specjalność. Rok wcześniej w Zielonej Górze, na tych samych IMP, wygwizdano i lżono 17-letniego Zmarzlika. Byłem, widziałem. Nie na dekoracji, fakt. Narzekamy na ograniczonych działaczy, wściekają nas bzdurne regulaminy, irytują sędziowie, boli zabijanie widowisk. A kiedy już, jakimś cudownym trafem, tamte czynniki, wszystkie naraz, pozytywnie "wypalą", sami sobie skaczemy do gardeł. Wniwecz obracamy. Szkoda.
JaH