Uff, przebrnęliśmy. Ten przeklęty sezon nareszcie dobiegł końca. Przed nami pięć cudownych miesięcy, które będziemy mogli spędzić znacznie bardziej pożytecznie. Dłubiąc w nosie na przykład, albo oglądając skoki narciarskie, ewentualnie pobieżnym okiem śledząc doniesienia transferowe, postępy afery tłumikowej i kolejne znakomite pomysły naszych równie znakomitych działaczy. W poprzednich sezonach rundy Grand Prix, którymi generalnie interesuję się najbardziej, stanowiły miłą odskocznię od coniedzielnej ligowej szamotaniny. W tym również miały swoje momenty, niestety, całościowo wypadły tak sobie. Ale po kolei.
Najpierw trzeba było zakończyć całą zabawę rundą w Toruniu, która ze względu na mocno przerzedzoną stawkę straciła mniej więcej 50 proc. swojej atrakcyjności. Podchodziłem do niej trochę jak do porządnie obsadzonego turnieju indywidualnego – z ciekawością, ale bez wielkiej spiny. Po części dzięki takiemu nastawieniu spędziłem te trzy godziny przed telewizorem całkiem przyjemnie. Przed telewizorem, chociaż jeszcze miesiąc wcześniej ostrzyłem sobie zęby na ponowną wycieczkę na MotoArenę. Wrześniowe wydarzenia zniechęciły mnie jednak do tego stopnia, że zamiast krzesełka na stadionie wybrałem kanapę w domu. Wszystkich tych, którzy woleliby przeczytać wrażenia bezpośrednio z pola bitwy, odsyłam do mojego zeszłorocznego tekstu dotyczącego wyprawy do Torunia. Pojechałem pociągiem za połowę ceny, pogubiłem się na starówce, narzekałem na komunikację miejską, zmokłem jak kura przed wejściem na stadion, zaliczyłem obrzydliwy romans z bezalkoholowym piwem, a po turnieju wpadłem na imprezę zaatakowaną przez ówczesnego mistrza świata i jego australijską świtę. Fajnie było.
W tym roku, gdy podobnych przygód doświadczali inni, mogłem skupić się wyłącznie na tym, co działo się na torze. A działo się, jak to na MotoArenie, całkiem sporo. Rundy rozgrywane w Polsce zazwyczaj należą do najlepszych w sezonie, a 5 października wyjątku od reguły nie stwierdzono. Chociaż wiadomo było, że Woffinden zdobędzie mistrza, Hampel srebro a Iversen z Hancockiem powalczą o brąz, na brak emocji narzekać nie mogliśmy. W turnieju zasadniczym dominowały dwa start-cyborgi, duet HaHa, czyli Hampel i Hancock. Najwięcej wiatru tradycyjnie robił Darcy Ward, a Aleš Dryml tradycyjnie kaleczył zawód żużlowca. Gryźć próbował Batchelor, zaskakująco dzielnie poczynał sobie Lindbaeck, a Woffinden znalazł w sobie na tyle dużo siły, by swoje sensacyjne mistrzostwo świata przypieczętować wygranym biegiem. Później jednak przyszły trzy kluczowe wyścigi, które kazały nam zapomnieć o tym, co działo się dotychczas. Wszystko za sprawą jednego człowieka.
Adrian Miedziński to chyba najbardziej kontrowersyjny żużlowiec końcówki tego sezonu. Znienawidzony przez Częstochowę, nielubiany w Zielonej Górze, obwołany „drugim Balińskim”, z drugiej strony – chwalony przez wielu za wypowiedź w sprawie kulisów zbojkotowanego finału Ekstraligi. Pośrodku całej tej otoczki kryje się jednak zawodnik, który w dwóch kluczowych wyścigach GP w Toruniu pokazał żużel nieosiągalny dla większości zawodników. Najpierw w półfinale zrobił „Warda” i „zrobił” Warda. Gdy wszyscy zebrali już szczęki z podłogi, w finale zaprezentował jeszcze bardziej efektowną pogoń za dwójką – wydawałoby się – nieuchwytnych tamtego dnia. Hampel objechany po zewnętrznej, Hancock po wewnętrznej, do wyboru, do koloru. Pełen wachlarz umiejętności. Czapki z głów.
Przy okazji, mała refleksja. "Miedziak" jest dopiero trzecim – po Hampelu i Gollobie – Polakiem, który wygrał rundę Grand Prix (Holty nie liczymy, umówmy się). Nie sposób nie zauważyć, że jak na całe to nasze "potęgowanie" w światowym żużlu, wynik to dosyć marny. Skoro mamy największy wachlarz zawodników z szeroko rozumianej światowej czołówki, skoro w Grand Prix jako stali uczestnicy jeździli już Gollob, Drabik, Protasiewicz, Ułamek, Dados, Dobrucki, Cegielski, Walasek, Bajerski, Hampel, Chrzanowski, Jaguś, Kasprzak i Kołodziej, a z Dzikimi Kartami startowało multum innych, powinniśmy mieć tych zwycięzców jeżeli nie więcej, to przynajmniej tyle samo co inni. Tymczasem masakrują nas w tej klasyfikacji Duńczycy, z których aż DZIEWIĘCIU (!!!) wygrywało rundy GP, dystansują Australijczycy (pięciu), pokonują Szwedzi (czterech), a nawet Anglicy (też czterech). Ze światowej „wielkiej piątki” wypadamy zatem najgorzej, a nawet licząc z tym nieszczęsnym Holtą zajmujemy w tej klasyfikacji ex-aequo jedynie trzecie miejsce. Słabo trochę.
W porządku, streściłem Toruń, pochwaliłem Miedziaka, sypnąłem garścią niepotrzebnej statystyki. Czas na małe podsumowanie sezonu. We wstępie napisałem, że tegoroczne rundy poza małymi wyjątkami raczej nie dawały rady. O ile zeszłoroczny cykl bez cienia przesady można było nazwać „ciekawym”, choć obsada była dosyć kadłubowa, Grand Prix A.D. 2013 pomimo teoretycznie najsilniejszej stawki w historii należy nazwać… „dziwnym”. Przez pierwsze dwie rundy było jeszcze jako-tako. Chociaż rundę w Auckland zdominowały pola startowe, była pierwszą imprezą w sezonie, więc tak czy siak oglądało się ją przyjemnie. No i ten bieg 20. No i dwójka Polaków na podium. Tak, Auckland koniec końców wyszło na plus. Podobnie Bydgoszcz, gdzie ciekawych wyścigów było znacznie więcej. Oba turnieje objechano w pełnej obsadzie, a po ich rozegraniu na czele klasyfikacji generalnej znalazło się, nie będę tego ukrywał, moich dwóch ulubionych zawodników. Nic, tylko się cieszyć.
Cała zabawa zaczęła się kiepścić w Goeteborgu. Z okazji swoich 21 urodzin z rywalizacji o tytuł mistrza świata wypisał się jeden z głównych faworytów, łamiąc sobie łopatkę w dosyć niepozornej sytuacji. Sam turniej byłby do zapomnienia, gdyby nie niesamowity wyścig finałowy i jeszcze bardziej niesamowite, wyjątkowo gorzkie okoliczności zwycięstwa Emila Sajfutdinowa. To było mocne i wzruszające z każdej strony. Później… później nastąpiła „Pragedia”, którą lepiej przemilczeć, bo więcej emocji otrzymujemy na pierwszym lepszym turnieju MDMP. Następnie, wyczekiwana runda w Cardiff okazała się walką o życie na dziurawym jak pamięć alkoholika torze. Trzask, kolejny faworyt połamany. Na szczęście poskładał się on na Gorzów, który zaserwował nam zaskakująco słaba rundę, mającą w zasadzie trzy plusy – właśnie heroiczną walkę Woffindena z bólem, imponującą frekwencję i zwycięstwo Hampela. Koniec. Bez porównania do rundy sprzed roku, zakończonej najbardziej sensacyjnymi wynikami w historii. Dwa tygodnie później mieliśmy Kopenhagę. Turniej jak najbardziej w porządku, gdyby nie kolejne kontuzje. Jeden zawodnik połamany, drugi – dla odmiany kolejny faworyt do mistrzostwa – poważnie uszkodzony.
Po niej nastąpiła przerwa, w trakcie której na amen wyeliminował się – tak, tak – kolejny faworyt, jeśli nie do mistrzostwa, to na pewno do medalu. W dodatku zrobił to w sposób przebijający wszystkie poprzednie wypadki razem wzięte, łamiąc jednym uderzeniem w bandę tyle kości, że anatomia złapała się za głowę. Kiedy na szczęście okazało się, że Holderowi nie grozi trwała utrata zdrowia, mogliśmy skupić się na kibicowaniu Łotwie i Stanom Zjednoczonym w parodystycznym Drużynowym Pucharze Świata. W nagrodę za ponad miesięczne oczekiwanie na kolejne GP, na początku sierpnia Terenzano zafundowało nam totalny paszkwil, w towarzystwie tradycyjnie zbierającego się na trybunach azotu, tlenu i roztoczy. I kiedy wydawało się, że już nic nie jest w stanie uratować tego sezonu, przyszło potencjalnie nudne Daugavpils, ofiarując nam jedne z najciekawszych zawodów w sezonie. Co tam się nie działo! Imponujący Lebiediew. Pechowy Gollob. Nieszczęśliwy Iversen. Niefrasobliwy Pedersen. Morderczo skuteczny Hancock. Dziki szał Warda w finale. A nade wszystko kompletna wtopa Sajfutdinowa, otwierająca na oścież przymkniętą wcześniej furtkę z napisem „walka o tytuł mistrza świata”. To było to.
Ale nie na długo. Co otworzono w Daugavpils, zatrzaśnięto z hukiem już tydzień później. Półfinał Ekstraligi, poza kluczowymi rozstrzygnięciami na naszym krajowym podwórku, bonusowo zadecydował także o rozdaniu medali indywidualnych. Tych, którzy wówczas nie byli jeszcze przekonani, że emocjonowanie się Grand Prix straciło sens, runda w Krško ostatecznie dobiła. To, co działo się na torze w Słowenii było kpiną z emocji i zamachem na dobre samopoczucie kibiców. Procesja w Boże Ciało. Pochód pierwszomajowy. Maraton. A nie, wybaczcie. W maratonie ludzie się wyprzedzają.
I kiedy ostatnią iskrę nadziei miała dać runda na wypasionym stadionie w Sztokholmie, Woffinden zdecydował, że nie w smak mu samo mistrzostwo świata – zechciał także rozstrzygnąć, kto utrzyma się w cyklu, a kto być może zakończy karierę. Przy czym tym „kimś” mogła okazać się jedna z najwybitniejszych postaci współczesnego żużla. Oczywiście, moje zarzuty traktujcie z przymrużeniem oka, wina "Tajskiego" za zaistniałą sytuację była ewidentna, ale przecież nie intencjonalna. Takie rzeczy się zdarzają. Niemniej jednak, zabawę z oglądania GP popsuła. Sezon w przyzwoitym stylu zakończył opisany na początku Toruń, nie zacierając jednak zbytnio całościowego - mocno średniego - wrażenia.
Podsumowanie? Niech każdy podsumuje sam. Bilans zysków i strat różni się w zależności od preferencji zawodniczych i ogólnie od zainteresowania samym cyklem, bo kto śledził jednym okiem, a wnikliwie obejrzał tylko, powiedzmy, Bydgoszcz i Daugavpils, odniósł wyłącznie pozytywne wrażenie. Nie da się jednak ukryć, że sezon został zdominowany, a nawet rozstrzygnięty przez kontuzje. I choć nie miały one wpływu na atrakcyjność poszczególnych rund, z całą pewnością rzutowały na ich odbiór.
Tyle na dzisiaj. W kolejnym odcinku – podsumowanie poszczególnych zawodników.
Marcin Kuźbicki