Czas leci nieubłaganie. Ponieważ w tym roku świętowałem okrągłe urodziny, więc moja kochana żona postanowiła - uwaga - ufundować prezent, który miał mi sprawić prawdziwie "jubileuszową" radość. W związku z występem Falubazu na Wyspach, szybko pojawił się pomysł wyjazdu do Anglii. Jako że przy takiej wycieczce wszystkie kwestie organizacyjne należy załatwić wcześniej, a na miesiąc przed planowanym terminem tak naprawdę żadnych konkretów z zielonogórskiego klubu nie było, siłą rzeczy musiałem poszukać innych turniejów. Z pewniejszym scenariuszem. I nie żałuję, bo wspólnie z kolegą odwiedziliśmy Poole (zakończenie kariery Gary'ego Havelocka) oraz Ipswich (jubileusz Mortena Risagera).
Przy okazji wycieczki okazało się, że zaplanowanie takiej podróży nie jest jakąś wielką sztuką – bilety można kupić lub zarezerwować przez internet, a już na miejscu w samym dojściu na stadion nieocenioną pomocą jest mapa Google. Pozostało więc wsiąść w samolot i lecieć. Po przylocie należało dostać się do centrum Londynu, skąd mieliśmy pociąg do Poole. Na szczęście zapas czasowy wystarczył i spokojnie zdążyliśmy na dworzec, a przy okazji mogliśmy pójść nad Tamizę i zobaczyć sztandarowe atrakcje stolicy Zjednoczonego Królestwa: Big Ben, Parlament i London Eye. Pogoda była sprzyjająca, ale do przejechania zostało jeszcze dobre 180 km. Po drodze pojawiały się coraz ciemniejsze chmury, z których w końcu - zora każdego fana żużla na Wyspach - zaczął padać deszcz. Na szczęście po dojechaniu na miejsce okazało się, że w Poole jest całkiem sucho. Na stacji przywitał nas... krzyk mew i silny wiatr, ale nie ma się czemu dziwić – miasto leży przecież nad samym Kanałem La Manche. Stadion znajduje się w pobliżu stacji, więc wystarczyło niespełna 10 minut i byliśmy na miejscu. Stanęliśmy w sporej kolejce, ale po godzinie 18, kiedy otwarto bramy, wystarczyło zaledwie kilka minut i mogliśmy zająć miejsca na trybunach. Stadion przy Wimborne Road ma już swoje lata, czego nie da się ukryć, ale wciąż spełnia swoją rolę i na potrzeby tutejszych kibiców w zupełności wystarcza. Jest to obiekt dwufunkcyjny, bo wokół toru żużlowego znajduje się tor do wyścigów psów. Z oszklonego budynku znajdującego się na wysokości przeciwległej prostej można, siedząc sobie wygodnie przy stolikach, oglądać finisz biegu czworonogów. A zapewne i przegrać sporo funtów, jeśli akurat nasz "Azorek" zaliczy spadek formy.
Kameralny obiekt przy Wimborne Road
Turniej Havvy's Farewell wymyślono jako starcie dwóch drużyn: LL – Loram's Legends i RR – Rickardsson (Ricko's) Raiders, bo ci właśnie dwa panowie byli gośćmi specjalnymi zawodów; a następnie zaplanowano indywidualne półfinały i finał z udziałem czterech najlepszych reprezentantów każdej z drużyn. Sam Gary Havelock wyjechał podczas prezentacji stojąc na samochodzie. Skutki kontuzji odniesionej w 2012 roku odczuwa do dziś, a rehabilitacja z pewnością zajmie jeszcze sporo czasu. Dość powiedzieć, że lewa ręka, w której nadal nie ma pełnego czucia, była cały czas schowana w kieszeni.
Starzy przyjaciele znowu razem: Havelock, Loram, Rickardsson
Całkiem spora frekwencja na trybunach wynikała na pewno z szacunku, jakim fani darzą Indywidualnego Mistrza Świata z 1992 roku, a także pozostałych uczestników i gości tego turnieju. Gołym okiem widać, że żużlowcy lubią tu przyjeżdżać i dobrze czują się w tej luźnej atmosferze. Jeśli chodzi o wyniki i szczegółowy przebieg zawodów, to nie będę powielać treści dostępnych w innych źródłach. Nie taki zresztą sens tego portalu. Ciekawiło mnie bardziej, jak po ubiegłorocznej kontuzji, odniesionej przecież na tym właśnie torze, prezentować się będzie Chris Holder. Pierwszy start w jego wykonaniu nie był zbyt udany, ale w pozostałych biegach pokazał, że nie ma problemów z jazdą w kontakcie czy atakowaniem rywali. Świetnie zaprezentował się Darcy Ward. Australiczyk wszelkie wątpliwości rozwiewał już na pierwszym łuku. Wyjątkiem był bieg finałowy, kiedy to jadącemu spod bandy Maciejowi Janowskiemu udało się wyskoczyć z lotnego startu i zamknąć Darcy'ego. Jednak ataku na pierwszym łuku 3. okrążenia nie był w stanie już odeprzeć. To wąskie wejście w krawężnik na pełnej prędkości pokazało wielką pewność w jeździe młodego "Kangura".
Darcy triumfujący. A obok koledzy - "Piraci"
Warto poświęcić fragment tekstu kwestiom organizacyjnym. Kupując bilet nie otrzymuje się żadnego paragonu, nie trzeba podawać PESELU, dawać zdjęcia – po prostu płacę i dostaję wejściówkę, której nikt już potem nie sprawdza, bo kasa jest jednocześnie bramką. Zielone światło przy starcie i światełka z kolorami kasków stoją sobie na statywach. Stawia się przy nich... starą oponę, która zabezpiecza całość przed przewróceniem przez wiatr i nikomu nie przeszkadza ta prowizorka. Na zdjęciach widać niespotykany u nas poziom naciągnięcia taśmy startowej, co w dużej mierze spowodowane było lekkim odchyleniem słupka stojącego na murawie. W drugim półfinale Craig Cook wystartował z lotnego startu i zahaczając kaskiem o taśmę... wyrwał cały ten słupek. Podprowadzający zginał się ze śmiechu, a kilka osób stało nad otworem w trawie i debatowało co zrobić. W końcu udało się wszystko poskładać i rozegrano pozostałe wyścigi.
Opona-opoka. Przynajmniej dla sygnalizacji świetlnej na Wimborne
Czy taśma idzie równo? A czy Cook ciągnie za sobą słupek? Zatem jedziemy!
Inną ciekawostką był wpływ pogody na tor. Po pierwszym wyścigu zaczął padać deszcz, momentami nawet mocno. Sędzia odesłał żużlowców do parkingu dopiero przed powtórnym startem do 6. wyścigu, gdy nad Poole rozszalała się prawdziwa ulewa wraz z porywistym wiatrem. Gdy wydawało mi się, że więcej wyścigów już nie będzie, kilka minut po ustaniu deszczu zawodnicy wrócili na tor i spokojnie odjechali zawody do końca. Ani razu na torze nie pojawił się traktor, dzięki czemu mokra warstwa nie zmieszała się z suchą nawierzchnią znajdującą się pod spodem. Czasem łapię się już na tym, że takie właśnie proste i oczywiste podejście do sprawy wzbudza moje wielkie zdziwienie, bo przyzwyczajony jestem do zupełnie innych zachowań. W lidze, gdzie nic nie jest proste i oczywiste.
Na drugi dzień z samego rana wyruszyliśmy w podróż do Londynu, skąd mieliśmy autobus do Ipswich. Po niespełna 8 godzinach podróży byliśmy na miejscu. Było jeszcze kilka godzin zapasu, więc udaliśmy się na spacer po zabytkowej części miasta. Przyznam, że Ipswich ze swoją starówką podobało mi się bardziej niż Londyn. W końcu po godzinie 17.30 wsiedliśmy do piętrowego autobusu i udaliśmy się w okolice stadionu, który znajduje się za miastem, ok. 7 km od dworca. Z przystanku pozostało do przejścia jeszcze niespełna 1,5 km, częściowo... ścieżkami przez las, które znalazłem na mapach Google. Ścieżki, ku mej niekłamanej radości, rzeczywiście prowadziły na Foxhall Stadium.
Obiekt "Czarownic" wieczorową porą
Nie spodziewałem się takiego widoku – na godzinę przez rozpoczęciem zawodów przed bramą wejściową zaparkowanych było mnóstwo samochodów. Tutejszy obiekt jest także dwufunkcyjny – dookoła toru żużlowego znajduje się tor do wyścigów samochodowych, podobnych mniej więcej do wyścigów Nascar (trybuna główna zabezpieczona jest siatką). Na potrzeby wyścigów samochodowych postawiono trybuny zbudowane na konstrukcji znanej z rusztowań. Nie mam wątpliwości, że u nas takie rozwiązanie by nie przeszło. Dodatkowo na łukach dmuchana banda nie jest oparta o stałą konstrukcję, ale o pasy. Wynika to zapewne z faktu, że na czas wyścigów samochodowych płot żużlowy jest demontowany. Zainstalowane w Ipswich oświetlenie raczej nie pozwala na transmisje telewizyjne, bo jest zwyczajnie zbyt ciemno dla kamer. Już z tego faktu można wnioskować, że przynajmniej na chwilę obecną nie ma tu aspiracji do startu w Elite League. A szkoda, wszak "Czarownice" zdobyły dziesięć medali, w tym czterokrotnie miejscowa drużyna zdobywała te najcenniejsze .
Sylwetki może już nie te, ale umiejętności pozostały: Jeremy Doncaster, Brian Andersen i Chris Louis
Ipswich leży na wschodnim wybrzeżu Anglii i jest to odczuwalne, bo zmrok zapada tu dużo wcześniej niż w Poole. Mierzący 285 metrów tutejszy tor, ze swoimi krótkimi łukami, wymusza wręcz umiejętność operowania gazem. Przyznam, że dla mnie oglądanie speedwaya w Anglii na żywo było o niebo ciekawsze niż oglądanie podobnych imprez w relacjach telewizyjnych. Stosunkowo długie proste pozwalają na rozwinięcie prędkości, a jednocześnie zawodnicy muszą mocno łamać motocykle w bardzo ostrych łukach. Gospodarz wieczoru zgromadził na starcie całkiem ciekawą stawkę, złożoną w dużej części z zawodników miejscowego klubu. Turniej był rozgrywany według tabeli dla zawodów indywidualnych, po czym 8 najlepszych jechało w półfinałach, a wszystko kończyło się oczywiście biegiem finałowym.
Gospodarz wieczoru - Morten Risager wspólnie z "Profesorem z Oksfordu"
Tym razem deszcz nie przeszkadzał w rozgrywaniu zawodów, a żużlowcy stworzyli naprawdę fajne widowisko. Dodatkowymi atrakcjami były obecność Hansa Nielsena (przejechał się na motorze w pasie bezpieczeństwa) oraz trzy wyścigi weteranów. Tutaj na starcie pojawili się Chris Louis, Brian Andersen i Jeremy Doncaster. Szczególnie dwaj pierwsi chyba wcześniej trochę potrenowali, bo dali popis świetnej walki oraz techniki. W ostatnim swoim starcie Ch. Louis osiągnął czas 60,5 s, podczas gdy w półfinale Rohan Tungate przejechał cztery kółka w równe 60 sekund. 24-letni Australijczyk zresztą z kompletem punktów zakończył fazę zasadniczą, po czym wygrał swój półfinał. W finale jednak chyba przekombinował z przygotowaniem koleiny na starcie i przyjechał ostatni. Wcześniej podobne prace przeprowadzał Kenneth Bjerre. Duńczyk przed 20. biegiem, przed którym wszyscy jego uczestnicy mieli po 6 punktów, wyszedł wcześniej na tor i zaczął ręcznie przerzucać nawierzchnię spod bandy na trzecie pole startowe. Wszystko sobie przygotował, po czym... koszmarnie spóźnił start. Niels Kristian Iversen, któremu ów zabrał trochę spod koła, przyjechał trzeci, więc będący faworytami Duńczycy solidarnie pożegnali się z turniejem. Ze względów logistycznych nie czekaliśmy już na dekorację, bo przed nami był jeszcze powrót przez las. Na szczęście latarka spełniła swoje zadanie i trafiliśmy na przystanek.
Pierwszy wiraż na Foxhall. To tutaj latami wykuwały się mistrzowskie tricki
Ciekawostką był silnik, na którym jeździł Tobias Kroner. Wygląda zupełnie inaczej niż GM, nie przypomina też Jawy. Po powrocie do domu ze strony internetowej niemieckiego żużlowca dowiedziałem się, że konstruktorem tej jednostki napędowej jest Norbert Gatzka i stąd jego nazwa – eNGine.
Kronerowa Rakieta
Po przyjeździe wszyscy pytali się mnie, czy było fajnie. Dziwne pytanie... przecież na żużlu zawsze jest fajnie. Tym bardziej, że dla mnie było to coś nowego. Trudno po dwóch turniejach wyciągać jakieś wielkie wnioski i robić z siebie eksperta na temat angielskiego żużla, ale kilka rzeczy rzuciło mi się w oczy. Przede wszystkim widać, że żużlowcy dobrze się tam czują. Powiem więcej: bardzo dobrze. Jeżeli na co dzień nie startują na Wyspach, to przyczyn należy zapewne szukać w dziwnych tutejszych przepisach, które eliminują zawodników... zbyt dobrych. Nie da się ukryć, że niemałą rolę odgrywają też kwestie finansowe, jednak ta pierwsza sprawa wydaje mi się ważniejsza. Poza tym spora część kibiców, których widziałem na trybunach, była w wieku wskazującym, że się tak wyrażę, na drugą połowę setki. Stosunkowo mało jest młodych ludzi i pewnie może to stanowić pewien problem za kilkanaście lat. Sytuację ratuje to, że stadiony są wykorzystywane do kilku celów, co na pewno zmniejsza koszty, a jednocześnie daje nadzieję, że nie będą one likwidowane.
Bo żużel potrzebuje Anglii. Do tej pory bodajże tylko Egon Muller został mistrzem świata nie mając doświadczenia z tych bardzo technicznych owali, ale on akurat wygrał u siebie w Norden. I to też powinno być jednym z argumentów dla całego żużlowego środowiska, aby wspierać brytyjski speedway.
Często pada argument o psich pieniądzach, za jakie zawodnicy chałturzą w Anglii. Momentami można było odnieść wrażenie, że wielu jeździłoby tam nawet za zwrot kosztów