Za nami osiem rozegranych spotkań, w których gospodarze wygrali zaledwie połowę. Co zadecydowało o takim rozstrzygnięciu? Komisarze, a może tłumiki? Przecież w tym roku okazji do treningów zawodnicy mieli aż nadto, więc trudno uwierzyć, że nie zdołali dopasować się do własnych torów. Tym bardziej, że nie chodzi przecież o początkujących żużlowców. A jednak. Okazuje się, że czasem najtrudniej zdobywa się punkty u siebie. Oczywiście pod warunkiem, że rywalom zależy na zwycięstwie, co - jak mogliśmy się przekonać - wcale nie jest takie oczywiste w najlepszej żużlowej lidze świata.
W świąteczny poniedziałek tłumom kibiców na trybunach częstochowskiego stadionu, i pewnie niemałej rzeszy widzów przed telewizorami, dane było oglądać świetny mecz pomiędzy miejscowymi "Lwami" i gośćmi z Zielonej Góry. Już pierwsze trzy wyścigi dały tyle sportowych emocji, że można by nimi obdzielić kilka spotkań. I za to należą się organizatorom wielkie podziękowania, bo właśnie takie działania mogą przyczynić się do popularyzacji żużla. Mam nadzieję, że mimo przegranej częstochowianie nadal będą szli tą drogą, a miejscowi (i nie tylko) kibice odwdzięczą się kupując bilety. Być może także w innych ośrodkach ktoś zauważy wreszcie, że widowisko stricte sportowe ma swoje pozytywne przełożenie na wpływy do klubowej kasy. Czytając jednak pomeczowe wypowiedzi Piotra Żyto i Rafała Malczewskiego okazuje się, że nawierzchnia miała wyglądać zupełnie inaczej, czyli najwcześniej w połowie maja dowiemy się tak naprawdę, czy świetne zawody były założeniem, a może... wypadkiem przy pracy.
Liga jest niestety brutalna. Nawet najpiękniejsza przegrana punktów nie daje, a to właśnie one są wyznacznikiem skutecznej pracy, zarówno zawodników, jak i menadżera.
Swoją drogą, zdziwiłem się oglądając relację telewizyjną z Częstochowy. Przed meczem podawane były parametry toru, określanego jako szeroki: szerokość na prostych – 10,5 m, a na łukach – 14,5 m. Skąd moje zdziwienie? Zielonogórski owal ma odpowiednio 10 i 15 m, a określany jest jako wąski. Nie wiem, być może to tylko złudzenie spowodowane innym profilem wejść i wyjść z łuków, które na obiekcie przy ul. Wrocławskiej rzeczywiście są stosunkowo wąskie.
Patrząc na mecz miałem wrażenie, że goście swoją postawą wołali wręcz do osób odpowiedzialnych za przygotowanie nawierzchni na SPAR Arenie: „zróbcie nam tor do walki, a my już sobie z resztą poradzimy”. Nasuwa się tylko pytanie, czy ci, do których skierowane było to wołanie rzeczywiście je usłyszeli? Pierwsza kolejka pokazała, że wciąż aktualna jest praktyka robienia na złość rywalom, co jest oczywiście głupie i to z kilku powodów, a na końcu i tak zazwyczaj obraca się przeciwko gospodarzom. Wszak kibice (pewnie nie wszyscy, ale jednak spora część) oprócz zwycięstw swoich ulubieńców chcą też pooglądać trochę walki, a i sami zawodnicy nie po to trenują na własnym obiekcie, żeby potem gubić się na meczu, gdy okazuje się, że ktoś zrobił im track suprise. Tak właśnie przekombinowano na inaugurację w Zielonej Górze, bo na godzinę przed meczem mieliśmy tu niezłe błotko, choć z nieba nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ktoś najwyraźniej przeoczył, że dzień wcześniej „Jaskółki” potrenowały na ciężkim wrocławskim torze.
Już 4 maja wraz z Unibaksem przyjedzie Tomasz Gollob, więc pewnie znów pojawi się diabełek-podpowiadacz, szepczący do ucha „polej tor, nie pożałujesz”. A pamiętać trzeba, że będzie to pojedynek niezwykle ważny dla obydwu drużyn, wszak żadna z nich nie może sobie pozwolić na przegraną. O ile w przypadku gości chodzi o nadrabianie strat punktowych, to dla gospodarzy ewentualna druga porażka na własnym obiekcie może mocno skomplikować kwestię frekwencji na kolejnych imprezach. Stosunki zielonogórsko-toruńskie z wiadomych powodów obciążone są bardzo złymi emocjami, które z jednej strony zapełnią trybuny, ale z drugiej spowodują wielkie oczekiwanie czy wręcz żądanie zwycięstwa. Zresztą, zawodnicy są świadomi tej presji – mówił o tym niedawno Patryk Dudek w jednym z wywiadów i bynajmniej nie traktował tego jako ciekawostki czy wyświechtanej formułki, bo w trakcie wypowiedzi ani razu nie zagościł na jego twarzy uśmiech.
Balonik, niestety, znów pompuje prezes Falubazu, opowiadając w lokalnym medium o Sławomirze Kryjomie. Rozumiem, że podczas spotkania Unibax – Betard Sparta nagięty został regulamin, ale od egzekwowania odpowiednich zapisów jest żużlowa centrala, mająca środki nacisku zarówno na toruńskiego menadżera, jak i jego pracodawcę. Teraz okazuje się, że "zakaz" został rozszerzony przez zielonogórski klub także na panów Karkosika i Kurzawskiego. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się czytać o szczegółach, bo angażowanie się w kolejne dziwne działania zarządu uważam za stratę czasu. Nasuwa się jedno pytanie: czy to wszystko ma pomóc zawodnikom gospodarzy?
Wracając do frekwencji, to działacze zielonogórskiego klubu nie są zadowoleni ani z ilości biletów sprzedanych na mecz z Unią Tarnów, ani z liczby sprzedanych karnetów, do nabycia których wciąż zachęca portal kibiców Falubazu, będący de facto klubową tubą. Tak na marginesie dodam, że na kilka dni przed meczem, mającym być hitem rundy zasadniczej, kolejek nie widziałem, a wolnych miejsc jest jeszcze bardzo dużo. A na drugim marginesie przypomnę, że tegoroczny budżet jest dużo bardziej napięty niż poprzedni, wszak wydatki mają wzrosnąć o 10 proc., przy mniejszej liczbie spotkań na własnym torze, czyli także mniejszych wpływach z wejściówek. Karnety załatwiają sprawę, bo kibic z góry płaci za cały sezon, a klub przestaje się interesować tym, czy pojawi się on na stadionie, czy nie. I obserwując poczynania klubu można dojść do wniosku, że zielonogórscy działacze chyba przyzwyczaili się do tego, że kibice pomarudzą, ale i tak przyjdą. Tymczasem nagle okazało się, że nie jest to wcale takie oczywiste. Może to głupio zabrzmi, ale przynajmniej do niektórych fanów dotarło, że wcale nie trzeba przychodzić na stadion i da się z tym żyć. Powody pewnie były różne, bo to nie tylko idiotycznie wysokie ceny biletów, ale także przedświąteczna sobota. I cóż? I trzeba zacząć walczyć o kibiców (na słupach ogłoszeniowych znów pojawiają się plakaty informujące o meczu – coś, czego dawno w Zielonej Górze nie widziałem), a to wcale nie będzie proste, jako że Falubaz strzela sobie gola zarówno w temacie biletów, jak i karnetów. Dlaczego?
Otóż ceny tych drugich wymuszają wysokie ceny tych pierwszych, bo z założenia karnetów miało sprzedać się więcej. A pamiętać trzeba, że w ZG karnetu nie można aktywować bez karty kibica. W tym roku fani nie posiadający ważnej karty kibica mieli jeszcze wybór: wyrobić sobie złotą lub zwykłą, przy czym złota nie dość, że jest darmowa, to jeszcze uprawnia do zakupu w sklepie firmowym na kwotę 100 zł, a zwykła kosztuje... 20 zł, co sprawia, że karnet przestaje być opłacalny. Haczyk polega na tym, że złota karta jest jednocześnie kartą kredytową jednego z banków i oznacza podpisanie umowy z tymże bankiem na okres 24 miesięcy, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jakie one są, to już niech sobie doczytają ci, którzy się na złotą kartę zdecydowali. Od przyszłego roku aktywowanie karnetu będzie równoznaczne z posiadaniem karty kredytowej. Zobaczymy jak się to wszystko sprawdzi w praktyce. Z doświadczenia wiem, że klienci rzadko czytają umowy, które podpisują, a do regulaminu zaglądają wtedy, gdy jest już trochę za późno. I chyba między innymi na tym polega pomysł na współpracę klubowo-bankową.
Rafał Dobrucki znów musi zdecydować, których seniorów i którego juniora posadzić na ławce. Zwycięskiego składu podobno się nie zmienia, więc w temacie starszych zawodników roszad zapewne nie będzie. Mimo wszystko decyzja nie jest łatwa, bo w odwodzie pozostają przecież naprawdę dobrzy żużlowcy. Chciałbym, żeby szansę otrzymał Mikkel Bech Jensen, ale byłoby to równoznaczne z potknięciem Aleksandra Łoktajewa, czego popularnemu Saszy nie życzę. A Krzysztof Jabłoński? Jeśli nie będzie nagłego załamania formy lub kontuzji któregoś z kolegów klubowych, to wychowanka Startu Gniezno nieprędko ponownie zobaczymy w składzie. Cóż mogę powiedzieć? Pozostaje mi się cieszyć, że to nie ja muszę podejmować decyzje. Menadżer Falubazu nie ma łatwego życia. Nie dość, że jego decyzje często są podważane przez kibiców, to teraz jeszcze Marek Cieślak i Piotr Żyto uznali za właściwe skomentować poczynania kolegi po fachu w temacie absencji Andreasa Jonssona. Czy słusznie? Chyba za wcześnie na oceny. Póki co należy podkreślić parową jazdę zielonogórskich zawodników w Częstochowie, co na pewno przyczyniło się do zwycięstwa i jego rozmiarów. Piszę o tym, bo jest to wciąż rzadkie zjawisko w wykonaniu żółto-biało-zielonych. Jeśli się jednak pojawiło, to jest wynikiem dobrej atmosfery w parkingu, co z kolei idzie na pozytywne konto Rafała Dobruckiego.
Wśród juniorów wygląda na to, że szansę może dostać Alex Zgardziński, choć, szczerze mówiąc, niespecjalnie wierzę w wielki efekt takiej zmiany. Jak jednak inaczej zareagować na słabszą postawę Adama Strzelca? I nie tyle chodzi nawet o jazdę za rywalami, co o styl w jakim to czyni. "Jokerowi” życzę, żeby poukładał sobie wszystko i zaczął znów punktować. Mam nadzieję, że klub postara się pomóc swoim wychowankom, zapewniając im udział w turniejach młodzieżowych, aby mieli szansę na rywalizację z rówieśnikami, bo nawet najlepszy trening nie zastąpi prawdziwego ścigania.
I tyle na dziś. Oby w niedzielę trybuny ligowych stadionów znów zapełniły się kibicami, którzy będą świadkami ciekawych pojedynków na torze. Żużel to prosty sport – kto pierwszy na mecie, ten zwycięża. Nie ma sensu na siłę komplikować czegoś co ze swej natury skomplikowane nie jest. Więc niech po prostu wygra lepszy. Resztę lepiej jednak przemilczeć.