Mieszkanie w mieście pozbawionym żużla dramatycznie zwiększa głód imprez oglądanych na żywo. Apetyt był tak silny, że w miniony weekend postanowiłem wyruszyć na zachód i po raz pierwszy w życiu zaliczyć dwa mecze w ciągu jednego dnia. Dodając do tego sobotnie Grand Prix, którego w moim cyklu nie mogło zabraknąć, wyszedł mi przepis na idealny trzydaniowy żużlowy posiłek. Wróciłem spełniony i nasycony, a teraz postanowiłem podzielić się recepturą z Wami. Stosować dokładnie według opisu, krok po kroku.
Gravlax – tradycyjna szwedzka przystawka
Składniki:
- 16 sztuk zawodniczych z 30 zdrowymi kolanami
- lekko przyczepny tor w dwuletniej marynacie
- mocno ściśnięta klasyfikacja generalna
- szczypta zniechęcenia
- łezka w oku
- 2 laptopy
- monitor
- telewizor
- Internet
- nierozsądne ilości piwa
- dowolny rodzaj przekąsek
Przygotowanie:
Przyjeżdżamy do Poznania na zaproszenie kuzyna, słuchając w pociągu opowieści starszej pani o pobycie w Watykanie podczas pamiętnego konklawe roku 1978. Po dotarciu na miejsce aplikujemy szczyptę zniechęcenia po dwóch poprzednich rundach Grand Prix, przypominając sobie parodię zawodów żużlowych w Tampere i trzygodzinny usypiacz z Pragi. Następnie w mieszkaniu przygotowujemy centrum dowodzenia: rozstawiamy dwa laptopy z bieżącymi wynikami oraz internetowym bukmacherem (którego nazwy nie podajemy, wszak za reklamę nikt nam nie płaci). Na monitorze podłączonym do jednego z laptopów uruchamiamy transmisję z Grand Prix, a w przestrzeni między laptopami i monitorem rozstawiamy przekąski i piwa. Rozsiadamy się wygodnie w doborowym towarzystwie, podziwiając tor odsączony po dwóch latach marynowania i wspominamy wszystkie świetne zawody, które się na nim odbyły. Uświadamiamy sobie, że to właśnie tam największy nieobecny tegorocznego cyklu osiągnął swoje ostatnie zwycięstwo w przebogatej karierze i ronimy łezkę. Po dyskretnym otarciu przyglądamy się zawodnikom ze szczególnym uwzględnieniem dwóch ogniw jednokolanowych, nie mając bladego pojęcia, czego spodziewać się po nich tym razem.
Konsumpcja:
Gdy na inaugurację jeden z nich zrywa taśmę, krzywimy się z niesmakiem i z otwartymi ramionami przyjmujemy wszelkie złe przeczucia, nie spodziewając się wszakże najgorszego. Niedługo potem, zanim wypijany sukcesywnie alkohol zacznie wpływać na trzeźwość naszych osądów, zaczynamy podejmować nieśmiałe typy, stawiając po 10 złotych na zwycięzców poszczególnych wyścigów. Po początkowych sukcesach podejmujemy kilka nierozsądnych decyzji, w niedługim czasie zjeżdżając z bilansu dodatniego na lekko ujemy. Obrażeni na los, zawodników, bukmachera i wszystkich oprócz siebie odwracamy wzrok od żużla, spoglądając w odpalony na drugim planie telewizor, wyświetlający Kolumbijczyków przerabiających Greków na siekany gyros. Zastanawiamy się przez chwilę, czy z pomocą Radamela Falcao mięso byłoby rozdrobnione jeszcze bardziej, po czym, gdy złe emocje nieco z nas ulecą, powracamy do Grand Prix. Po biegu piątym bezskutecznie próbujemy rozsądzić kto przekroczył linię mety jako pierwszy, zarzucając organizatorom kolejny rok skąpienia na fotokomórkę. Chwilę później ze zdziwieniem odnotowujemy biegowe zwycięstwo Harrisa, zapamiętując ten moment bardzo dokładnie, gdyż może być pierwszym i ostatnim w sezonie. Oglądamy dalej, okazjonalnie chwytając się za głowę na widok zagubionych jak dzieci we mgle jednokolanowców, którym, tak się niefartownie złożyło, kibicujemy najbardziej z całej stawki. Pomimo tego cieszymy się z całkiem niezłych zawodów, przepędzając czesko-fińskie demony sprzed kilku tygodni. Gdy po trzech z rzędu nieudanych inwestycjach definitywnie dziękujemy za współpracę bukmacherowi, a nasz mózg zaczyna być zasypywany piwną szprycą, stwierdzamy z pełnym przekonaniem, że zwycięzcą rundy zostanie ktoś niespodziewany. Zanim kilkadziesiąt minut później dowiemy się, że wcale nie, doświadczamy nagłego przypływu adrenaliny w półfinale, gdy Pedersen i Žagar zaczynają skakać sobie do oczu. Przepełnieni alkoholem i słowiańską butą wykrzykujemy do monitora kilka słów za dużo, oczekując walki na gołe pięści do ciężkiego knockdownu. Po opadnięciu emocji, słuchając Słoweńca narzekającego na swoje przyrodzenie, dyskretnie odchylamy krawędź spodni i upewniamy się, że z naszym jest wszystko w porządku. Gdy po wyścigu finałowym chcemy pooglądać twarz uradowanego zwycięzcy, ale jedyne co widzimy to kwiatek wytatuowany na żuchwie i wielkie dziury w uszach, stwierdzamy, że na dziś już starczy. Zamykamy centrum dowodzenia i przerzucamy się na mundial, obserwując jak Urugwaj zostaje ośmieszony przez kraj, którego w obecnym stanie nie umielibyśmy pokazać na mapie.
Gzik po rawicku
Składniki:
- dobry nastrój
- samochód (koniecznie z trzeźwym kierowcą)
- drugoligowy folklor
- dwie wyrównane drużyny
- pole, pole, łyse pole
Przygotowanie:
Budzimy się niewyspani, uświadamiając sobie jak nielogiczne było siedzenie do piątej nad ranem przy meczu opalonych Słoników z Japonią. Ostatecznie jednak gratulujemy sobie wytrwałości i po względnym doprowadzeniu się do ładu wyruszamy w trasę, urządzając przy okazji wewnętrzny wyścig z kacem, który wygrywamy przy pomocy grejpfrutowego Okocima. Po dotarciu na stadion w Rawiczu załamujemy ręce nad frekwencją, zastanawiając się, co lepszego do roboty w niedzielne popołudnie mają mieszkańcy tego sympatycznego skądinąd miasta. Ściskając kciuki za miejscowe Niedźwiadki zajmujemy dogodną z gastronomiczno-obserwacyjnego punktu widzenia pozycję i oczekujemy na pierwszy bieg.
Konsumpcja:
Gdy po dwóch wyścigach gospodarze wygrywają 10-2 a zawodnik z logiem naszego ulubionego portalu żużlowego na kevlarze przywozi trójkę, cieszymy się dobrym nastrojem. Po chwili ustępuje on miejsca zdziwieniu, gdy zaczynamy zastanawiać się, co do cholery w składzie Kolejarza pod numerem 13 robi reporter stacji nc+. Sytuacja robi się jeszcze bardziej kuriozalna , gdy dżentelmen ów w biegu szóstym dokonuje na rawickim torze rzeczy absolutnie niewykonalnej, przechodząc na dystansie z trzeciej pozycji na pierwszą. Podziwiamy w duchu nieszablonową drogę kariery i dostrzegamy w tym szansę dla nas samych. Póki co jednak powracamy do wydarzeń na torze, gdzie goście pod wodzą szatańsko szybkiego Barana i tego trzeciego z braci Karlssonów (o którym od zawsze słyszymy, że jest młody, obiecujący i już niedługo ma dorównać osiągnięciom rodzeństwa) rzucają się do odrabiania strat. Wychodzi im to niepokojąco dobrze. Gdy w biegu 10 Rosen notuje defekt na punktowanej pozycji, a chwilę później wyścig na plecach kończy szalejący reporter, zaczynamy mieć złe przeczucia, które, jak to w życiu bywa, sprawdzają się co do joty. Wspierana przez nas drużyna przegrywa minimalnie, a nam nie pozostaje nic innego, jak pocieszyć miejscowych. Przed wyjazdem przeżywamy jeszcze chwilę radości, gdy dostrzegamy otwartą bramę prowadzącą na tor. Ciesząc się jak dziecko spędzamy kilka minut na wykopywaniu sobie koleiny na czwartym polu, a w ramach ciekawostki odkrywamy, że nawet na tak twardym torze pod bandą znajduje się szokująco duża ilość luźnej nawierzchni. Gdy zabawa w start nam się nudzi, wracamy do samochodu i obieramy kierunek na Leszno.
Byczy stek z anioła
Składniki:
- szlagier kolejki
- nowa miotła ze Skóry
- wygodne miejsce na trybunach
- szalejący gimnazjaliści
- odporność na przekleństwa
- niedobór czujności
Przygotowanie:
Wjeżdżamy do Leszna z niezdrowo podkręconymi oczekiwaniami względem meczu. Zapominając o dotychczasowych popisach Unii upatrujemy szans gospodarzy w osobie nowego menedżera, którego podstawowym zadaniem miało być poprawienie atmosfery w drużynie i przygotowanie pasującego wszystkim toru. Zajmujemy miejsce parkingowe zaskakująco blisko stadionu, odbywamy zaskakująco krótki spacer i stoimy w zaskakująco krótkiej kolejce pod bramą. Po wejściu na koronę ponownie załamujemy ręce nad frekwencją, po czym szukamy możliwie najdogodniejszego miejsca, które ostatecznie przypada na wyjście z pierwszego łuku. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów oglądamy próbę toru, przypominając sobie mecze oglądane na tym stadionie w latach dziewięćdziesiątych. Wpadamy w głęboką nostalgię.
Konsumpcja:
Z melancholii wyrywa nas pierwszy wyścig wygrany podwójnie przez parę gości, po którym słyszymy zewsząd, że ło k**wa, przeje**ne, jest tak samo chu**wo jak było! Zanim zdąży nam się udzielić empatia, po trzecim wyścigu wygranym podwójnie przez parę gospodarzy, słyszymy zewsząd, że ło k**wa, zajebiście, od początku mówiłem, że ten Skóra ich odmieni! Po szóstym wyścigu, w którym Gollob na pierwszym łuku delikatnie wypchnął Piotra Pawlickiego pod bandę, słyszymy zewsząd, że ło k**wa, ty pedale zaje**ny, ch**ju pierdo**ny, jak ja nienawidzę tej cioty! Stwierdzamy wówczas, że nasze uszy są już uodpornione na każdy możliwy bełkot i od teraz nic nas nie zdziwi. Zajmujemy się zatem oglądaniem fantastycznego meczu, który spełnia wszystkie nasze wymagania. Doceniamy perfekcyjnie przygotowany tor, delikatnie przyczepny ale równy na całej szerokości, z jednej strony umożliwiający kapitalne ściganie, a z drugiej stanowiący ewidentny handicap gospodarczy. Podziwiamy mecz życia Tobiasza Musielaka, rakietową prędkość Emila Sajfutdinowa i porażającą niemoc Adriana Miedzińskiego. W międzyczasie zwracamy uwagę na dwa sektory wypełnione po brzegi dzieciakami z gimnazjum, którym Pedersen i Pawlicki w ramach pokuty za awanturę w poprzednim meczu zafundowali bilety. Obserwując werwę, z jaką młode byki wspierały swoje zmotoryzowane stado, doceniamy mistrzowski ruch marketingowy klubu. Po pierwszej odsłonie biegu 13 kręcimy głową z niedowierzaniem, patrząc na gapiostwo Golloba, który zbyt pochopnym zjechaniem z toru pozbawił swojej drużyny szans na zwycięstwo w meczu. Zachodząc w głowę, jak 25 lat doświadczenia na torach może być aż tak nieprzydatne, oglądamy dwa ostatnie wyścigi. Po meczu, gdy drużyna gospodarzy wychodzi na tor podziękować za doping, schodzimy na dół. Doceniamy piękny gest młodszego z Pawlickich, który, w momencie gdy stewardzi nie wpuszczają ludzi na pas bezpieczeństwa, przeskakuje przez bandę, by podejść bezpośrednio do tłumu. Gdy po kilku minutach dołączają do niego koledzy a stewardzi dają za wygraną, sami wchodzimy na pas bezpieczeństwa, zauważając, że z leszczyńskiej drużyny brakuje tylko dwóch zawodników. Jednemu z nich, największemu bohaterowi spotkania, łatwo wybaczamy, natomiast absencja drugiego nie dziwi nas wcale. Po powrocie na trybuny dostrzegamy, że dwie minuty nieuwagi kosztowały nas utratę skrupulatnie wypełnionego programu i połowy piwa. Życząc złodziejowi udławienia się i śmierci w męczarniach, opuszczamy stadion. W drodze powrotnej napotykamy bus Kennetha Bjerre i, pamiętając mu sobotnie pozbawienie nas 20 złotych, motywujemy kierowcę naszego samochodu do siedzenia mu na ogonie i wyprzedzenia w dogodnym momencie. Po dokonaniu spektakularnej akcji, którą udaje nam się uwiecznić na telefonie, w świetnych nastrojach powracamy do domu.
Smacznego!
Marcin Kuźbicki
(Twitter)