Po środowych lubuskich derbach tak sobie myślę, że dobrze się stało, iż z dwóch rewanżowych półfinałów, to mecz w Gorzowie rozgrywany był wcześniej. Dzięki temu pojedynek w Tarnowie w jakiś sposób załatał dziurę po żenującym występie Falubazu. To bolesne dla każdego kibica z Zielonej Góry, ale tego dnia na oczach całej Polski wciąż aktualny mistrz przybrał żółto-blado-zielony kolor. Obu finalistom życzę powodzenia w walce o najwyższy cel. Kibicom drużyn z Jaskółką oraz Myszką Miki pozostaje wierzyć, że ich ulubieńcy w ciągu kilku dni pozbierają się po klęsce i stworzą ciekawe widowiska. Tylko czy brązowy medal będzie wystarczającą motywacją?
Szkoda, że półfinały, jako całokształt, pozostawiły po sobie dość słabe wrażenie. Po raz kolejny główną rolę odegrały kłótnie, tak jakby w tym dość wąskim przecież środowisku zgoda była czymś niemożliwym. Szkoda, że znów mieliśmy kontrowersje dotyczące sędziów, jury i komisarza toru, bo to pokazuje, że każdy regulaminowy zapis można zepsuć, obstawiając ważne funkcje ludźmi nie potrafiącymi podjąć decyzji. Szkoda, że "cywilni” przedstawiciele drużyn nie potrafią usiąść ze sobą i wypracować wspólnego stanowiska, a zamiast tego kierują w eter wypowiedzi mocno naznaczone negatywnymi emocjami. I szkoda wreszcie, że w tym wszystkim zawodnicy siedzą cicho, a jeśli zostaną już wyrwani do odpowiedzi, to mówią to, co jest zgodne z linią programową ich pryncypałów. Cóż, nie ma takich przepisów, które zabronią ludziom być głupimi, więc zamiast karać głupotę, może w końcu zacznie się promować rozsądek? Pomarzyć można...
W niedzielę w Gorzowie byliśmy świadkami żenującego spektaklu, którego winowajcami byli przede wszystkim panowie pełniący tam najważniejsze role, czyli Piotr Lis, Artur Kuśmierz i bliżej mi nieznany Zbigniew Kuśmierski. Pierwszy nie miał własnego zdania na temat całej sytuacji, drugi zwalał winę na pierwszego, a trzeciemu chyba spodobała się władza, czyli blokowanie toru. Co w dużej mierze uniemożliwiło przygotowanie przyzwoitej nawierzchni. Nie wiadomo było, czy się śmiać czy płakać, gdy słuchało się wypowiedzi typu "pojedziemy jeden lub dwa biegi, a potem się zobaczy” albo "rozpoczęliśmy mecz, ale nie obiecywaliśmy, że go skończymy”. Czy naprawdę tak trudno było o godz. 19 powiedzieć jasno wszystkim: "Tak, jedziemy” lub "Nie jedziemy”? Przecież za to właśnie ci panowie biorą pieniądze. Tymczasem wypuszcza się na tor zawodników jako króliki doświadczalne, potem gada bzdury o jakimś bezpieczeństwie, po czym w trosce o zdrowie przerywa się zawody.
Tak na marginesie, to jeden z tych sędziów - jakiż świat jest mały... - siedział obok mnie na trybunie podczas finału IMŚJ w Ostrowie i doskonale zapamiętałem jego reakcję oraz opinię na temat sytuacji z jednego z ostatnich wyścigów, kiedy Kacper Gomólski bezpardonowo, a nie owijając w bawełnę - po chamsku, wsadził w płot atakującego go po zewnętrznej Nicklasa Porsinga. Sędzia wykluczył obolałego Duńczyka, a Polak dostał nagrodę. Nie tylko nie przywiózł zera, ale wyeliminował groźnego rywala, a przed powtórką przełożył się i wygrał. Ale sędzia K. nie widział winy Gomólskiego. To jak to jest z tym bezpieczeństwem? Nie pozwalamy rozgrywać meczu, bo tor może być niebezpieczny, ale dajemy przyzwolenie czy wręcz zachęcamy zawodników do wsadzania rywali w bandę? Toż to jakaś kompletna paranoja jest. Żeby było ciekawiej, pan Lis tydzień wcześniej, mając do dyspozycji telewizyjne powtórki i tyle czasu, ile sobie zażyczył, nie był w stanie należycie ocenić winy Artioma Łaguty i wykluczył Damiana Balińskiego - chyba za całokształt kariery.
Wiadomo, że pomiędzy kibicami obu lubuskich drużyn wielkiej miłości nie ma. Zamiast wzniecać jeszcze bardziej negatywne nastroje, lepiej chyba próbować panować nad nerwami, bo jedno niepotrzebne słowo przenosi spór na tereny kompletnie niezwiązane ze sportem. Piotr Paluch powiedział w niedzielnym wywiadzie, że goście "uciekli jak szczury". O ile zgodzę się z tym, że uciekli, to porównanie było zupełnie niepotrzebne i najwyraźniej dało przyzwolenie kilku urażonym kibicom na odpowiedź (m.in. na antenie Radia Zielona Góra) utrzymaną w podobnym stylu. Zgodnie z filozofią Kalego: Kalego obrażać - źle, Kali obrażać - dobrze. Oczywiście, najwięcej do powiedzenia w takich sytuacjach mają z reguły ci nie mający nic do powiedzenia. Taka już niestety jest natura ludzka, więc najlepiej nie dawać ekspertom” pola do popisu. Kiedy słyszałem zdania o "sadzeniu w Gorzowie ziemniaków" czy apel, żeby Piotr Paluch sam jeździł na takiej nawierzchni (red. Dariusz Ostafiński zadał wręcz na swoim blogu "retoryczne" pytanie, czy Paluch nie bałby się wyjechać na taki tor), to śmiać mi się chciało do rozpuku, bo z tego co pamiętam - a przez 30 lat chodzenia na żużel trochę już zapamiętałem - akurat "Bolo" na przyczepnej nawierzchni czuł się jak ryba w wodzie i takie tory nigdy mu nie przeszkadzały.
Tak na marginesie, to ciekaw jestem, co powiedziałby Andrzej Huszcza, przy każdej okazji tak często indagowany o mecze derbowe? Coś mi się wydaje, że niekoniecznie podzieliłby zdanie działaczy, wspomnianych ekspertów, w tym także niektórych (pewnikiem młodszych wiekiem) kibiców Falubazu. Wszak kiedyś jazda na grząskich torach była czymś normalnym. Żadną anomalią. Pamiętam obrazek z finału IMP z 1986 roku, gdy sędzia miał problemy, by sprawdzić stan nawierzchni, bo idąc wręcz zapadał się w niej... a mimo to puścił zawody.
Kierownik Falubazu, Jacek Frątczak, mówi, że z gorzowską "plasteliną" niewiele da się już zrobić - i pewnie jest w tym sporo racji. Podobna sytuacja była w Zielonej Górze w 2009 roku, gdy trzeba było wymienić nawierzchnię, żeby móc rozegrać finał. Tyle, że wtedy zbronowano dość głęboko tor, a w nocy nieoczekiwanie spadł spory deszcz, co przy temperaturze ok. 10 stopni i dużej wilgotności uniemożliwiło jego osuszenie. W tamtym sezonie mieliśmy na W69 antyżużel - gospodarze jeździli na pełen gaz, a goście starali się po prostu kończyć wyścigi. Jakakolwiek mijanka, nie wynikająca z błędu, była wielkim świętem. O ile w imię zdobycia tytułu można próbować nie zauważać pewnych rzeczy lub też pogodzić się z nimi, to po wygraniu mistrzostwa kibice zaczęli się jednak domagać emocji stricte żużlowych. Myślę, że w Gorzowie będzie podobnie i w końcu tę swoją plastelinę wymienią. Póki co jednak czują się na niej dobrze, podobnie jak kiedyś zielonogórzanie. Wszak tytuł sprzed pięciu lat jest tak samo ważny jak każdy inny (może nawet ważniejszy, bo zdobyty po 18 latach przerwy), niezależnie od przygotowywanego wówczas toru i chyba warto to przypominać dzisiejszym krytykantom z Winnego Grodu.
Przejdę do mojej opinii dotyczącej stanu toru w niedzielę. Otóż uważam, że skoro już mecz się rozpoczął, to należało go zwyczajnie odjechać do końca. Nawierzchnia nie wydawała się aż tak zła, żeby uniemożliwić żużlowcom płynne pokonywanie łuków. Skoro na 8 zawodników tylko jeden nie potrafił opanować motocykla, to chyba można raczej mówić o braku umiejętności. Nawiasem mówiąc, to powoływanie się na upadek Adama Strzelca było słabym argumentem, bo akurat on w ciągu ostatnich 4 lat w meczach ligowych na tym torze nie ukończył nawet połowy wyścigów, w których startował. Poza tym gołym okiem widać było, że gościom wyraźnie zależy na przerwaniu zawodów. Powody można było znaleźć przynajmniej dwa:
- gorzowianie już po dwóch biegach odrobiliby straty,
- w kolejnych wyścigach Andreas Jonsson i Mikkel Bech pokazaliby, że można spokojnie przejechać w pełnej obsadzie cztery okrążenia.
Na niekorzyść gości działa też ich niekonsekwencja, bo po trzech dniach znów wystawili do składu tego, którego kontuzja była bezpośrednią przyczyną przerwania zawodów. Jeśli mam być szczery, to "Joker" według mnie trochę szukał tylnym kołem tej koleiny, a upadek był kontrolowany do momentu zderzenia z bandą, z którą rzeczywiście zetknął się będąc w dziwnej pozycji.
Minęły trzy dni i na bezsprzecznie regulaminowej nawierzchni wyrok na Falubazie został wykonany, a egzekutorzy okazali się bezwzględni. Różnica była taka, że dzięki wstawieniu Andreasa Jonssona pod numer 1, gospodarze odrobili straty dopiero po trzecim biegu. Teraz nie ma już na co zwalić winy. Wszyscy widzieli jak słaby jest wciąż jeszcze aktualny Drużynowy Mistrz Polski. Można rzec, że powtórka tego półfinału obnażyła wszystko, co można było ukryć w niedzielę. Niestety, trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że zawodnicy w najważniejszym momencie sezonu są bez formy, juniorzy jedynie uzupełniają skład, a jeśli jest jakaś atmosfera, to chyba tylko w oponach. I teraz trzeba już znaleźć sensowne usprawiedliwienie, bo po takim blamażu dyżurne słowo "przepraszam" może nie wystarczyć, żeby przyciągnąć na stadion kibiców, nawet tych uznających się za najwierniejszych. Bo fani wybaczą każdą porażkę, nawet wysoką, kiedy widzą walkę i zaangażowanie, a tego niestety w Gorzowie zielonogórzanie nie zaprezentowali.
Widać, że zespół jest w kryzysie i - tak jak pisałem w sierpniu i wrześniu - nie chodzi o kryzys sportowy. Tu mamy do czynienia z czymś poważniejszym, wszak sprawa nie zaczęła się tydzień temu, ale trwa od początku rundy rewanżowej, w której Falubaz wygrał zaledwie dwa mecze (z, uwaga, Wybrzeżem i Włókniarzem) oraz zremisował z 1/3 Unii Tarnów, co powodem do dumy raczej nie jest. W pierwszym półfinale wydawało się już, że drużyna z Grodu Bachusa ma rywala na kolanach, ale w najważniejszym momencie zielonogórscy zawodnicy nie potrafili utrzymać przewagi, nie mówiąc już o jej powiększeniu. Znając ostateczny rezultat rewanżu oczywiście nie ma znaczenia czy byłoby to 12, 16 czy nawet 20 punktów, ale psychologicznie podejście do meczu w Gorzowie byłoby zapewne inne. Wypada mieć nadzieję, że będzie podjęta prawdziwa próba znalezienia przyczyny takiego stanu rzeczy, a nie tylko zakontraktowanie na kolejny sezon kilku nowych zawodników, czyli tak naprawdę zwiększenia budżetu w imię osiągnięcia sukcesów, które to sukcesy mają być jedynym wyznacznikiem tego, czy podjęte kroki były słuszne. I kółko się zamknie.
Cieszę się w sumie, że do finału weszły Stal Gorzów i Unia Leszno, bo nie próbowano tam zapewniać sobie tytułu poprzez spektakularne zakupy. Budżety klubów są dość rozsądne, siła drużyny opiera się na odpowiedniej motywacji zawodników, a do tego coraz lepiej radzą sobie młodzi wychowankowie. Wszak to duety Piotr Pawlicki - Tobiasz Musielak oraz Bartosz Zmarzlik - Adrian Cyfer były mocnymi punktami swoich drużyn. Wydaje mi się, że na dzień dzisiejszy faworytem są "Byki", które po powrocie Adama Skórnickiego jadą zupełnie inaczej. Jest jednak coś w tym "angielskim" podejściu do żużla...
Na zakończenie mam dobrą wiadomość dla działaczy PZMot. GKM Grudziądz nie wszedł do finału I ligi, więc może wreszcie podjęta będzie jakaś decyzja dotycząca Rafała Okoniewskiego. Teraz można spokojnie uznać, że jego kontrakt z nowym klubem był nieważny i odjąć zdobyte przez niego punkty. Nie będzie to miało wpływu na obsadę finału, ewentualnie spadkowicz się zmieni. Powie się grudziądzkim działaczom "widziały gały co brały" i będzie po temacie.