Sezon zakończył się dobre trzy miesiące temu, a niedawno poznaliśmy niemal kompletne składy na kolejny okres rozgrywkowy. Można więc pokusić się o małe podsumowanie, oczywiście pomijając tabele i wyniki, bo te wszyscy dokładnie znamy. Rezultaty mogą posłużyć ewentualnie jako tło do bardzo subiektywnego spojrzenia na to, co się zdarzyło, i to, co się dopiero zdarzyć może. Zdaję sobie sprawę, że czytelnicy mogą mieć serdecznie dość artykułów z serii "czy zawodnik A może zdobyć jedno, a klub B drugie" (w konkluzji: oczywiście tak, może), więc będę starał się przekazać tylko własne spostrzeżenia, nie szukając żadnej sensacji.
W Ekstralidze 2014 mieliśmy kilka ważnych wydarzeń. Jednym z nich - w skali makro z pewnością najważniejszym - było zdobycie przez Stal Gorzów tytułu Drużynowego Mistrza Polski. Dla mnie okoliczności tego wydarzenia w wielu obszarach są bardzo podobne do roku 2009, kiedy triumf święcił Falubaz. W obu przypadkach drużyny powróciły do swoich historycznych nazw (bez sponsorów tytularnych), wychowanków na pozycjach juniorskich, na trybunach mieliśmy komplety publiczności i atmosferę wyczekiwania na te historyczne chwile, a tor był mocno selektywny z dużą zawartością glinki. Nie są to na pewno najistotniejsze spośród czynników, które zapewniły upragnione złoto, ale jednak ta otoczka ma trochę punktów wspólnych. Wiadomo już, że gorzowianie praktycznie utrzymali mistrzowski skład - i tu jest jedna z różnic. Wiedząc jak potoczyły się dalsze losy Falubazu, ciekaw jestem jak obecni mistrzowie kraju wykorzystają swój niewątpliwy sukces w przyszłości.
Zielonogórska drużyna siódmy sezon z rzędu zakończyła rozgrywki w pierwszej czwórce, co jest na pewno sporym osiągnięciem. W tym czasie zdobyła pięć medali - trzy złota, srebro i brąz. Z drugiej jednak strony z tego pierwotnego mistrzowskiego składu pozostali już tylko Piotr Protasiewicz i Patryk Dudek, a Rafał Dobrucki z wyraźnym uczuciem ulgi zmienił niedawno środowisko. Na trybunach w sezonie 2014 ani razu nie udało się osiągnąć, ani nawet zbliżyć do kompletu publiczności, a im bliżej było końca rozgrywek, tym kibiców przychodziło mniej. Zresztą atmosfera na trybunach też mocno zmieniła się przez ostatnie kilka lat - wielu ówczesnych kibiców dało sobie spokój, pojawili się nowi, nie pamiętający tych nieodległych przecież czasów. Najbardziej jednak smuci mnie to, że po raz kolejny zakupiono juniora z zewnątrz, czym działacze sami najlepiej podsumowali poziom szkolenia we własnym klubie. Powrócił co prawda wychowanek, ale po przemyśleniu całej sprawy uznałem, że w tym przypadku obie strony były na siebie po prostu skazane. Falubaz musi na powrót przyciągnąć kibiców na swój obiekt, a także potrzebuje wreszcie wygrać rywalizację z sąsiadami z północy, a nikt na stadionie im. Edwarda Jancarza nie będzie tak walczyć jak Grzegorz Walasek. Nikt i już.
Ten z kolei przez ostatnie pięć lat na emigracji prezentował się bardzo solidnie, więc jego pracodawcy większych pretensji do niego mieć nie mogą. Cóż z tego, skoro zatrudniany był przez zespoły, które albo kończyły sezon w dolnej części tabeli (dwa razy spadek, jeden nieodbyty baraż i jedno spokojne utrzymanie), albo występowały w I lidze (awans do ekstraligi). Trudno mówić tu o jakimś sportowym spełnieniu, albo chociażby satysfakcji. Mamy więc taki związek raczej z rozsądku niż z miłości, a sam pan Grzegorz musi pogodzić się z faktem, że nigdy nie będzie miał w swoim nowym-starym klubie takiej pozycji jak Piotr Protasiewicz. Zresztą, nie tylko on musi to zaakceptować.
Cel Falubazu jest jeden - powrót na szczyt i nie jest to jakaś wielka tajemnica. Podobne cele mają także w Lesznie, Toruniu, a w Gorzowie na tym szczycie chcą się utrzymać, przy czym jednocześnie w każdym z tych ośrodków obserwujemy nieco inne podejście do tematu. Jeśli spojrzy się na składy, na budżety, na sposób podpisywania kontraktów i ogólnie pojęte kwestie organizacyjne, to teoretycznie ta właśnie czwórka powinna powalczyć o medale. Tyle, że teoria jest często brutalnie weryfikowana przez praktykę. Na szczęście w sporcie nie decydują jedynie nazwiska i pieniądze, choć nie da się ukryć, że znaczenie mają ogromne. Zobaczymy, czy Adamowi Skórnickiemu uda się znów utrzymać spokój i zarazem nieco luzu w parkingu? Czy gorzowianie pod wodzą Piotra Palucha po zrealizowaniu wielkiego marzenia znajdą w sobie znów tak potężną mobilizację? Czy w Toruniu nowy klub (skrót myślowy) rzeczywiście odetnie się sportowo od działań Unibaksu, a Jacek Gajewski zrobi to, co nie udało się jego poprzednikom? Czy Falubaz przezwycięży wewnętrzne kłopoty? Celowo w pytaniach umieściłem postacie menadżerów, bo przy stosunkowo wyrównanym potencjale sportowym to właśnie ci panowie stanowić będą o sile swoich drużyn. Pozostaje pytanie: kto w takim razie poprowadzi ekipę z Winnego Grodu? Kilka nazwisk pojawiło się w medialnych spekulacjach, ale według mnie potrzebny tu będzie ktoś z dużym autorytetem, bo poprowadzenie zespołu, w którym każdy senior może być liderem wcale nie jest zadaniem łatwym, o czym zresztą przekonano się w Toruniu.
Na drużynach mocnych papierowo, nazywanych zwykle faworytami, ciąży zazwyczaj presja wielkich oczekiwań, która często uniemożliwia osiągnięcie spodziewanego wyniku. I pewnie dlatego co chwilę możemy przeczytać lub usłyszeć swego rodzaju przerzucanie tego balastu na rywali. "My faworytami? Ależ skąd! Proszę pamiętać o tych i o tamtych". Nie ma sposobu na zagwarantowanie sobie sukcesu, bo zbyt dużo występuje tu czynników, w tym niestety także tych losowych. Wydaje mi się, że jednym z błędów jest opieranie atmosfery wyłącznie na profesjonalizmie żużlowców, czyli mówiąc wprost - na wyniku. Dopóki idzie - jest dobrze, ale co zrobić kiedy nie idzie? Jak nagle stworzyć drużynę z ludzi, których łączy tylko to, że występują w podobnych strojach i wystawiają faktury na jeden adres? Przyznam, że teksty typu: zawodnicy wiedzą o co jadą, pieniądze leżą na torze itp. są dla mnie czytelną oznaką braku atmosfery, albo dokładniej - braku pomysłu na jej stworzenie. Niewątpliwie te wyświechtane formułki są prawdą, ale sport jest taką dziedziną życia, w której do osiągnięcia wyników trzeba zazwyczaj... lubić to, co się robi i mieć z tego choć trochę satysfakcji. Czasem oglądając zawody mam wrażenie, że uprawianie żużla dla niektórych zawodników jest jedynie formą zatrudnienia i sposobem na zarabianie pieniędzy. I to nie dlatego, że nie lubią się ścigać, a ich problem polega na tym, że ciężka atmosfera działa tak demotywująco.
Siłą rzeczy Stal Gorzów jako mistrz będzie teraz obciążona dodatkowym ciężarem. Nie da się ukryć, że dużo łatwiej jest gonić, niż uciekać, a obrońca tytułu ucieka przecież samotnie. Myślę, że żółto-niebieskich czeka trudny sezon, bo drużynowe złoto, będące do tej pory swego rodzaju motorem napędowym dla całego środowiska, zostało już zdobyte, więc trzeba albo wyznaczyć sobie nowy cel, albo... cieszyć się dobrą zabawą. Z tym, że w to drugie rozwiązanie nie bardzo wierzę. Mam wrażenie, że kariera Krzysztofa Kasprzaka weszła w ten etap, gdy do upragnionego szczytu pozostał już tylko jeden, ale za to jakże wielki, a przez to trudny krok. Lider Stali pozostawił sobie ligi polską i szwedzką oraz Speedway Grand Prix plus oczywiście imprezy wynikające z kalendarza PZM oraz występy w reprezentacji, co daje w sumie pewnie około 60 zawodów w sezonie. Co w tym dziwnego? Nic. Tyle tylko, że niemal każdy jego start będzie o coś. Domyślam się, że na tym poziomie presja, szczególnie ta wewnętrzna, jest czymś normalnym i zapewne mobilizuje do jeszcze cięższej pracy. Problem pojawia się, gdy coś nie idzie tak jak powinno, a jednocześnie nie ma swego rodzaju wentyla, którym ewentualne złe emocje można wypuścić. Myślę, że żółto-niebiescy właśnie na to powinni zwrócić szczególną uwagę, bo to może być w tym roku ich największy problem.
Kiedy patrzę na dzisiejszy żużel, to coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że ten sport przestaje być zabawą, a staje się wielkim wyścigiem. A przecież jeszcze kilkanaście lat temu speedway był o niebo ciekawszy. Zawodnicy startowali znacznie częściej niż dziś (wystarczy przypomnieć sobie ciężarówkę, którą podróżował Tony Rickardsson), nie narzekając na przemęczenie. Mam wrażenie, że obecnie brakuje luzu i wirtuozerii w tym sporcie, co pewnie związane jest z dużo większymi pieniędzmi, tunerami, presją, a przecież najlepszy wciąż może być tylko jeden. Być może dlatego młodym zawodnikom po świetnym sezonie w światowej czołówce tak trudno przychodzi powtórzenie sukcesu, a chyba jedynym, który obecnie potrafi ponownie zostać czempionem jest 44-letni Greg Hancock - człowiek mentalnie pochodzący z innej epoki. Dlatego uważam, że aktualnym problemem "czarnego sportu" nie są wcale tłumiki, FIM, twarde tory czy inni bliżej niezidentyfikowani "oni", ale właśnie podejście samych zawodników. Naszym odpowiednikiem "Grina" jest Adam Skórnicki. Jego powrót do Leszna pokazał, że nadal ten pozytywny luz i spokój jest ważny, że może być bazą do budowy atmosfery, a dopiero ta atmosfera przekłada się na wynik. Życzę "Bykom", żeby oczekiwania związane ze wzmocnieniem składu nie zabiły tego, co zostało osiągnięte.
Nie wspomniałem nic o pozostałych czterech drużynach, mających cechę wspólną - podobno będą się bronić przed spadkiem. Ten teoretyczny minimalizm daje duży komfort, bo wszystko mogą, ale niczego nie muszą, poza wspomnianym utrzymaniem oczywiście. A kiedy przyjrzymy się składom, to okaże się, że pozytywne zaskoczenie jest jak najbardziej w ich zasięgu. Trochę obawiam się tylko o grudziądzan, bo dość szybkie zbudowanie składu po nieoczekiwanym powrocie do Ekstraligi siłą rzeczy pewne nadzieje rozbudziło. Mieliśmy jakiś czas temu przypadek gdy drużyna z bodajże czwartego miejsca "awansowała" do najwyższej klasy rozgrywkowej tylko dlatego, że... miała stadion ze sztucznym oświetleniem. Tyle że wtedy rybniczanie pojechali pierwszoligowym składem, bo decyzja dostała podjęta po zakończeniu okresu transferowego, więc skutki były opłakane i dla samego klubu, i dla Ekstraligi. W przypadku GKM-u obawy są inne, bo z jednej strony trener musi opanować swoich podopiecznych (szczególnie jednego), a z drugiej - zawodnicy będą finansowani z różnych źródeł, a przynajmniej tak zrozumiałem medialne przekazy o tym, że kontrakt Artioma Łaguty wziął na siebie sponsor, a Tomasz Gollob otrzymał pewne gwarancje od Urzędu Miasta. Wszystko jest fajnie, dopóki gwiazdy robią odpowiedni wynik, a klub nie ma zaległości finansowych wobec pozostałych zawodników. Wiem, szukam dziury w całym, ale mam po prostu w pamięci podobną sytuację w Zielonej Górze w 2003 roku, gdy gwiazdy (a właściwie "gwiazdy"), miały pewne miejsce w składzie niezależnie od zdobyczy punktowych, a wynik drużyny trzymał zarabiający połowę ich stawek Rafał Kurmański. Nie chcę powiedzieć, że w tym przypadku będzie podobnie, ale jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w pewnym momencie tylko Krzysztofowi Buczkowskiemu może naprawdę zależeć na wyniku drużyny.
W październiku 2015 przeczytam sobie jeszcze raz ten tekst i porównam z wynikami.
Chociaż często dość pesymistycznie patrzę na rzeczywistość, to jednocześnie mam nadzieję, że wciąż istnieje szansa na powrót do korzeni żużla. Zawodnicy lubią się ścigać, a kibice lubią to oglądać i żadnej większej filozofii w tym nie ma. Chodzi tylko o to, żeby frajdę mieli i jedni, i drudzy. Wiadomo, że każdy chce wygrać, bo taki jest sens sportowej rywalizacji, byle wszystko odbywało się w dobrej atmosferze i na odpowiednim poziomie. Myślę, że mniejsze pieniądze (a podobno taka jest obecna tendencja) mogą w tym pomóc - aby wynik, oczekiwania i presja nie były najważniejszymi pojęciami w żużlu. Przychodzi mi na myśl ciekawa sytuacja z francuskiej Ligue 1., gdzie faworyzowany i wspierany zagranicznym kapitałem Paris Saint Germain na półmetku rozgrywek zajmuje dopiero czwarte miejsce, a prowadzi grający w dużej części młodymi chłopakami Olympique Lyon. Wiem, że na koniec może się to poodwracać, niemniej jednak cieszy mnie, że nawet w tak zdominowanym przez pieniądze sporcie jak piłka nożna nie wszystko da się kupić.