Tegoroczny cykl turniejów DPŚ już za nami. 14 czerwca byliśmy świadkami kapitalnego wręcz finału, z niesamowitą walką na torze, dramaturgią oraz bardzo wyrównaną stawką, w której o rozdaniu medali zadecydował ostatni wyścig. Nie po raz pierwszy zresztą w DPŚ. Historia pokazuje, że finalny akord walki o puchar Ove Fundina zazwyczaj oglądamy z wypiekami na twarzach. Bez cienia wątpliwości należy podkreślić, że pod względem emocji jest to jedna z najlepszych imprez sezonu. I tylko szkoda, że tak piękna fasada w postaci turnieju finałowego przesłania nam to, czego w żużlu najbardziej nie znosimy. Kontuzji, leserstwa i kombinacji (kolejność dowolna). A tego wszystkiego byliśmy świadkami w tym roku, już od turnieju półfinałowego w Gnieźnie, aż po kuriozalną próbę rozegrania finału w pierwszym terminie.
Wszystkie te sytuacje nie powinny nam przesłonić dobrego wrażenia z finału najważniejszej drużynowej imprezy roku, przeciwnie - powinny jedynie zwrócić naszą uwagę na to, w jak głębokim kryzysie tkwi speedway w wymiarze międzynarodowym.
Zacznijmy od półfinału w Gnieźnie i nieszczęśliwego wypadku z udziałem Jarosława Hampela, który wykluczył go z jazdy już po pierwszym starcie. Polacy, choć podjęli wyzwanie, nie mieli szans na wygraną jadąc we trójkę. Regulaminowy absurd był o tyle kuriozalny, co łatwy do przewidzenia, zaś jego geneza nie wzięła się z jakiegoś niechlujstwa czy braku zdolności przewidywania panów z BSI, tylko z rozmyślnego działania mającego - powtórzę się - przypudrować kryzys światowego żużla. Organizatorzy SWC wpadli na pomysł, że skoro wiele krajów ma problem ze skompletowaniem 5 sensownych zawodników, należy nie tylko zawęzić składy do czterech (i 20 wyścigów), ale także zakazać startu rezerwowym, by nie faworyzować Polaków. Albo Polaków i Duńczyków, jak utrzymują inni.
Próbę "odkręcenia" tego zakazu jazdy rezerwowych mogliśmy oglądać w pamiętnym finale DPŚ w Lesznie w 2007 roku. Regulamin jasno stanowił wówczas, że rezerwowy może wystąpić w zawodach wyłącznie w przypadku kontuzji jednego z zawodników desygnowanych do walki z numerami 1-5. "Przypadek" sprawił, że Grzegorz Walasek, w którego dorobku były wtedy dwa zera, zapadł na jakąś trudną do wytłumaczenia niedyspozycję. Nie miał siły wsiąść na motocykl, więc zastąpiło go bożyszcze miejscowej publiczności, Damian Baliński, który walnie przyczynił się do zdobycia wymykającego się z rąk złotego medalu. Każdy zdawał sobie sprawę z faktu, iż Walasek symulował, stąd władze BSI zakazały podobnych "ekscesów" i ponownie odstąpiono od wystawiania rezerwowych jako pełnoprawnych członków walczących teamów. Efekty przyszły dość szybko - najpierw dopadły Duńczyków, a w tym roku, w Gnieźnie, Polaków. To już nawet nie chodzi o mój żal z tego powodu, że Polska przegrała, bo nie ma to dla mnie większego znaczenia. Bardziej bolało samo widowisko, w którym kilka biegów musiało się odbyć w 3-osobowym składzie. Udający Greka Paul Bellamy wyjaśnił w wywiadzie telewizyjnym podczas półfinału, że władze BSI "przemyślą" przepisy o rezerwowym. Kurz po finale już opadł, ale żadnej decyzji nie słyszałem. Rozumiem jednak, że sprawa jest wieloaspektowa i proces decyzyjny musi potrwać. Oby nie do czerwca 2016...
Jakie jest najbardziej racjonalne rozwiązanie tej sytuacji, nawet jeśli BSI chce na siłę uprzykrzyć życie reprezentacjom z wieloma dobrymi seniorami? Istnieją głosy, że prosta instytucja rezerwowego, znana nam choćby w postaci dawnej ligowej "8-ki" i "16-ki", w której rezerwowy może w każdej chwili zastąpić dowolnego kolegę z teamu, może za bardzo faworyzować Polaków. Rezerwowego w przypadku "kontuzji" a la Walasek już przerabialiśmy. Proponuję zatem opcję czytelniejszą, czyli Baliński za Walaska na cały mecz (ale tylko za Walaska, a nie Holtę, Kasprzaka, Hampela czy Golloba) i bez żadnych warunków dodatkowych w postaci podstemplowanego przez lekarza bólu głowy, żużlowej migreny lub też całkiem autentycznego urazu. Zatem, jeśli menadżer chce dokonać takiej zmiany po dwóch zerach jednego z zawodników - proszę bardzo, niech tylko pamięta, że jeżeli za chwilę inny zawodnik mu się "wysypie" z powodu kraksy na torze (a nie bólu brzucha), to możliwość zmiany ma już wykorzystaną. Ryzyf fizyk.
Dużo złych emocji wzbudziła postawa braci Łagutów, kpiących w żywe oczy z najważniejszej żużlowej drużynówki świata. Ale nie mniejsze irytacji wzbudziła chwilę później decyzja władz FIM-u o hurtowym zakazie startów w polskiej lidze kilku Rosjan, którzy z różnych przyczyn odmówili udziału w czwartkowym barażu. Nie będę wchodził w kwestie prawne, bo one mnie w tym momencie najmniej obchodzą. Skupię się nie na literze, a na duchu prawa. Dlaczego władze FIM-owskie tak to sobie wymyśliły, że winę za postawę reprezentantów Rosji mają ponieść polskie kluby? I sądzę, że jestem w tej opinii obiektywny, gdyż jako kibic Stali Gorzów powinienem był być teoretycznie rad, że Grigorij Łaguta w meczu Apator-Stal nie mógłby jechać. Ale nie byłem, i chyba nie ja jeden.
Z jakiej racji mamy być, jako polska liga, kartą przetargową w wewnętrzych gierkach organizatorów SWC? Idąc ich tokiem rozumowania, panowie z FIVB powinni zdyskwalifikować Mariusza Wlazłego z gry w Skrze Bełchatów za to, że nie raczył dać się powołać do siatkarskiej kadry i obniżył wartość marketingową całej Ligi Światowej. I do tego był tak perfidny, że nie wylegitymował się nawet zwolnieniem lekarskim, choćby lewym! Przecież to by zakrawało na absurd! Taka postawa FIM-u to kolejny dowód na to, jak zaściankową jesteśmy dyscypliną, skoro mocarstwo atomowe nie jest w stanie sfinansować raptem czterech żużlowców! Co więcej, sprawę rozwiązałyby pewnie godne nagrody finansowe zaproponowane zawodnikom przez organizatorów Pucharu Świata. Ale i to jest na razie niemożliwe. Zamiast tego, władze światowe stosują metodę kija wobec rzekomo niedostatecznie patriotycznych Rosjan. Żużlowy Internet aż huczy o odrażającej postawie łasych jedynie na kasę Łagutów. Ja spróbuję to skomentować pół żartem, poł serio. Sądzę, że obecnie nie mamy w tym żadnego interesu, by za naszą wchodnią granicą wzbudzać nadmiernie rosyjski patriotyzm. W teraźniejszej sytuacji geopolitycznej to nie jest najlepszy moment...
Inna sprawa, która mnie zasmuciła, to sobotnia (pierwsza) próba rozegrania finału tej imprezy. Przykre jest to, iż żenujące tradycje torowo-pogodowe, które na co dzień mamy okazję widywać w Polsce, powoli przenoszą się za granicę. Bo do tej pory w zawodach międzynarodowych najwyższej rangi byliśmy świadkami - czy to w Anglii, Szwecji albo Danii - raczej profesjonalizmu okraszonego robotą całych peletonów ciągników i sprzętów, które pozwalały odjeżdżać zawody nawet w najtrudnieszych warunkach, nie licząc takich ewenementów jak Gelsenkirchen czy Goeteborg sprzed kilku lat. Przypomnijmy sobie liczbę odwołanych rund Grand Prix, a dodatkowo wielokrotnie przecież odjeżdżano te zawody w deszczu. Tymczasem znane z polskiej ligi głupie podchody, rozmowy z zawodnikami, bezsensowne przechadzanie się funkcyjnych po torze, chaos, brak zdecydowania i kompletna amatorka, tym razem stały się udziałem organizatorów z Vojens. Klątwa Ole Olsena? Przecież te zawody można było, przy odrobinie dobrej roboty, odjechać. Z relacji, w tym opinii samych żużlowców, wiemy, że za wcześnie zdjęto folie ochronne. A nawet w czasie gdy mogliśmy na spokojnie delektować się hat-trickiem Lewandowskiego w meczu Polska-Gruzja, nie ściągnięto z toru mokrej mazi, tylko stracono czas na jałowe debatowanie z, jak zwykle w takich sytuacjach, nieskorymi do jazdy zawodnikami. Przy niespotykanym poziomie odporności tamtejszego toru na wodę, czego byliśmy świadkami w niedzielę, brak zawodów w sobotę był wielką wpadką. Podejście Przemysława Pawlickiego, który po jedynym rozegranym wyścigu żalił się do kamer "kto mu teraz wyczyści kevlar?", może było zabawne, ale chyba też nie emanujące koncentracją. Jak się zresztą okazało, wyniki tamtego wyścigu nie były wcale tak przypadkowe, jak sam zawodnik Unii sugerował, skoro nazajutrz, na suchym już torze, nie trzeba było nawet mazać programów po zakończeniu pierwszego biegu.
W rezultacie sobotniej klapy, najbogatsza liga świata musiała ustąpić miejsca Pucharowi Świata. Choć bardzo lubię finały tej imprezy, to po trzykroć chętniej obejrzałbym trzy ciekawie się zapowiadające mecze ligowe. Czy włodarze polskiego speedwaya nie mogą nic z tym zrobić? Dlaczego imprezy międzynarodowe mogą być, ot tak, przekładane z soboty na niedzielę kosztem najbogatszej ligi, utrzymującej jeszcze tego zdychającego trupa, jakim jest "światowy" żużel"? Być może większość kibiców nie jest tego świadoma, ale niemal wszystkie kolejki polskiej ligi są zagrożone z powodu deszczu na jakichś "ważnych" zawodach w sobotę. Jak zatem fani wyjazdowi mają planować swoje niedzielne podróże na mecze ligowe?
Jeszcze inne smaczki związane z "prestiżem" Drużynowego Pucharu Świata? Weźmy ten sportowy. Naprawdę, półfinały i baraże są momentami aż niestrawne do oglądania, gdy np. wiadomo, że Łotysze na 90 proc. przyjadą na ostatnim miejscu. Tylko jak temu zaradzić? Nie wiem, może niech Polacy, Duńczycy, Australijczycy i Szwedzi już na stałe startują w trzyosobowych składach, a rywale we czterech? Albo może dorzućmy jeszcze z pięć jokerów i będą naprawdę wyrównane zawody. A tak całkiem szczerze - to smutne, że żużel jest w tak strasznym kryzysie. Już w King's Lynn momentami przykro było na to patrzeć, poza paroma efektownymi akcjami Nicka Morrisa. Który i tak w finale okazał się pierwszym do zastąpienia.
No właśnie, może jeszcze jedna uwaga natury zupełnie ogólnej. O nomenklaturę rzecz idzie. Kto to wymyślił, że ta impreza akurat tak się nazywa - Puchar, skoro w historii zawsze mieliśmy do czynienia z "Drużynowymi Mistrzostwami Świata"? Na piłkarski "World Cup" zwany nad Sekwaną "Coupe du Monde" mówimy "Mistrzostwa Świata". Może błędnie, może nie, ale czy coś strasznego by się stało, gdyby polscy tłumacze właśnie tak nazwali, zgodnie z wieloletnią tradycją, zapoczątkowany w 2001 roku cykl Speedway World Cup? Ale to tylko nic nie znaczący szczegół.
A jeszcze wracając do tegorocznej imprezy, wymowna była uwaga Piotra Olkowicza opowiadającego o kulisach ulokowania tegorocznych zawodów właśnie w Vojens. Ole Olsen się łaskawie na nią zgodził, ale... zażądał przeniesienia jej z tradycyjnego, lipcowego terminu, na czerwiec. Nie wiemy co w czasie wakacyjnym planuje nasz ulubieniec, ale to kolejny kamyczek do żużlowego ogródka. W świecie sportu, w którym organizatorzy często "zabijają się" o pełnienie honorów gospodarza, ktoś "od biedy się zgadza, ale to on stawia warunki. No i jeszcze mała uwaga odnośnie sympatycznego reportera Łukasza Benza z jego "tak formodet". Początkowo to było ciekawe i pouczające, ale powtarzane w kółko po każdym wywiadzie, zrobiło się strasznie nudne. Czekam na inne nowości z cyklu "rozmówki polsko-duńskie", może nieco bardziej przyziemne w postaci, np. "poproszę jedno piwo i frytki do tego"?
Michał (Gorzów)