Sezon żużlowy dobiega końca. Pozostały jeszcze tylko pojedyncze imprezy w październiku, a może coś znajdzie się także w następnym miesiącu, bo wstępnie na 7 listopada przełożono coroczne zawody w niemieckim Dohren, gdzie tor ma kształt litery "P". Trzeba przyznać, że organizatorzy mieli tam dużego pecha, bo ten jedyny w roku turniej został storpedowany przez deszcz. Ale do rzeczy. Już od dwóch-trzech tygodni można podsumowywać sezon, a w przypadku Falubazu nawet od drugiej połowy sierpnia. Dlaczego zabrałem się do tego dopiero teraz? Ponieważ przez cały ten czas pojawiało się wiele komentarzy, a mało informacji. Informacji, które mogłyby zupełnie odwrócić spojrzenie na ostatnie miesiące w zielonogórskim klubie. Już na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie zamierzam zajmować się spekulacjami dotyczącymi przyszłości Falubazu. Od tego są inni i robią to na tyle skutecznie, że wciąż są ludzie, którzy im wierzą.
Cele na sezon 2015
Zacząć należy oczywiście od początku, czyli od etapu tworzenia składu. W tym zakresie nie było wiele do zmieniania, bo Piotr Protasiewicz, Jarosław Hampel, Andreas Jonsson, Aleksandr Łoktajew, Krzysztof Jabłoński i powracający w sierpniu na tor Patryk Dudek mieli ważne kontrakty. Trochę roboty było przy formacji młodzieżowej po zakończeniu wieku juniora przez Kamila Adamczewskiego i zakończeniu kontraktu z Aleksem Zgardzińskim. Ostatecznie klub doszedł do porozumienia ze swoim młodym wychowankiem, a dodatkowo zakontraktowano jeszcze Krystiana Pieszczka. Po kilku latach na stare śmieci powrócił też Grzegorz Walasek. Wszystko to było o tyle dziwne, że już wtedy Falubaz groszem nie śmierdział, a warunki uzgodnione z młodym gdańszczaninem musiał być dla niego bardzo korzystne, skoro sam zainteresowany stwierdził w rozmowie z dziennikarzem Radia Zachód, że "zgodzono się na jego warunki".
Celem na obecny sezon było dojście do finału. Oczywiście oficjalnie sukces sportowy jest sensem rywalizacji, ale w tym konkretnym przypadku bardziej chodziło o dodatkowe wpływy zagwarantowane w umowach sponsorskich oraz przewidzianą przez centralę potężną finansową premię. Klub poszedł va banque, czyli zdecydowano się zostawić niemal wszystkich zawodników (za wyjątkiem wspomnianego Kamila Adamczewskiego oraz Mikkela Becha), jednocześnie nie mając bieżącej gwarancji pokrycia kontraktów. Patrząc na skład wydawało się jednak, że realizacja założonego celu jest zadaniem jak najbardziej realnym.
Pierwsze schody
Problemy zaczęły się jeszcze przed startem rozgrywek, kiedy okazało się, że sprzedaż karnetów zakończyła się na poziomie sporo niższym od zakładanego. Nie była to zapewne miła niespodzianka, a w klubie przestraszono się nie na żarty, bo bilety na pierwsze spotkanie kosztowały 25 zł (a przypomnę, że koszt karnetu wynosił 230 zł, czyli średnio niecałe 33 zł za mecz). Na stadionie zasiadło całkiem sporo kibiców, a przecież chodziło właśnie o to, żeby pokazać jak wielkie jest zainteresowanie żużlem w Zielonej Górze i okolicach (kolejność tutaj powinna być tak naprawdę odwrotna). I choć oficjalnie chwalono się wysoką frekwencją, to ustalenie cen na derby w wysokości 30 zł było kolejnym dowodem na to, że ważniejsza od wysokości wpływów jest polityka wizerunkowa. Rzeczywiście, stadion pękał w szwach, więc na kolejny pojedynek (31 maja z liderem rozgrywek, Unią Leszno) po raz pierwszy ustalono ceny powyżej średniej. O ile na trybunach kolejny raz zbyt wiele wolnych miejsc nie było, to niestety sportowo drużyna poniosła sromotną porażkę, nie nawiązując walki z "Bykami". Na kolejny ligowe starcie na torze przy ul. Wrocławskiej musieliśmy czekać półtora miesiąca. Wiadomo było już wtedy, że nie ma co liczyć na wielkie tłumy, ponieważ zostały już tylko trzy mecze z rywalami nie należącymi do grupy tych najatrakcyjniejszych, co nie zmienia faktu, że w kibice Falubazu do samego końca pojawiali się na trybunach w całkiem przyzwoitej liczbie.
Kontuzje i polityka kadrowa
Wiele osób wskazuje urazy zawodników jako główną przyczynę nieudanego sezonu. Kontuzji rzeczywiście było dużo i podsumowując sezon na pewno nie można tego tematu przemilczeć. Przymusowe przerwy mieli Grzegorz Walasek, Andreas Jonsson, Piotr Protasiewicz, a Jarosław Hampel zakończył występy na torze już w czerwcu. Czy miało to wpływ na końcowy wynik? Oczywiście. Ale czy był to rzeczywiście czynnik decydujący? Tego już taki pewny nie jestem. Falubaz zdecydował się na zatrudnienie 7 seniorów, co miało zabezpieczyć drużynę w przypadku kontuzji, ale jednocześnie spowodowało wewnętrzną rywalizację, która niekoniecznie musiała poprawiać atmosferę w zespole oraz indywidualną motywację poszczególnych zawodników.
Wielokrotnie próbowałem przekazać, że nie wystarczy podpisanie kontraktów z dobrymi zawodnikami. Jeśli przykładowo taki Andreas Jonsson jest zestawiany w parze z innym mocnym żużlowcem, a na dodatek trafia na co najmniej jednego silnego rywala, to jeden punkt w wyścigu wcale nie jest złym wynikiem, jednak w zestawieniu z oczekiwaniami wobec takiego "ridera" wygląda już bardzo słabo. Proszę teraz przeanalizować starty Szweda. Dobre występy notował wówczas, gdy jego kolega z pary był na co najwyżej przeciętnym poziomie, natomiast najczęściej nie radził sobie w zestawieniu z mocnym partnerem, czego najlepszym dowodem był mecz w Gorzowie. Innym przykładem jest Krystian Pieszczek, jadący świetnie tylko wtedy, kiedy w obliczu różnego rodzaju zdarzeń i wypadków losowych miał zapewnioną maksymalną możliwą liczbę startów. Zasada ta powtarzała się tak często, że trudno mówić tu o jakimś przypadku, dlatego uważam, że w Zielonej Górze nie wykorzystano potencjału tych dwóch żużlowców.
Sztab szkoleniowy
Tegoroczny sezon był swego rodzaju eksperymentem. Postawiono na współpracę Jacka Frątczaka i Sławomira Dudka w zakresie prowadzenia zespołu ekstraligowego. Obaj mają spore doświadczenie jeśli chodzi o obecność w speedwayu, jednak ich znajomość tematu jest wynikiem dwóch odmiennych dróg dojścia do miejsca, w którym się znaleźli. Gdybym miał ocenić tę współpracę, to powiedziałbym, że był to jeden z tych elementów, który wyszedł na plus. Oczywiście, nie wszystko się udało, ale też nie od razu Kraków zbudowano. Osobiście wolałbym w parkingu dużo więcej spokoju pana Sławka, ale z drugiej strony zmysł taktyczny i znajomość przepisów pana Jacka są niewątpliwie sporą wartością. Gdybym mógł w tym układzie dokonać jakichś korekt, to wolałbym jedynie wypośrodkowania tych dwóch charakterów, bo niewątpliwie Jacek Frątczak miał rolę dominującą i w pewnych momentach trochę, a może nawet bardziej niż trochę, tego spokoju w parkingu zabrakło. Jako wzorzec można wziąć tych, którzy osiągnęli sukces. Próżno szukać tam krzyków czy prób motywacji w trakcie trwania zawodów, bo zawodnicy przystępując do meczu sami muszą wiedzieć po co są w parkingu. Jeśli nie mają odpowiedniej świadomości lub psychicznie nie są zdolni do podjęcia rywalizacji, to w czasie przerwy pomiędzy wyścigami niewiele się już zmieni.
Sprawa druga, a być może "pierwsza". Otóż mam wrażenie, że w tym roku w Zielonej Górze nie było pełnej wolności w podejmowaniu decyzji, bo skład był narzucany przez podpisane kontrakty, więc przykładowo szanse Krzysztofa Jabłońskiego na starty w normalnych warunkach były właściwie zerowe. Podobnie zresztą wyglądało to w przypadku Krystiana Pieszczka w zakresie wyścigów wykraczających poza trzy programowe. Jaka była motywacja dla tych zawodników? Odpowiedź jest oczywista. Oczywiście, domyślam się, że oni sami powinni być świadomi tego, co podpisali zimą oraz późniejszych konsekwencji, ale po raz kolejny zwrócę uwagę na tworzenie wewnętrznej lecz niemotywującej rywalizacji, która dodatkowo pozostawała poza możliwościami oddziaływania sztabu szkoleniowego.
Osobną kwestią jest to, że w parkingu byli żużlowcy "równi i równiejsi", co również wynikało z różnego rodzaju powiązań istniejących w klubie. Tajemnicą poliszynela jest, który z zawodników ma decydujący wpływ na sposób przygotowywania toru czy wybór pól w biegach nominowanych.
Nie mogę w tym temacie pominąć ważnej kwestii. Otóż poza ekstraligą odbywa się praca z młodzieżą. W tym roku licencję zdało czterech młodych wychowanków. Miałem okazję zobaczyć w akcji trzech z nich podczas treningu z wychowankami Stali Gorzów i naprawdę są w tym temacie powody do zadowolenia, bo najmłodsi przedstawiciele obu lubuskich klubów na torze radzą sobie co najmniej poprawnie. Mam nadzieję, że praca nie pójdzie na marne, a Falubaz umożliwi swoim młodzieżowcom podnoszenie sportowych umiejętności.
Walko o miejsce w play-offach
Początek rozgrywek to cztery zwycięstwa. Ale cieszyły raczej punkty niż styl. Wyjątkiem był mecz we Wrocławiu, gdzie gospodarze pod wodzą "najlepszego trenera Ekstraligi 2015" najwyraźniej sami zaskoczyli się torem. Problem Falubazu rozpoczął się 31 maja, gdy zielonogórzanie doznali pierwszej porażki, przegrywając z Unią Leszno. Potem doszła niespodziewana, jednak zasłużona przegrana w Grudziądzu, a następnie kontuzja Jarosława Hampela, kończąca jego sezon. Następnie mieliśmy bardzo trudne spotkanie w Toruniu, gdy już w pierwszym wyścigu kolejnej kontuzji doznał Grzegorz Walasek, a mimo to drużyna obroniła punkt bonusowy, a przynajmniej tak się wówczas wydawało. Temu meczowi w Toruniu poświęciłem w tym roku sporo miejsca w swoich felietonach. Niezwykle ważne było to, że po raz pierwszy zobaczyliśmy Falubaz naprawdę zmobilizowany i walczący do upadłego całym dostępnym składem. Co nastąpiło dalej, to wszyscy wiemy - dyskwalifikacja Saszy Łoktajewa oraz odebranie punktu bonusowego, obracające wniwecz cały tamten wysiłek.
Mimo tych niekorzystnych wydarzeń sytuacja wciąż znajdowała się pod kontrolą - zielonogórzanom wystarczało wygranie trzech meczów na własnym torze do awansu do czołowej czwórki. Meczów z rywalami będącymi zdecydowanie w zasięgu ekipy z Winnego Grodu. Dla pewności postanowiono jednak wzmocnić skład Darcym Wardem, co było o tyle dziwne, że już wówczas pojawiały się informacje o sporych długach i zaległościach wobec zawodników. To moje mocno subiektywne odczucie (któremu Frątczak i S. Dudek być może zaprzeczą jako pierwsi), ale mam wrażenie, że decyzja o zakontraktowaniu Australijczyka nie była konsultowana ze sztabem szkoleniowym. Stali czytelnicy tego cyklu pamiętają, że już wtedy pisałem, że to posunięcie może rozmontować drużynę i zniszczyć to wszystko, co zostało wypracowane w Toruniu. Nadal uważam, że tamten zespół poradziłby sobie ze Spartą, bo wrocławian w lipcowym meczu reprezentowało zaledwie trzech ludzi wiedzących po co wyjeżdżają na tor, a reszta ograniczyła się właściwie do uzupełniania wyścigów. Najcięższy cios został jednak wyprowadzony przez kibiców z tzw. sektora dopingującego, którzy właściwie znokautowali swoją, podobną ukochaną, drużynę. O tym jednak za chwilę.
Prawdziwą klęską był natomiast mecz na W69 z Unią Tarnów. Pojawiły się tłumaczenia, że komisarz na złość zielonogórzanom ubił tor (przypomina się tu słynna wypowiedź Marka Cieślaka, że jeśli tor zaskakuje zawodników, to widocznie są słabi), pisano, że znów kolejna kontuzja, że pech... I powiem szczerze, do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego dla Falubazu ważniejszy był bonus w starciu ze Stalą Gorzów, niż wygrana w dwumeczu z "Jaskółkami", skoro to tarnowianie byli bezpośrednim rywalem w walce o czwórkę? Ja mogę zrozumieć, że nadal próbuje się podtrzymywać derbową rywalizację z sąsiadami z północy, ale to nie może być sens jazdy w ekstralidze. Niestety, najwyraźniej uznano, że pokonanie gorzowian znów przyciągnie na trybuny tłumy kibiców, co okazało się być w tym momencie priorytetem. A tu psikus. Nie było ani bonusa, ani play-offów.
Proszę zwrócić uwagą na jedną ważną kwestię. O ile nie można mieć zastrzeżeń do jazdy Darcy'ego Warda (wprost przeciwnie), to sytuacja Falubazu w tabeli po tym niewątpliwym wzmocnieniu była gorsza niż wcześniej. Paradoks? Po niezbyt długim zastanowieniu stwierdzam, że nie.
Kibice i kibole
Zakontraktowanie Warda unaoczniło chyba wszystkim problem, jaki zielonogórski klub ma z sektorem dopingującym, a dokładniej z jego częścią, że się tak wyrażę, decyzyjną. Łatwo teraz wysnuwać takie wnioski, ale obserwując to, co działo się już od kilku lat na środku trybuny "K" należało liczyć się z tym, że kiedyś pojawią się poważniejsze konsekwencje przyzwolenia przez klub na coraz bardziej wulgarne okrzyki i zachowania tej, w sumie niewielkiej, grupy ludzi. Zaczęło się od pisemnego "wezwania" Australijczyka do pospiesznego oddalenia się z Falubazu oraz wtargnięcia na tor w trakcie jego biegu i próby zerwania transparentu kibiców z Wrocławia, a zakończyło na haniebnych okrzykach po tragicznym wypadku w ostatnim biegu spotkania z GKM-em Grudziądz. Nie potrafię zrozumieć dlaczego dopiero wtedy ich postawa spotkała się z krytyką ze strony Piotra Protasiewicza, choć wcześniej przez wiele lat kłaniał się w pas tym samym ludziom. Dlaczego dopiero wtedy kibice zasiadający na trybunie "K" odsunęli się od grupy kiboli, choć wcześniej przez wiele lat wykonywali posłusznie wszystkie polecenia. Wreszcie, dlaczego dopiero wtedy senator Robert Dowhan zaczął medialnie piętnować złe zachowania? Mam nadzieję, że wszyscy wyciągniemy z tych mało chwalebnych wydarzeń właściwe wnioski.
Zakończenie
Nie wiem jakie są plany na przyszłość. Nie wiem kto z zawodników odejdzie, a kto zostanie. Nie wiem, czy obecne długi są wynikiem splotu nieszczęśliwych okoliczności i wymknięcia się sytuacji spod kontroli, czy może znów jest jakieś drugie dno, o którym dowiemy się już wkrótce.
Wiem natomiast, że przygotowania do kolejnego sezonu powinny rozpocząć się od początku, czyli od zatrudnienia sztabu szkoleniowego. Tegoroczny sezon pokazał jak wielką siłę stanowi odpowiedni menadżer, niezależnie od tego co jest ogłaszane na wielkiej gali. Wiem, że skład powinien być odpowiednio zbilansowany, bo nie da się stworzyć drużyny z pięciu seniorów, z których każdy jest potencjalnym liderem, oraz dobrego młodzieżowca, skazanego na trzy regulaminowe biegi. Wiem także, że nie należy zniechęcać ludzi do kupowania karnetów, a ilu chętnych będzie na nie w kolejnym sezonie, jeśli płacąc za cały rok z góry kibice zapłacili więcej? Myślę, że ludzie od marketingu muszą dobrze przemyśleć przyszłoroczną politykę w tym zakresie.
W roku 2015 wydarzyło się tyle rzeczy niekorzystnych, że teraz wystarczy już tylko wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski i postarać się nie popełniać więcej tych samych błędów. A jednocześnie rozwijać to, co było dobre, bo nie wszystko przecież było złe. Mam nadzieję, że także my, czyli kibice, wiele nauczyliśmy się w tym sezonie.
I na koniec jeszcze jedno zdanie o Darcym Wardzie. Niezależnie od tego, co kiedyś zrobił i co sądzili o nim kibole, Australijczyk pokazał taką formę, a przede wszystkim taką jazdę parową, której spora część kibiców na W69 (być może nawet większość) nigdy w życiu nie miała okazji oglądać. Tym samym podwyższył standardy na przyszłość. Wystarczy, że zaczniemy tego samego oczekiwać, a sama radość z oglądania żużla będzie ważniejsza od wyniku. Ten sezon, choć nieudany, może być pewnym przełomem.