Mgły opadające na uśpiony stadion. Potężna stalowa konstrukcja odbija słyszalnym echem trzepot skrzydeł gołębi przelatujących z miejsca na miejsce. Błotnista maź zajęła miejsce sypkiej nawierzchni areny, będącej świadkiem potyczek współczesnych gladiatorów. No dobra! Kończymy z tym wieczorkiem poetyckim - edycji jesiennej. Sezon minął tak szybko, jak cztery kółka żużlowego wyścigu. Czas na nowe rozdania, nowe spekulacje, niestety też - nowe problemy, których brutalnym zwiastunem stał się w ostatnich dniach list otwarty prezesa Andrzeja Łabudzkiego. Jaki był miniony sezon dla rzeszowskiego speedwaya? I co teraz czeka Stal Rzeszów?
Po tym całym przedsezonowym trzęsieniu ziemi, pytaniach z gatunku zgaduj-zgadula, w której lidze i czy w ogóle wystartujemy - był to sezon zdecydowanie dobry. Ekipa zebrana w ostatniej chwili, na miarę możliwości finansowych i determinacji, okazała się być strzałem w dziesiątkę. Trenerski nos Janusza Ślączki (tak jak i jego posiadacz), również stanęli na wysokości zadania. Mieszanina młodości i rutyny, kształtująca charakter rzeszowskiego teamu, została skomponowana w odpowiednich proporcjach. Wrócili WYCHOWANKOWIE i wrócił WIELKI ŻURAW na plastronach!
Przyszedł czas na prawdziwą weryfikację, tę dokonywaną przez wyjątkową społeczność - samych fanów czarnego sportu. "Jestem na Tak!" Kolejki przed kasami, widoczne w trakcie całego sezonu, mówiły same za siebie. Pełne trybuny, oprawa godna długiej historii rzeszowskiego klubu, potwierdziły sportową jakość widowisk przy Hetmańskiej. Duża grupa fanów podróżująca śladami meczów wyjazdowych "Żurawi" również doświadczała emocji, niekiedy nieosiągalnych dla zwykłych śmiertelników. Niesamowita atmosfera z trybun spłynęła (zgodnie zresztą z zasadą grawitacji) na wszystkich lokatorów parku maszyn. Był i team spirit, i "żółwiki", i porady kolegów emocjonujących się wyścigiem z parkingu. Wróciło to COŚ, o czym mówiło się długo, a po prawdzie, kiedy to już jest... mniej się o tym mówi, a bardziej przeżywa.
Dwójka ze sternikiem
Walka do końca o punkty, wygraną, honor, stanowiła znak firmowy rzeszowskiej drużyny. Komplet domowych zwycięstw, poza jednym starciem - jak się okazało, z późniejszym mistrzem kraju, zaś na wyjazdach w 4 z 7 meczów zdobyte 40 lub więcej punktów. Nie było spotkań nieważnych, żadnych kalkulacji. Żadnego rachunku zysków i strat. Odpuszczania czy jazdy drugim garniturem. Była jazda na maksa i przepłukiwanie przepustnicy, pozwalające na wejście w łuk z prędkością i w stylu przeczącym prawom fizyki. Trochę brakło szczęścia, trochę tych kontuzji było za dużo, aby już w tym roku zaspokoić rosnące z meczu na mecz apetyty wszystkich kibiców. Mogło być gorzej, mogło być lepiej… Ale na pewno było barwnie, głośno i emocjonująco. A co najważniejsze, zawodnicy i trybuny stanowili zgraną "dwójkę ze sternikiem". To był wspaniały prognostyk przed kolejnym sezonem.
Panie, Panowie - kryzys w Rzeszowie...
W naszym żużlowym światku, w przeciwieństwie do nowojorskiego krachu na Wall Street z 1929 r., takie pojęcie jak "kryzys" przestaje być wstrząsem, a zaczyna być standardowym zwieńczeniem sezonu, dotykającym coraz większą liczbę klubów, bez znaczenia z której ligi. Wydarzenia ostatnich dni czynią jednak wszystkie osoby związane, w taki czy inny sposób, z rzeszowskim speedwayem nie tyle uważnymi obserwatorami, co (niestety) postaciami pierwszoplanowymi.
Zacznijmy od początku... Miało być tak pięknie, nowe kontrakty ze sprawdzonymi zawodnikami i wzmocnienia, mniej lub bardziej fantazyjne, ale i całkiem realne, budowane na kibicowskiej wierze i doświadczeniu. W szeregach drużyny większość widziała wychowanków: Dawida Lamparta i Karola Barana. Postacie niedoceniane przed sezonem, a przed pierwszymi ligowymi gonitwami wręcz bohaterowie czarnych scenariuszy, czyli niewyobrażalnych porażek, jakie miały stać się udziałem „Żurawi”. Sezon jak zwykle zweryfikował opinie wielu domorosłych wróżbitów i trochę na przekór wszystkim, jednego uczynił rekordzistą toru, a drugiego cichym bohaterem wielu spotkań, potrafiącym przywieźć za plecami samego "Nikusia” na jego domowym torze. Po sezonie wszyscy widzieli w składzie duńskich podopiecznych Janusza Ślączki - Kenniego Larsena i Petera Kildemanda, zawodników jeżdżących w równym stopniu widowiskowo, co skutecznie, czyli tak jak trzeba aby ucieszyć kibicowskie serca. W ramach „castingowych” turniejów wystąpili również młodzieżowcy którzy mieli podtrzymywać siłę formacji młodzieżowej, osłabionej ewentualnym brakiem rzeszowskiego tarnowianina (lub tarnowskiego rzeszowiaka) - Krystiana Rempały. No i jeszcze ten trudny do zastąpienia na torze, pomocny w parku maszyn i wiecznie uśmiechnięty „Grin”, czyli Papa Smurf zwany nieoficjalne Gregiem Hancockiem - do kompletu. Zatem mamy "pakę"! Do tego jeszcze ktoś jako prezent - na Mikołaja i jedziemy…
Nagły zwrot akcji… Oświadczenie Speedway Stali Rzeszów sygnowane podpisem prezesa Andrzeja Łabudzkiego wywołało gwałtowną reakcję wśród kibiców i… mam nadzieję, że nie tylko. Wielkie logo kojarzone z klubem stanowiło na jednym z portali społecznościowych nieme tło tych prawie epitafijnych słów, mogących być mową pożegnalną nad trumną rzeszowskiego żużla… choć niekoniecznie. W zasłyszanych opiniach, tych wywołanych przeze mnie specjalnie, jak i tych spontanicznych, można dostrzec wspólny mianownik - konieczność zmian. Ktoś mógłby, wyprzedzając kontynuację myśli, dodać - zmian w naszym klubie oczywiście! Nie! Chodzi o coś więcej.
Zaczynając od własnego podwórka, należy podkreślić długoletni związek Rzeszowa z żużlem. Takich tradycji nie można zaprzepaścić i to jeszcze po tak udanym, pomimo braku medali, sezonie. Może to całe trzęsienie ziemi miało na celu wywołanie reakcji osób, które ograniczając się jedynie do roli biernych obserwatorów, podkreślały swoje związki z żużlem? Może czas, by wyszły z cienia i pokazały klasę i bezinteresowność. Kibice są doskonałą, doświadczoną publicznością potrafiącą docenić zarówno kunszt aktorów na tej dziwnej scenie, jak i wygwizdać tych, którzy pod płaszczykiem zaangażowania uprawiają chałturę w całej swojej krasie. Są jeszcze w Rzeszowie ludzie, którym leży na sercu kondycja naszego ukochanego sportu. Jest pani Marta Półtorak, która cyklicznie deklaruje chęć udzielenia pomocy, co zrozumiałe po różnych perturbacjach, na swoich warunkach. Jest Tadeusz Ferenc, kibic żużla, a przede wszystkim prezydent 170-tysięcznego miasta, w którym konstruowano „FIS-y”. Ta dyscyplina sportu w swoim obecnym, zawodowym wymiarze, nie ma szans istnieć bez wsparcia finansowego, logistycznego i bezinteresowności miłośników metanolu.
Czy tylko Rzeszów?
Sytuacja rzeszowskiego żużla jest niestety wypadkową tego wszystkiego, co można było zaobserwować na przestrzeni ostatnich kilku lat. Czysta idea, która przyświecała pionierom „jazdy w lewo”, została zastąpiona produktami dziwnych instytucji, których działalność nie ma wiele wspólnego z zasadami przyjętymi w sporcie, zdrowemu rozsądkowi i ideą fair play. Coraz bardziej zagmatwane regulaminy, których labiryntu nie sposób przejść nawet ze szpulą „nici Ariadny”, są w stanie zniechęcić do działania nawet najbardziej zatwardziałych filantropów. Korzyści materialne, pozwalające na powetowanie sobie przez zawodników strat ponoszonych na torach angielskich i skandynawskich, czy w coraz bardziej zdewaluowanych zawodach Grand Prix, odbiły się nam czkawką. Trochę mamy to, czego chcieliśmy. No, może nie my - kibice, ale z pewnością prezesi przedkładający wyniki nad zdrowy rozsądek i zdrową radość płynącą z meczowych emocji.
Można z pewnością poprawić obecną sytuację, zastanowić się nad zmianami, które utrzymają na powierzchni nie tylko tonącą w długach Stal Rzeszów, ale i cały polski żużel. W obecnym kształcie to wszystko stanowi równię pochyłą, po której staczają się wszystkie ośrodki żużlowe, tylko część tego na razie nie zauważyła, bo… wolniej się toczy.
Tomasz "Wolski" Dobrowolski
Foto: Paweł Mruk (zuzlowefotki.pl)