Trochę już czasu minęło od momentu, gdy Falubaz został uratowany. Hurra! Cieszmy się, weselmy i grajmy, bo ten, który bankrutem był, został uratowany mocą boskiego... Zapędziłem się. Może po prostu cieszmy się. Nie wiem dlaczego, ale im bliżej było terminu rozliczenia klubu z zawodnikami (sformułowanie deadline pasuje tu doskonale), tym bardziej byłem przekonany, jak pewnie większość kibiców, że wszystko zostanie pozytywnie załatwione, a niewiadomymi pozostawały właściwie tylko dwie kwestie, czyli sposób formalnego zamknięcia sprawy oraz forma poinformowania opinii publicznej. Sam proces "ratowania" potraktuję raczej jako punkt wyjścia do przemyśleń, z którymi pozornie (ale tylko pozornie) nie ma on za wiele wspólnego.
Zdaję sobie sprawę, że wielu kibicom, szczególnie tym zielonogórskim, wystarcza w zupełności informacja o przystąpieniu Falubazu do rozgrywek, więc często nie zawracają sobie głowy takimi mało ważnymi kwestiami, jak źródła finansowania podobnych długów. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad tym, że w pomoc zadłużonemu klubowi wciągnięty został także samorząd, co dość mocno zmienia moją ocenę całego procesu. Dofinansowanie z miasta wzrosło o połowę, więc każdy mieszkaniec Zielonej Góry, niezależnie od tego czy interesuje się żużlem, czy ma to głębokim poważaniu, dołoży ok. 10 złotych do tego interesu, bo taką właśnie kwotą nasi radni wspomogli tę niewątpliwie niepubliczną działalność. Warto zaznaczyć, że miasto w ciągu ostatnich 10 lat wpakowało w Falubaz ok. 40 mln zł (wliczając koszty przebudowy stadionu, który przecież do niczego innego się nie nadaje). I chyba należy zastanowić się, dlaczego klub, który w normalnych rynkowych warunkach powinien zostać zamknięty, skoro nie był w stanie samodzielnie spłacić dobrowolnie podpisanych zobowiązań, jest nadal dofinansowywany z publicznych pieniędzy, choć nad ich wydawaniem najwięksi sponsorzy (czyli miasto i kibice) nie mają żadnej kontroli. Tak na marginesie, trudno oprzeć się wrażeniu, iż cała sprawa dogadana została dużo wcześniej, a sprawienie wrażenia bezsilności i zbliżającej się katastrofy, miało na celu jedynie "zmotywowanie" radnych, a co za tym idzie wyciągnięcie z miasta jak największej kwoty. Swoją drogą, jak to się dzieje, że kluby z dużo niższą frekwencją i tańszymi biletami nie mają takich problemów z wypłacalnością?
Kilkanaście tygodni temu bardzo medialną kwestią stało się wydawanie publicznych pieniędzy, chociaż dotyczyło zupełnie innych tematów. Finanse, którymi dysponują samorządy, pochodzą także ze środków publicznych, a żadne z miast nie ma obowiązku przeznaczania środków na promocję przez sport żużlowy. Żużel jest sportem niszowym, m.in. przez to, że globalnie nie ma tu wielkiego zainteresowania sponsorów, a dostęp do naprawdę dobrego sprzętu ma niewielka grupa zawodników. Paradoksalnie ten idiotycznie drogi sprzęt staje się w ostatnich latach ważniejszy niż umiejętności ludzi, którzy z niego korzystają. Można oczywiście uznać, że taki jest urok sportów motorowych, tylko czy jest sens pogłębiania tej sytuacji? Co to ma wspólnego z ratowaniem Falubazu? Winne takiemu stanowi rzeczy są niestety po części także polskie samorządy, wydające nasze pieniądze na sport, który w obecnych warunkach nie jest w stanie sam na siebie zarobić. A dokładniej nie jest w stanie zarobić na kontrakty, jakie są w Polsce podpisywane. Ta lokalna szczodrobliwość, pozornie wspierająca "czarny sport", pogłębia niestety patologiczną sytuację i przyczynia się do kryzysu żużla w ujęciu globalnym.
Odejdę na moment od podstawowego tematu. W minionym roku udało mi się obejrzeć kilka imprez różnej rangi u naszych zachodnich i południowych sąsiadów. W obu tych krajach jest dosłownie kilku zawodników wybijających się ponad resztę, traktującą zresztą speedway raczej hobbystycznie, bo struktura organizacyjna w tych państwach po prostu nie pozwala na profesjonalne uprawianie żużla. W dużej mierze właśnie dlatego, że koszty uprawiania tego sportu są szalenie wysokie, a miejscowe samorządy jakoś nie wpadły na pomysł, żeby pompować pieniądze w żużel, choć w kilku niewielkich ośrodkach także jest swego rodzaju tradycją. W ostatnich kilku latach w Czechach pojawiło się kilku młodych zawodników, ale ich rozwój właśnie wyhamowuje. Drużyna z Mšeno wycofała się po sezonie z rozgrywek ligowych, bo po wypadku Filipa Šitery... nie mają więcej zawodników. W przyszłym roku na miejscowym torze rozegrana zostanie jedna impreza i to niezbyt wysokiej rangi, nawet jak czeskie warunki. A przecież w 1997 roku na tym obiekcie rozgrywany był finał IMŚJ, czyli impreza rangi światowej (w 2002 roku turniej tej samej rangi rozegrano w Slanach). Dziś organizatorzy nie są w stanie zapewnić przygotowania bezpiecznego toru, o czym przekonał się latem Adrian Miedziński, który podczas meczu ligowego chyba tylko siłą woli uratował się przed upadkiem. Wniosek jest taki, że w skali kraju pozostają właściwie dwa ośrodki mające znaczenie międzynarodowe (Praga i Pardubice), a cała reszta utrzymuje się dzięki pasjonatom.
Mšeno, czyli lepsza rozklekotana polewaczka niż rozklekotany budżet
W Niemczech sytuacja jest trochę inna. Po tym co widziałem na trybunach wydaje mi się, że zainteresowanie "czarnym sportem" jest dużo większe niż w Czechach, a kibice znacznie częściej podróżują po kraju w celu obejrzenia imprez, w szczególności turniejów indywidualnych. Wbrew pozorom czynnych klasycznych torów za naszą zachodnią granicą jest... więcej niż w Polsce. Gdyby do tego dodać tory długie i trawiaste, to okazałoby się, że jest tam prawie dwa razy więcej obiektów niż u nas. Co prawda na wielu z nich zawody organizowane są raz lub dwa razy w roku (maksymalnie jest to kilka imprez w sezonie) i być może dlatego tamtejsi kibice zupełnie inaczej podchodzą do oglądania rywalizacji, bo każda taka możliwość jest dla nich żużlowym świętem. Co ciekawe, nierzadko organizatorom udaje się na takie turnieje zapraszać gwiazdy ze światowego topu. I to jest właśnie wielka frajda dla fanów, że miejscowi zawodnicy mogą stanąć pod taśmą z Nickim Pedersenem, Matejem Žagarem, Andreasem Jonssonem czy... Samem Ermolenko. I nie ma znaczenia wynik tej rywalizacji, bo liczy się zabawa.
W tym samym 2015 roku udało mi się obejrzeć kilka turniejów w Polsce, w tym także nieszczęsne warszawskie Grand Prix, do którego nie chcę wracać w przyszłości. W odróżnieniu od tego wielkiego żużla miałem niewątpliwą przyjemność obejrzeć "Opolską Karolinkę" z naprawdę fajną obsadą (m.in. Tomasz Gollob, Nicki Pedersen, Peter Kildemand, Emil Sajfutdinow, Artiom Łaguta). Na trybunach była trochę "niepolska" atmosfera, bo kibice złaknieni żużla cieszyli się po prostu z możliwości oglądania zawodów, oklaskując wszystkich uczestników. Trudno oczywiście oceniać rzeczywistość po jednym turnieju, ale mam wrażenie, że ten rok przerwy wyszedł opolskiemu żużlowi na dobre i życzę temu środowisku, żeby faktycznie tak było. Swego rodzaju przeciwieństwem był z kolei turniej o Koronę Bolesława Chrobrego w Gnieźnie, czyli indywidualne mistrzostwa Nice PLŻ. Termin nie był do końca szczęśliwy, bo w tym samym dniu rozgrywano także Grand Prix Challenge, niemniej żużlowcy stworzyli naprawdę ciekawe widowisko. Niestety, trybuny świeciły pustkami, a przecież jeszcze kilka lat temu widziałem tu komplet publiczności. Tyle, że wówczas dla kibiców była to szansa zobaczenia światowej czołówki, swego rodzaju święto. Mam wrażenie, że przygoda z ekstraligą z jednej strony nasyciła miejscowych kibiców, wszak te gwiazdy były właściwie na porządku dziennym, a z drugiej strony koszty tej nieudanej zabawy były na tyle duże, że gnieźnieński klub do dziś nie potrafi ich spłacić. Czy warto było spełniać marzenia za wszelką cenę? Wiem, że łatwo oceniać po fakcie, zwłaszcza patrząc na to z zewnątrz. Tak na marginesie, to jedynym pierwszoligowym klubem, który nie pozwolił swoim zawodnikom na start w tamtych zawodach był... dzisiejszy bankrut z Ostrowa, czyli kolejny ośrodek niepotrafiący realnie ocenić możliwości finansowych i psujący rynek klubom próbującym zachować zdrowy rozsądek. I tu jest niestety kolejny problem. Ten żużlowy łańcuch jest tak silny, jak jego najsłabsze ogniwa, które ciągną na dno pozostałych. I aż dziw bierze, że nasza kochana centrala nie potrafi (albo nie chce) zapanować nad tym bałaganem, choć podobne rzeczy dzieją się od dobrych 20 lat.
Co to ma wszystko wspólnego z Falubazem, Zieloną Górą i dramatyczną akcją ratowania żużla w Winnym Grodzie? Krótko podsumuję trzy ostatnie akapity. Najważniejszymi różnicami pomiędzy polskim i pozapolskim żużlem są według mnie: dużo bardziej realne patrzenie na wydatki (tutaj można także u nas zauważyć pewne pozytywne zmiany, ale wciąż daleko jest do normalności) oraz oczywiście same obiekty, w które nikt nie ładuje tysięcy euro, bo miejscowi kibice tego nie potrzebują. Być może dlatego także samo atmosfera jest bardziej piknikowa, czego wcale nie uważam za minus. Nie ukrywam, że zastanawia mnie polski fenomen potrzeby bycia najlepszym w żużlu tylko po to, żeby... No właśnie nie wiem po co? Wszyscy wiemy, że speedway w Polsce ogranicza się właściwie do ligi, bo to przecież te rozgrywki przyciągają kibiców i napędzają finanse, zarówno klubom, jak i samym żużlowcom. Jednak zdobycie Drużynowego Mistrzostwa Polski oznacza osiągnięcie szczytu, takiego absolutnego, bo cóż więcej w tym sporcie pozostaje do zdobycia przez prezesów obiecujących złote góry? Dlaczego więc tak wielkie pieniądze (w stosunku do innych krajów) są inwestowane w naszym kraju, skoro realnie na stadiony przychodzi niespełna 0,5% społeczeństwa (pięć województw nie ma żadnego klubu), a w Zielonej Górze, która jest jednym z najbardziej żużlowych miast, bilety kupuje w praktyce ok. 5% mieszkańców? Tego chyba nie da się racjonalnie wytłumaczyć, a jedyne co przychodzi mi do głowy, to myśl, że najwyraźniej w naszym kraju na żużlu można po prostu bardzo dużo zarobić. Oczywiście nie wprost. Raczej przez możliwość zdobycia różnego rodzaju kontaktów na szczeblu biznesowo-samorządowym, bo nie da się ukryć, że radni czują na sobie presję, gdyby faktycznie żużel w mieście upadł. Sam sport jest niestety tylko mało znaczącym dodatkiem w całym procesie. A gdy "biznesmeni" przesadzą, to... powoła się nowy klub i zabawa zaczyna się od nowa. I w tym miejscu mógłbym właściwie wrócić do początku artykułu, bo to, co widzimy na swoim podwórku nie jest normą w żużlu. Sztuczne podbijanie stawek odbija się na ośrodkach w innych krajach oraz na traktowaniu naszych klubów przez zawodników zagranicznych, którzy przyjeżdżają tu po prostu zarabiać pieniądze, żeby gdzieś indziej robić to samo, a jednak nie to samo - czyli jeździć dla przyjemności.
Odszedłem od tematu? Myślę, że tylko pozornie, bo tak naprawdę wciąż kręcę się wokół kwestii odpowiedzialności za podpisywane zobowiązania i konsekwencji, jakie wiążą się z podjęciem decyzji o zatrudnieniu zawodnika na określonych warunkach. Mamy proces licencyjny, czyli są niby jakieś procedury, a mimo to znów kilka klubów okazało się bankrutami. Jednocześnie ośrodki zawierające rozsądne kontrakty są skazywane na zamknięcie z powodu braku odpowiednich wyników (albo trwanie tygodniami w niepewności, nie wiedząc nawet w której lidze wystartują). W przyrodzie musi być zachowana równowaga - jeśli ktoś traci, ktoś inny zyskuje. Problem polega na tym, że dyscyplina idzie na dno właśnie dlatego, że stosunkowo mała grupka ludzi próbuje załatwiać tu swoje interesy. Przyzwyczailiśmy się już do obecności gwiazd. Dziś przyjazd Pedersena, Sajfutdinowa czy Woffindena już tak nie elektryzuje. Często potrzebne są jeszcze jakieś negatywne emocje, a w takich okolicznościach doskonale sprawdza się liga, w której zawsze znajdzie się jakiś wróg, któremu należy spuścić łomot. I nie ma się co czarować, tak niestety wygląda nasza rzeczywistość, podsycana przez "dobrodziejów" mających na tym odpowiedni zysk. Przecież między innymi dlatego radni wielu miast boją się upadku klubów, które są źle zarządzane, dofinansowując jest kosztem dużo bardziej potrzebnych działań.
Czego oczekuję po nadchodzącym sezonie? Szczerze mówiąc, niewiele. Falubaz postawił na Marka Cieślaka, dając mu wolną rękę w budowaniu drużyny. Tak przynajmniej mówią ludzie, którzy jeszcze jakiś czas temu nie potwierdzali zainteresowania trenerem kadry, który to z kolei twierdzi, że dogadany był z klubem już od dawna. Ile w ogóle mieli do powiedzenia w Falubazie ludzie formalnie tu pracujący? Przez pewien czas sytuacja wyglądała komicznie. Dziennikarze pytali się "przyjaciela klubu", który odsyłał do pracowników klubu, którzy z kolei nie mogli niczego powiedzieć, bo decyzje zapadały gdzie indziej. W ten sposób stworzono złudzenie chaosu, podczas gdy wiele wskazuje na to, że był tu realizowany pewien z góry narzucony scenariusz. Więcej szczegółów poznamy pewnie niedługo. Mniejsza o to. Do czterech Polaków dołączono Andrieja Karpowa, Jasona Doyle'a, Kenniego Larsena i... Sebastiana Niedźwiedzia. Tego ostatniego wyboru nie rozumiem i jestem nim bardzo negatywnie zaskoczony. I nie chodzi mi personalnie o młodego wychowanka rawickich "Niedźwiadków". Falubaz ma swoich szeregach sześciu młodych, robiących postępy juniorów, więc import kolejnych w moim odczuciu nie jest potrzebny. Czy ma to być bat na stojącego w miejscu, ale mającego jakieś oczekiwania Aleksa Zgardzińskiego? A może chłopak z zewnątrz jest po prostu tańszy w utrzymaniu? Jeśli się nie sprawdzi, dużo łatwiej jest go wyrzucić, jak miało to miejsce w przypadku Łukasza Sówki czy Kamila Adamczewskiego. W zasadzie same "pozytywy". A przyszłość klubu? A szkolenie?
Marek Cieślak jest niewątpliwie fachowcem w tym co robi, niezależnie od swoistego mikroklimatu, w wyniku którego w Ostrowie jego losy potoczyły się tak, a nie inaczej. Nie mam wątpliwości, że w Zielonej Górze ma do zrealizowania określony cel, więc nie spodziewam się tutaj fajerwerków. Ma być wynik, czyli na początek play-offy, dlatego kwestia szkolenia może znów zostać odsunięta na dalszy plan. W składzie ma w zasadzie prawie samych indywidualistów (ciekawe ilu z nich okaże się indywidualnościami), więc cała sztuka będzie polegała na tym, żeby, stworzyć z nich drużynę. Przynajmniej na czas meczu. Ciekawe, co będzie, jeśli przewidziani jako druga linia Australijczyk i Duńczyk okażą się liderami? W sumie to wcale nie jest takie niemożliwe, zwłaszcza że obaj w 2015 roku zapoznawali się dopiero z ekstraligowymi torami. Może być interesująco. Oby tylko na torze.
Zobaczymy także jak wyglądać będzie sprzedaż karnetów. Jak wiadomo, te ubiegłoroczne nie opłaciły się ich nabywcom, bo ich koszt był wyższy niż suma cen biletów jednorazowych. Teraz karnety podrożały o 20 zł, jako że kibice wyrażali wielkie zainteresowanie nabywaniem cegiełek w celu wspomożenia klubu. Chyba wliczono je w cenę, bo szczerze mówiąc, nie widzę żadnego rozsądnego wytłumaczenia tej podwyżki, skoro kontrakty zawodników zostały obcięte. Z drugiej strony, kontrakty są niższe, a zakładany budżet jakoś niespecjalnie spikował (wg Kamila Kawickiego ma wynieść 8 mln zł bez play-offów, 10 mln zł z play-offami). Ciężko jest się w tym połapać.
Niewiadomych w tych równaniach coraz więcej, a niektóre zadania są z gwiazdkami. Oby na końcu udało się uzyskać chociaż zero. Mimo wszystko, kibicom, zawodnikom oraz działaczom (dokładnie w tej kolejności) życzę, żeby 2016 rok był etapem w odbudowie żużla jako dyscypliny. Żeby kluby podpisywały realne kontrakty, a zawodnicy mieli stworzone warunki do pokazania swoich umiejętności na torze. I niech wygrają najlepsi, a pokonani będą potrafili pogratulować sukcesu. Także na trybunach.