Cóż to była za sobota! Podróż do serca stolicy, Speedway Grand Prix, ogromny stadion, rzesza fanów i speedway... czego chcieć więcej? Pewnie Polaków w biegu finałowym. Było blisko, ale to jeszcze nie czas biało-czerwonych, młodych wilków.
Pobudka, 7 rano. Wyjazd w sobotni poranek o 10 z wcześniej umówionymi kibicami samochodem spod stadionu we Wrocławiu. Na umówionym miejscu stawiam się klasycznie dla mnie, czyli pół godziny przed czasem. Podjeżdża zielone Vito, a w nim są fani w postaci pięcioosobowej rodziny - wuj i małżeństwo z dorosłymi dziećmi. Mają piękną tradycję - jeżdżą razem na każde polskie Grand Prix. Oprócz mnie i ich, w pojeździe melduje się dwóch chłopaków - jeden z Częstochowy, drugi to fan gorzowskiej Stali. Zaraz więc rusza żużlowa dyskusja, a mi jest trochę wstyd, bo w końcu mój Get Well ostatnio w Gorzowie dostał strasznego łupnia. Pozostaje więc wymiana uprzejmych złośliwości z wrocławską rodzinką, bo przecież następna kolejka to mecz ze Spartą. Z jednej przecież mamy Hancocka, z drugiej Woffindena. Tu jest Przedpełski, a tu jest Drabik. Bawię się znakomicie.
Wjazd do Warszawy, godzina 14. Piękny widok. Tu samochód z szalikami rybnickiego ROW-u, a tam kibice z Tarnowa. Mijamy też bus wypełniony fanami z Rawicza – jedzie ich więcej, niż bywa na domowych meczach – to daje do myślenia. Stolica zakorkowana jak zawsze, przebijamy się na parking pod stadionem. Jest czas, więc robię kółko wokół areny i zmierzam po akredytację. Po odbiorze szybkie "dzień dobry" w stronę Pani Darii z NC+ i droga w stronę fanzony. Polscy fani mieli problem – Zmarzlik czy Pawlicki? Jeden znakomicie jeździ od początku, drugi wrócił do formy. A może Janowski bądź Dudek? Strach pomyśleć jakie zamieszanie wprowadziłaby obecność Hampela. Największe wzięcie mają napoje wysokoprocentowe i strefa z autografami.
Godzina 16.30, a więc czas poszukać pressroomu lub czegoś w tym rodzaju. Wchodząc pod trybuny stadionu poczułem się trochę jak Tezeusz. Szkoda tylko, że nie było Ariadny z jej cudowną nicią. Labirynt Narodowy został stworzony tak dokładnie, że Dedal by się nie powstydził. Pozostaje się cieszyć, że nie spotkałem minotaura. Po 15 minutach chodzenia tam i z powrotem, ochroniarz wskazał mi drogę i trafiłem na miejsce. Kawa, uzupełnienie programu, drobna zapowiedź, rzut oka na Twittera, czyli jednym słowem wszystkie te dziennikarskie bzdety. Potem już tylko podróż na poziom 4, na trybunę prasową. Po kilku powitaniach ze znajomymi zajmuję miejsce i czekam na show.
Prezentacja. Robi się chłodno, ale Ci Panowie zaraz rozgrzeją tłumy do czerwoności. Ponad 50 tysięcy fanów na trybunach, co drugi z trąbką. Ogromny jazgot, nie da się rozmawiać. W tym wszystkim bieg 1 i duńsko-szwedzki pojedynek, czyli Iversen, Kildemand oraz Jonnson i Lidgren. Wydaje się, że przyjadą w tej kolejności. Dzieje się dokładnie na odwrót. Kolejne biegi i hałas wzrasta dwukrotnie – na tor zawitali Polacy. Niestety, bez sukcesów – najlepszy, Zmarzlik z 2 oczkami. Pierwsze biegi ospałe, jak zwykle tylko kreda. Kolejna seria podobnie. "Czy doczekamy się walki?" – pytam samego siebie, ale wierzę, że tak będzie. Nasi reprezentanci budzą się na dobre – Zmarzlik, Dudek i Pawlicki z "dwójkami", swój bieg wygrywa Janowski. Mimo niewielu emocji gardło odczuwa skutki pracy – w końcu sam nie słyszę tego co mówię, a przez to z kolei muszę bardziej eksploatować struny głosowe.
Seria nr 3 – przeklęta dla Pawlickiego. Popełnia błąd, chcą wyprzedzić rywala i pada na tor. Długo się nie podnosi, nie wygląda to dobrze. Karetka wjeżdża na tor, potrzebne są nosze. Stadion zamarł. Przyznam szczerze, że wówczas pomyślałem, że to już koniec tych zawodów dla leszczynianina, że czego go miesiąc przerwy, ale pokazał coś zupełnie innego – podniósł się i walczył do końca. Kolejna serie i następne dwa upadki. Tym razem jednak Pawlicki podniósł się dość szybko, ku uciesze fanów.
Inni Polacy? Zmarzlik czuł się nieźle tego dnia, ale własny wybór pola w półfinale (trener Cieślak doradzał kask czerwony, junior Stali sam wybrał żółty) i trudne zadanie w pierwszym łuku przerosło gorzowianina i przepadł w półfinale. Podobnie zresztą Maciej Janowski, choć on przy wyborze takie pola manewru jak Zmarzlik nie miał. Startując z czwartego pola podzielił los juniora Stali. Do kompletu podsumowania zmagań biało-czerwonych brakuje kilku słów o Patryku Dudku. Popularny Duzers lepiej poczuł się w drugiej części zawodów, gdzie jeden bieg wygrał, a raz przyjechał drugi, jednakże, jak sam przyznał, ostatnie miejsce w biegu 11 kosztowało go awans do półfinału. Do tej fazy zabrakło zielonogórzaninowi jednego oczka, choć z drugiej strony zawodnik Falubazu zebrał doświadczenie, a sam start był dla niego sukcesem.
Bieg finałowy to elita warszawskiego Grand Prix. Hancock, Holder, Zagar i Woffinden od początku znakomicie czuli się na Narodowym, co potwierdzali w każdym kolejnym starcie. Ostatecznie, zasłużenie wygrał Brytyjczyk, który za swoimi plecami przywiózł Amerykanina i Słoweńca. Czwarte miejsce zajął Chris Holder, który jednak nie może nazwać tej pozycji pechową, bowiem został nowym liderem cyklu. Czy w finałowym biegu były emocje? Dla mnie - radiowca - tak, co miało swoje odbicie w głosie podczas transmisji na żywo (no i te przeklęte wuwuzele...)
Mateusz Dziopa
P.S. Drodzy fani Get Well, Chris Holder obiecał, że po meczu ze Spartą, będziecie się mogli cieszyć z jego dwucyfrowego wyniku i triumfu torunian.