Co prawda jesteśmy już na ostatniej prostej rozgrywek, Falubaz walczy o brązowe medale (i wszystko wskazuje na to, że je zdobędzie), warto jednak wrócić jeszcze do półfinałowego starcia. Pamiętny 29. wyścig dwumeczu z Get Well Toruń dał „Aniołom” upragniony awans do finału. Było dużo emocji, bo wynik cały czas był na styku. Było trochę walki, bo zawodnikom bez dwóch zdań zależało na wygraniu półfinałowej konfrontacji. Ostatecznie lepsi okazali się torunianie i zasłużenie jadą o złoto. Wypada rywalom zielonogórzan pogratulować... i właściwie to mógłby być cały komentarz. Oczywiście pod warunkiem, że tak jak nakazuje nam system rozgrywek, zapominamy o tym wszystkim, co działo się w rundzie zasadniczej. Jeśli jednak pochylimy się nad tym, co miało miejsce przez ostatnie pół roku, to powstaje pytanie, na które trudno znaleźć sensowną odpowiedź: dlaczego Falubaz rządził w lidze, gdy dysponował swoim najsłabszym składem, natomiast przegrał sezon, gdy skład został wzmocniony?
Ktoś może powiedzieć, że nie można mówić o przegranym sezonie, gdy drużyna ma szansę na zdobycie brązowego medalu DMP. Niby racja, ale pamiętać należy, że ważny jest punkt odniesienia, czyli porównanie tego, co osiągnęliśmy, z założeniami i oczekiwaniami. Przypomnę, że Falubaz dwa poprzednie sezony miał nieudane i to właśnie w tym roku miał zawalczyć o mistrzostwo. A po prawdzie, nie tylko o mistrzostwo, ale także o premie finansowe z owym sukcesem związane. Tak na podwójnym marginesie, to dobrym przykładem sukcesu zależnym od punktu odniesienia, jest tegoroczne piłkarskie EURO. Polacy odpadli w ćwierćfinale, ale wrócili do kraju jako zwycięzcy i bohaterowie, natomiast Francuzi - którzy zaszli od biało-czerwonych dużo dalej i zdobyli medal - po nieudanym finale zostali uznani za największych przegranych. I podobnie jest w tegorocznym sezonem ekstraligowym, który był naprawdę przeciętny. Przecież Sparta Wrocław weszła do półfinałów nie dlatego, że jeździła Bóg wie jak skutecznie, tylko dlatego, że ich rywale nie potrafili wykorzystać szansy, jaka się przed nimi otworzyła. Już ten fakt pokazuje, że na tle ligowej przeciętności awans do play-offów nie był wcale wielkim wyczynem. Tymczasem pojawiają się głosy z kręgów Falubazu mówiące o trudnym początku sezonu, bo przecież Kenni Larsen nawet nie zaczął jeździć, a bardzo długo nie było Jarosława Hampela. Owszem, ale było zastępstwo zawodnika, które z reguły świetnie funkcjonowało. Jeśli więc słyszę, że wobec tychże problemów sam awans do play-off jest sukcesem, to zastanawiam się, kogo właściwie chce się oszukać? Mówienie dziś o klasie rywala trochę śmieszy, bo wystarczy cofnąć się o tydzień czy dwa, gdy ta klasa były lekko podważana. A tym, który publicznie głosił tyrady o wyższości zielonogórskich żużlowców nad rywalami, był... Kibice pewnie pamiętają.
Szczerze mówiąc, najbardziej czekałem po półfinałach na medialny głos Roberta Dowhana - i nie zawiodłem się, choć to, co zostało powiedziane podczas rozmowy w Radiu Zielona Góra, w konfrontacji z wydźwiękiem tego, co zostało napisane na wiodącym portalu... to trochę dwie różne sprawy. Przekaz ogólnie jest taki, że do klubowej kasy nie wpłyną zyski z finału (szacowane dość pobieżnie na ok. 1,5 mln zł), ale - spokojnie, kibice - nie były one brane pod uwagę podczas tworzenia budżetu. Przekaz jednak był taki, że Falubaz te pieniądze stracił. Niby podobnie, a jednak... Z innych rzeczy: klub nie ma zaległości na chwilę obecną, a w kwestii składu wstępnie jest wola zatrzymania obecnego stanu posiadania. Ze swojej strony mam nadzieję, że za dwa miesiące nie będzie znów pielgrzymek do miasta po pieniądze, jak miało to miejsce rok temu i w latach poprzednich. Na koniec rozmowy w Radiu Zielona Góra dowiedziałem się też, że bilety na mecz o brąz "sprzedają się dobrze". Zobaczymy jak to wyjdzie ostatecznie, bo akurat w tym temacie szału nie ma, choć kibice mogli czekać jeszcze na rozstrzygnięcia z Poznania. Z drugiej jednak strony po karnetowiczach (to taki trochę papierek lakmusowy) widać, że frekwencja będzie dużo niższa, zwłaszcza, że na półfinale było sporo kibiców "jednorazowych". Czy wynik pierwszego meczu w Poznaniu jest w stanie zmobilizować fanów do odwiedzenia trybun przy W69 i zrekompensowania chociaż w części "straty pieniędzy, których posiadania nie zakładano" - zobaczymy już niebawem.
W rewanżowym półfinale przeciwko Get Well nazbierało się trochę rzeczy, które mnie zaskoczyły. Tak jak napisałem na początku, sam mecz jak to mecz - ktoś był lepszy, ktoś był gorszy, i tyle w temacie. Nie było jakichś spornych sytuacji, jedna drużyna goniła, druga cały czas była o krok z przodu - i nie ma właściwie o czym pisać. Szukanie winnych wśród zawodników też mija się z celem, bo każdy może mieć słabszy dzień. A że akurat trafiło się to liderom... trudno - takie jest życie. Jeden nieudany mecz w sezonie nie może przecież przekreślać żużlowca. Że zabrakło punktów juniorów? Można odbić piłeczkę, bo skoro mamy czterech klasowych seniorów, którzy są właściwie niezmienialni (takie są realia), to zdobycze juniorów można potraktować jako pewien dodatek. Widać było, że Piotr Protasiewicz zdobywał punkty dopóki jechał w parze z młodzieżowcem. Gdy pojechał z Jarosławem Hampelem, to po przegranym starcie miał de facto trzech rywali przed sobą. A że nie mógł nijak zdobyć prędkości na dystansie, to i o wyprzedzaniu mowy być nie mogło. Wyprzedzali za to Jason Doyle i Patryk Dudek, ale warto zauważyć, że obaj mają zupełnie inny styl jazdy od kapitana gospodarzy. Im było na tym torze łatwiej. Ogólnie wyglądało na to, że Falubaz przygotował się perfekcyjnie na pierwszą serię wyścigów, a potem, jak powiedział Kaźmirz Pawlak z „Samych Swoich” - „Co będzie, to będzie. Dawaj!”.
Tutaj lekko dotknę jeszcze kwestii toru, który rzeczywiście przygotowany i polewany był inaczej niż zwykle i nie dawał możliwości skutecznego napędzania się pod bandą. Na pewno wpływ na to miała pogoda i upały przesuszające nawierzchnię, jednak skoro początkowo zielonogórzanie tak świetnie wychodzili spod taśmy, to najwyraźniej musieli być na takie warunki przygotowani. A potem? Cóż...
Marek Cieślak jako jedną z przyczyn dobrej jazdy gości podał... możliwość stosowania rezerw taktycznych. Dość oryginalne podejście do tematu. Warto bowiem zauważyć dwie rzeczy:
1. Torunianie uzyskując 10 punktów przewagi, de facto wywalczyli sobie przywilej korzystania z rezerw taktycznych jeszcze na własnym torze,
2. Dziwnym trafem przewaga Falubazu osiągała 6 punktów zawsze przed programowymi biegami Kacpra Gomólskiego.
Warto zauważyć jeszcze jedną ciekawostkę. Marek Cieślak powiedział przed rewanżem, że ma lepszych prowadzących parę i lepszych „doparowych”, czym podtrzymał ton swoich wypowiedzi. Jeśli wziąć pod uwagę biegi 4-15 (pierwsze trzy można potraktować jako śliwki-robaczywki gości), to obie ekipy miały po 6 triumfów indywidualnych, za to zielonogórzanie aż 8 razy przyjeżdżali do mety na ostatnim miejscu, przy czterech zerach torunian. W przeciwieństwie do „Aniołów” Falubaz nie korzystał z rezerw, bo właściwie nie było nawet takiej możliwości, zatem jedynymi decyzjami taktycznymi (a menadżer gospodarzy podjął takowe dwie) było ustalenie składu meczowego oraz ustalanie obsady biegów nominowanych. Po fakcie łatwo jest oceniać, ale w obu tych przypadkach mam wątpliwości. Gospodarze podają skład jako drudzy, znając już ustawienie gości. Wydaje mi się, że Alex Zgardziński powinien być pod numerem 15, tak, żeby programowo spotkać się dwukrotnie z Igorem Kopciem-Sobczyńskim. Natomiast w XIV wyścigu ustawienie na czwartym polu słabego startowo Piotra Protasiewicza (PePe przez cały sezon nie grzeszy wyjściami spod taśmy), przy braku możliwości rozpędzenia się po zewnętrznej, właściwie przekreśliło jego szanse na jakąkolwiek zdobycz punktową
Trochę usiadłem na Marku Cieślaku, ale to przecież on będąc menadżerem jest odpowiedzialny za drużynę. Podtrzymuję to, co pisałem we wcześniejszych felietonach, że pompowanie balonika tekstami typu „Toruń powinien nas się obawiać” czy „Staszkowi Chomskiemu zrzedła mina, jak usłyszał, że Jarek Hampel wraca” było niepotrzebne. Tym bardziej, że ewidentnie Falubaz po wzmocnieniu nie był tym samym zadziornym, skutecznym i pewnym swoich umiejętności Falubazem sprzed miesiąca. Czyli wracam do pytania postawionego na wstępie: dlaczego Falubaz był najmocniejszy wtedy, kiedy był teoretycznie najsłabszy? Fajnie, że eksperci w końcu to zauważyli i zajęli się także tym tematem. Szkoda, że dopiero po fakcie. Przepraszam za prywatę, ale nie ukrywam, że mam drobną satysfakcję, że taki zwykły kibic jak ja - siedzący na trybunach, oglądający żużel i jeżdżący na zawody za własne pieniądze - potrafi czasem też coś przewidzieć. Koniec prywaty. Dochodzimy w tym miejscu do sporego problemu, który ciężko jest rozwiązać. Bo z jednej strony Falubaz miał dobrze ustalony podział ról, czyli trzech liderów, jednego solidnego seniora drugiej linii, dobrej klasy juniora mogącego startować z rezerwy zwykłej oraz piątego seniora i drugiego juniora, których głównym zadaniem było wyjście na prezentację. Nagle ten porządek zostaje zburzony przez powrót Jarosława Hampela, któremu nikt przecież nie mógł zabronić wejścia do składu, zwłaszcza, że sportowo (nawet po kilkunastu miesiącach przerwy) jest nieporównywalnie lepszy zarówno od Justina Sedgmena, jak i Saszy Łoktajewa. Podkreślam, że nie chodzi o samą osobę „Małego”, tylko o budowanie de facto nowego składu od strony mentalnej w kluczowym momencie sezonu - w chwili, gdy rywal ma wszystko świetnie poukładane. Problem polega na tym, że Jarek nie jest jakimś tam sobie zwyczajnym żużlowcem, bo nawet jeśli wraca po kontuzji, to i tak jego zdanie i jego osoba są na tyle ważne, że zmienia to o 180 stopni układ sił w parkingu. Poza tym media też siłą rzeczy skupiają się na tym jednym ogniwie, pomijając tych, którzy do tej pory tak wspaniale walczyli i dzięki którym Falubaz doszedł do tego miejsca. To wyzwala naturalne ludzkie odruchy i emocje. Problem jest rzeczywiście spory, jednak miałem nadzieję, że tak doświadczonemu menadżerowi jak Marek Cieślak uda się tę sytuację ogarnąć. Niestety, nie udało się...
Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie trochę zaskoczyła, choć dotyczy zupełnie innej kwestii, nie związanej ani ze stroną sportową, ani z drużyną. Pewnie się czepiam, ale według mnie chyba niepotrzebnie z klubu dwukrotnie poszedł przekaz, że należy spieszyć się z kupowaniem biletów, bo na pewno szybko się skończą, wszak całe miasto żyje tym sportem i tym meczem. Na trzy dni przed spotkanie "pobijamy tegoroczny rekord sprzedaży i na pewno będzie komplet", a w sobotę miało już biletów zabraknąć. Koniec końców rzeczywiście pod względem frekwencji odniesiony został sukces, bo otwarto nawet część normalnie wyłączonego z użytkowania sektora H. Ale jeszcze w nocy z piątku na sobotę (przypominam, że w sobotę miało zabraknąć wejściówek) w sprzedaży było około 2000 biletów. Czyli sukces zapewnili kibice podejmujący decyzję w ostatniej chwili, kupujący bilety w kasach. Pewnie jestem za stary i nie rozumiem takiego sposobu przekazywania informacji, ale według mnie czasami lepiej chyba podarować sobie ten marketingowy bełkot. Zamiast tego zwyczajnie zaprosić kibiców na mecz, a jednocześnie dodać, że w związku ze zwiększonym zainteresowaniem oraz stawką spotkania możliwe jest otwarcie dodatkowego sektora. Ci którzy chcą przyjść - i tak przyjdą, a ci, którzy nie chcą przyjść - i tak nie przyjdą. Wątpię, żeby ktoś po 10 dniach sprzedaży podejmował decyzję pod medialną presją możliwości wyczerpania się wejściówek. Minął już czas, gdy kibice walili na stadion drzwiami i oknami. Dziś to klub musi starać się o swoich fanów i szanować tych, którzy przychodzą regularnie. Nie wiem jak inni, ale ja zrozumiałem, że wpływy wciąż nie są na poziomie założonym przez klub w tej fazie rozgrywek, czyli w porze finansowych żniw. I nie ukrywam, że trochę kłóci mi się to z przekazem Roberta Dowhana.
***
Z finałowych derbów nic nie wyszło, bo całą zabawę, na którą nastawiano się na Ziemi Lubuskiej (i na zyski z tejże zabawy) „zepsuła” drużyna z Torunia. Dla sporej grupy zielonogórskich kibiców rewanż miał być wyłącznie formalnością, zwłaszcza że przecież „w sezonie zasadniczym była podobna sytuacja, a Falubaz wygrał u siebie aż 16 punktami”. Taki cytacik. Podobne głosy dało się słyszeć bardzo często. Życie zweryfikowało ten zbytni optymizm, graniczący czasem wręcz z lekceważeniem, i być może nauczyło przynajmniej kilku fanów, żeby nieco poważniej traktować rywali. Oczekiwania były spore, o czym świadczyła także wspomniana frekwencja. Zawodnicy byli chyba mniejszymi optymistami, bo po meczu nie było słychać w ich głosie jakiejś złości (sportowej oczywiście), a raczej dość spokojne stwierdzenia, że "przecież walczymy o brąz, a za rok znów jest kolejny sezon". Chociaż sam grzeszę raczej stoickim spokojem, a ktoś wypomni mi, ileż to razy napominałem tu tych "gorącokrwistych", przyznam, że tym razem trochę mi tej sportowej złości po spotkaniu zabrakło.
Pozostał końcowy akord ligowego sezonu, czyli decydująca walka o medale. Podobnie jak spora część kibiców spodziewałem się dużo większych emocji w starciu o brąz (właściwie to jakichkolwiek emocji...), a tymczasem gospodarze przez 3/4 meczu praktycznie nie podjęli walki. Dopiero ostatnie trzy biegi pozwoliły im uzyskać wynik zbliżony do przyzwoitego. Oglądałem magazyn PGE Ekstraligi, w którym goście dość dosadnie wypowiedzieli się o poziomie tego widowiska i pozostaje mi tylko się z nimi zgodzić. Podobnie zresztą jak ze zdaniem red. Ostafińskiego, że miejscowi kibice mogą szybko nie wrócić na trybuny golęcińskiego stadionu po tym, co zobaczyli w tym sezonie. A to byłby spory cios dla żużla jako dyscypliny, bo przecież wszystkim działającym w tym sporcie powinno zależeć na pozyskiwaniu kibiców, a nie na ich traceniu. Nie znam szczegółowo realiów wrocławskiego klubu i dlatego jestem ciekaw jak swoją drużynę oceniają kibice Sparty. Delikatnie rzecz ujmując, odniosłem wrażenie, że nie wszystkim zawodnikom zależało na wygraniu dwóch decydujących dwumeczów. Na tym tle trudno mi ocenić zielonogórzan, bo nie wiem który obraz jest prawdziwy - ten z biegów 1-12, czy ten z trzech ostatnich gonitw.
Na koniec jeszcze jedna uwaga na temat, którego wielu kibiców naszej Ekstraligi nie jest w stanie pojąć. W niedzielę niestety zakończył sezon Nicki Pedersen po wypadku w 68. Zlatej Přilbie Města Pardubice. Jak to jest możliwe, że zawodnicy ze światowego topu walczą w jakichś zawodach indywidualnych, gdzie przez pół dnia jeździ się w sześciu, skoro to u nas mają płacone najwięcej, a efektów jakoś często nie widać? Niestety, władze Ekstraligi same doprowadzają do takiej sytuacji, m.in. wchodząc od kilku dobrych lat w paradę najstarszemu na świecie indywidualnemu turniejowi żużlowemu (pierwsza edycja odbyła się w 1929 roku jeszcze na obiekcie Wielkiej Pardubickiej), mającemu dla zawodników naprawdę dużo większy prestiż niż polskie rozgrywki, bo wśród triumfatorów aż roi się od mistrzów świata. Czy naprawdę nie dało się na tę niedzielę zrobić przerwy i zakończyć sezon tydzień później? Jak to jest możliwe, że do wyśmiewanej u nas ligi angielskiej wracają powoli żużlowcy ze światowego topu (Woffinden, Holder, Doyle, Lindbaeck...), choć pieniądze tam są ledwie ułamkiem tego, co mogą zarobić w Polsce? Odpowiedź jest dość prosta. U nas jeździ się przede wszystkim dla pieniędzy i proszę nie oczekiwać od zawodników innego podejścia, skoro władze naszego speedwaya nie szanują innych, nawet tak prestiżowej imprezy. Wszyscy pamiętamy ubiegłoroczne pretensje działaczy toruńskich do Jasona Doyle'a o to, że za dużo jeździ, że tu ma płacone najwięcej i ma się skupić na polskim klubie. Czy coś się zmieniło? Nie. Jason dalej jeździ w Anglii, dalej jeździ w Szwecji, wraca tam na tor dzień po fatalnym upadku i robi wyniki bliskie kompletów. Śmiać mi się chciało, gdy u nas "odkrywano" zawodników takich jak wspomniany Australijczyk, Mads Korneliussen czy Peter Kildemand - ludzi naprawdę ciężko pracujących przez lata w ligach angielskich, w Danii i Szwecji na to, co dziś prezentują. Wbrew temu, co myśli się o żużlowcach – dla zdecydowanej większości z nich prestiż oraz radość z uprawiania tego sportu są ważniejsze od pieniędzy. Mam nadzieję, że wreszcie zauważy to także nasza centrala i spróbuje przywrócić odpowiednią rangę zawodom o Indywidualne Mistrzostwo Polski czy o Złoty Kask, które przecież kiedyś przyciągały na trybuny komplety kibiców. Żużel zawsze pozostanie sportem indywidualnym, czy nam się to podoba, czy nie. I nie zmienią tego pieniądze wrzucane na ten rynek przez sponsorów ligi, telewizję i... samorządy, które tak naprawdę utrzymują całą tę zabawę milionami złotych transferowanymi w dość pokrętny sposób z naszych podatków. Bo to jest trochę tak, że w każdą niedzielę cały ten żużlowy cyrk przyjeżdża do nas do pracy... po to, żeby potem przez resztę tygodnia realizować swoją pasję. I bardzo ciekaw jestem, jak zachowaliby się zawodnicy, gdyby faktycznie w życie wszedł pomysł ograniczenia im startów na przykład do dwóch lig?
Zdjęcia: Paweł Mruk - zuzlowefotki.pl