Polski ekstraligowy sezon żużlowy w uproszczeniu polega na tym, że przez 5 miesięcy zawodnicy jeżdżą w kółko po to, żeby oddzielić słabe drużyny od lepszych. Wreszcie we wrześniu rozpoczynają się prawdziwe sportowe emocje, gromadzące tłumy na stadionach i przed telewizorami. Tyle teorii, bo tegoroczna praktyka pokazała, że miejsc w elicie jest więcej niż drużyn, które na to miano zasługują. Jeszcze gorzej jest w I lidze, bo tam nowa świecka tradycja polega na tym, że najlepsza drużyna... nie ma prawa awansu. Awansuje za to druga lub trzecia, w zależności od możliwości finansowych. Efekty niestety widać na podwórku ekstraligowym, które z roku na rok wcale nie jest mocniejsze.
Oglądając wielki finał właściwie odetchnąłem z ulgą, że te rozgrywki już się skończyły. Nie wiem czy gorzowski mecz komukolwiek się podobał, oczywiście za wyjątkiem kibiców Stali. Pozytywne emocje związane były tylko z wynikiem, bo trudno zachwycać się jazdą polegającą na wjechaniu na jedynie słuszną ścieżkę i podążanie nią do mety. Chyba, że są wśród nas tacy, którzy czekają aż zawodnik zostanie nagle zaskoczony jakąś rynną i straci w ten sposób zajmowaną pozycję, bo tak naprawdę nie było w tym meczu "mijanek" w pełnym tego słowa znaczeniu. A przecież to miało być święto żużla. Swoją drogą ciekawe, czy sędzia Meyze wiedział, że w przerwach między wyścigami jego decyzje są podważane przez oceniającego pracę arbitrów Leszka Demskiego? Zadziwiające były w końcówce spotkania starty gorzowian, puszczających sprzęgło w idealnym momencie, tak jakby wiedzieli kiedy sędzia wciśnie przycisk. Rozumiem – jeden taki przypadek. Ale więcej? Wygląda na to, że ktoś w parkingu wykonał dobrze swoją robotę i przekazał odpowiednie wskazówki, a arbiter źle zinterpretował słowa Adama Małysza, bo w tej dyscyplinie nie o taką powtarzalność chodzi.
Śmieszne są tłumaczenia, że "skoro gospodarze nie wygrywali, to znaczy, że nie o taki tor im chodziło". Akurat tutaj nie trzeba być wielkim ekspertem, skoro właściwie w ciemno można było obstawiać taką nawierzchnię. Bo każdy kto interesuje się żużlem dłużej niż dwa lata wie, że w Gorzowie jak trwoga... to start i do krawężnika. I broń Boże nie wyjeżdżać szerzej, bo tam nawet nie da się pojechać ślizgiem kontrolowanym. Być może gorzowianie będą zaskoczeni, ale goście byli na takie rozwiązanie przygotowani – stąd wzięły się emocje, choć wielu skazywało „Anioły” na pożarcie. Tak sobie myślę, że właściwie to portal pokredzie.pl powinien być oficjalnym patronem medialnym tego spotkania. Nie jest moim zamiarem umniejszanie sukcesu gorzowian, bo w przekroju całego sezonu byli drużyną najlepszą. Chodzi mi tylko o poziom sportowy ostatniego meczu. Myślę, że na normalnie przygotowanej nawierzchni kwestia tytułu mistrzowskiego rozstrzygnęłaby się dużo szybciej, a kibice mieliby przy okazji sporo frajdy ze ścigania.
Patrząc na kilka spotkań takich jak właśnie niedzielny finał, jak lubuskie derby w Zielonej Górze, jak półfinał w Poznaniu, jak tragicznie zakończony drugi wyścig w Rybniku, wypada się chyba zastanowić po co są u nas komisarze torów. Raz dopuszczają do jazdy nawierzchnię ewidentnie niezgodną z regulaminem, a raz na siłę ubijają tor zabierając emocje. Niestety mamy też konsekwencje, bo do finału IMŚJ weszło tylko dwóch Polaków (przypominam, że Krystian Pieszczek dostał dziką kartę). Część półfinałów odbyła się w warunkach, w których u nas zawody zostałyby odwołane, więc polscy zawodnicy mogą uczyć się tej trudnej jazdy wyłącznie za granicą. Z drugiej strony weźmy przykład żużlowego weekendu w Pardubiach i poszukajmy toru (może poza Motoareną), który wytrzymałby 80 wyścigów w ciągu trzech dni, z czego w aż 36 biegach jedzie po sześciu zawodników. I to bez komisarza. Ta funkcja jest w obecnym kształcie bezużyteczna, bo komisarz będąc co tydzień na innym obiekcie tak naprawdę nie zna porządnie żadnego z nich. Jeśli już upierać się, że faktycznie ci panowie są potrzebni, to może przypisać komisarza do konkretnego toru?
Tegoroczne mecze o brąz trudno nazywać pojedynkami, bo na medalu zależało tylko jednej drużynie. Żeby było ciekawiej, wygląda na to, że cel tego brązu był stricte marketingowy, bo trudno mi uwierzyć, że zespół mający aż trzech przedstawicieli w dziesiątce najskuteczniejszych zawodników ekstraligi (jako jedyny), mający wówczas w składzie lidera klasyfikacji Grand Prix, Indywidualnego Mistrza Polski, głównego faworyta do tytułu Indywidualnego Mistrza Świata Juniorów (dziś już wiemy, że Wicemistrza), a do tego jeszcze Piotra Protasiewicza cieszy się z... awansu do play-off. A taki jest właśnie przekaz medialny skierowany do zielonogórskich kibiców. Z tego punktu widzenia brąz rzeczywiście jest sukcesem... Każda rozmowa z przedstawicielem Falubazu sprowadza się w końcu do tego, że na początku sezonu były kłopoty kadrowe, że nie wracał Jarosław Hampel (kwestia zastępstwa zawodnika jest oczywiście pomijana), że Kenni Larsen ze znanych wszystkim powodów nie mógł startować, że Alex Zgardziński doznał kontuzji, choć dwaj ostatni akurat mieli zmienników. I okazuje się, że sam awans do play-offów brany był w ciemno. Cóż, skoro mamy wolność słowa, to mamy także wolność wierzenia w to, co wolność słowa ze sobą niesie. Kto naiwnemu zabroni?
***
Sporo ponarzekałem, ale to co opisałem powyżej nie jest jeszcze najgorsze. To jest tylko wierzchołek góry lodowej, której większa część znajduje się poniżej poziomu uznanego za zero. Ten sezon ligowy naprawdę był słaby, czego wynikiem jest awans do czołowej czwórki Sparty, choć wrocławianie najwyraźniej nie chcieli się tam znaleźć i jakby demonstracyjnie odpuścili trzy z czterech ostatnich spotkań, pozbawiając nas wszystkich emocji, na które czekaliśmy przez cały sezon. I tu jest problem, bo skoro drużyna nie mająca właściwie atutu własnego toru, wchodząca w sezon bez choćby jednego sparingu, znajduje się powyżej kreski, to co jest poniżej?
Nie ma sensu wymieniać zawodników, którzy zawiedli w poszczególnych ekipach, bo poza kilkoma wyjątkami żużlowcy mają raczej niewielkie przywiązanie do klubu, w barwach którego startują. Wielu kibiców zaklina rzeczywistość, ale widać to gołym okiem i tego trzeba być świadomym. Jak więc zmobilizować ich do walki? Wbrew pozorom same pieniądze nie wystarczą. Tutaj pojawia się zadanie dla menadżera (nie mylić z trenerem), czyli teoretycznie najważniejszej osoby w drużynie. Niestety, tylko teoretycznie. Mamy w naszym żużlu potężny kryzys wśród ludzi, których zadaniem jest bycie przywódcą. Z czego wynika ów kryzys? W dużej mierze z umniejszania roli menadżera przez działaczy, z tworzenia składu w oderwaniu od człowieka, który ma tym składem zarządzać, a wreszcie z kontraktów dających niektórym zawodnikom tzw. gwarancje, wobec czego menadżer staje się figurantem, firmującym swoim nazwiskiem decyzje, na które nie ma realnego wpływu. Czyli staje się funkcją czysto kolekcjonerską. Nie wszyscy godzą się na takie traktowanie i pewnie dlatego tak wielu mamy ekspertów z menadżerską przeszłością. Przecież wszyscy domyślamy się, którzy zawodnicy są nie do ruszenia w swoich drużynach. Jeśli zespół przyjeżdża na najważniejszy mecz w sezonie i nie podejmuje walki, jak miało to miejsce w przypadku Grudziądza czy Rybnika, to jest to jasny sygnał, że zawodnicy nie tworzą drużyny w pełnym tego słowa znaczeniu. Jeśli zespół z takim potencjałem jak Unia Leszno przegrywa mecz za meczem, a żużlowcy - jakby na złość komuś - nie chcą wygrywać, to znaczy, że coś tam nie funkcjonuje tak jak powinno. Unię Tarnów przemilczę, bo Paweł Baran dostał od działaczy taki skład, że niewiele dało się z tego zrobić, a tragiczna śmierć ś.p. Krystiana Rempały zabrała mu jednocześnie zawodnika i możliwość jakichkolwiek manewrów taktycznych.
Bardzo ważną częścią sezonu jest okres transferów, czyli tworzenie składu. Każdy z zawodników powinien mieć w drużynie określoną funkcję, czyli być albo liderem, albo zawodnikiem drugiej linii, mocniejszym juniorem lub tym uzupełniającym formację młodzieżową. Koncepcji budowania składu jest wiele. Najbardziej podstawowa, to trzech liderów, dwóch zawodników drugiej linii i jeden mocny junior. W ten sposób jeździły Get Well Toruń i Falubaz, z tym, że zielonogórzanie tylko do momentu powrotu Jarosława Hampela. Stal Gorzów postawiła na wyrównany skład, ale, co warte podkreślenia, posiadający wyraźnego lidera w osobie Bartosza Zmarzlika. Ten model sprawdził się, choć trzeba zaznaczyć, że ogromna była w tym zasługa tegoż właśnie lidera oraz Stanisława Chomskiego, który stanowczo podejmował decyzje, szczególnie w stosunku do Krzysztofa Kasprzaka. I myślę, że to jest warte podkreślenia, że tytuł mistrzowski - nawet pomimo kontrowersji w tym ostatnim meczu - zdobyła drużyna z Menadżerem przez wielkie M. Pamiętamy, że w ciągu sezonu pojawiały się w Stali tarcia, że brakowało jazdy parą, że zawodnicy byli poniekąd karani za zbytnią skuteczność. To wszystko po przegranej z Falubazem zostało zresetowane i w najważniejszym momencie znów gorzowianie byli skuteczni.
Jeśli chodzi o Falubaz, to ostatnio obarczyłem winą za brak finału menadżera. Marek Cieślak ma sporo zasług, bo to w końcu jego pomysłem było zakontraktowanie Jasona Doyle'a i Andrieja Karpowa. Skład tak naprawdę wykrystalizował się w momencie, gdy było wiadomo, że Jarosław Hampel nie wróci do jazdy i wtedy funkcjonowało to naprawdę fajnie. A potem? Wiele o tym ostatnio napisano. Chyba zabrakło w tym wszystkim czasu na ustalenie nowej hierarchii wśród zawodników, a co za tym idzie - pola manewru ze względu na rzeczy, które trudno jest przeskoczyć. Co nie zmienia faktu, że zarówno świetna druga część rundy zasadniczej, jak i przegrane półfinały idą na konto menadżera.
Grudziądzanie i rybniczanie nie zdziałali wiele, bo mieli problem z brakiem liderów. ROW, poza Grigorijem Łagutą, to wyłącznie druga linia. Lepsza lub gorsza, ale w ocenie całego sezonu niestety tylko druga linia. „Odkrycie” w środku sezonu Rafała Szombierskiego, i to wyłącznie ze względu na kontuzję Andreasa Jonssona, na pewno nie wystawia najwyższej noty Piotrowi Żyto. Podobnie zresztą jak przegrana w Tarnowie, która zakończyła marzenia o czymś więcej niż bezpieczne utrzymanie. GKM miał lidera tylko na własnym torze, dlatego tylko tam wygrywał. I to właściwie wszystko co można napisać o tej ekipie. Lider nie może sobie wybrać jednego toru, na którym jest skuteczny, a tak to niestety wyglądało. Wyjazdowa średnia Tomasza Golloba na poziomie 0,933 punktu na wyścig mówi wszystko. Realia są takie, że wszystkie oczy są zwrócone właśnie na niego, a pozostali stanowią jedynie dodatek. Włącznie z menadżerem.
Ciekawym przypadkiem jest Unia Leszno. Ciekawym, bo tutaj zakontraktowano z kolei zbyt wielu zawodników mających aspiracje, żeby być liderami, co wiąże się także z oczekiwaniem specjalnego traktowania. Myślę, że działacze „Byków” przegapili moment, w którym Grzegorz Zengota przestał być wartościową w tym kontekście, a jednocześnie bardzo skuteczną drugą linią. Podpisano umowę z Peterem Kildemandem zwiększając tym samym negatywną rywalizację o przywództwo, a zapomniano jak ważnym ogniwem jest osoba Tobiasza Musielaka. Być może skład był budowany z myślą o odejściu Piotra Pawlickiego, co zmieniałoby mocno ocenę Adama Skórnickiego. Miały być triumfy, a okazywało się, że nie ma żużlowca potrafiącego wygrywać wyścigi. Zobaczymy jakie wnioski zostaną wyciągnięte z tej nauczki, bo tego, że zostaną wyciągnięte jestem pawie pewien.
Jeszcze rok wcześniej nikomu, a zwłaszcza samemu Nickiemu, nie przyszłoby nawet do głowy, że będzie "karnie" odstawiany od składu swojej polskiej drużyny
Na koniec jeszcze kwestia młodzieżowców. Wiek juniora kończą m.in. Bartek Zmarzlik, Adrian Cyfer, Paweł Przedpełski i Krystian Pieszczek. Czy to jest powód do zmartwienia? Wręcz przeciwnie. To jest ostatnia „transza” pokolenia chłopaków, którzy dostali szansę na występy po wejściu nowych przepisów, nakazujących jazdę z pozycji młodzieżowca wyłącznie zawodnikom z polską licencją. Wówczas w ciągu roku nastąpił taki wysyp talentów, że kluby... przestały szkolić następców. Był nawet problem z turniejami młodzieżowymi. Skoro nie będzie tych lepszych, to szansę wreszcie dostaną inni. Oczywiście pod warunkiem, że działacze pozwolą na jazdę wychowankom. A jeśli ci lepsi zostaną seniorami, to pewnie wyrzucą ze składu innych seniorów. Ale to już kwestia do rozwiązania dla działaczy i menadżerów. Ważne, żeby i jedni i drudzy nie wychodzili poza swoje kompetencje.
Tak często zaczytujemy się w mniej lub bardziej prawdziwych informacjach dotyczących tego, który zawodnik zostanie, który odejdzie, gdzie odejdzie, no i oczywiście za ile. Portale mają więcej odsłon, czyli więcej wpływów z reklam i wszystko się kręci. W sumie to jest nic nie warte, wręcz głupie, bo niezależnie od wszystkich spekulacji za dwa miesiące i tak będzie wiadomo jakie są składy. Bez "pomocy" tych, którzy zawsze wiedzą więcej. Szkoda, że w tym całym natłoku sensacji kompletnie zapomniana pozostaje kwestia menadżerów, czyli tych, którzy z grupy zawodników mają stworzyć drużynę. Mecze bardzo często wygrywa się atmosferą w parkingu, a nie nazwiskami w składzie. I chyba warto sobie czasem o tym przypomnieć podczas jesiennej gorączki nazwisk. Warto czasem popatrzeć na mecze z Anglii czy Szwecji, jak wielki szacunek tam jest właśnie do menadżerów. I do Petera Adamsa z mknących po złoto "Wilków" z Wolverhampton, i do Mikaela Teurnberga z mistrzowskiej Rospiggarny. Bez tego nazywanie ekstraligi "najlepszą ligą świata" pozostanie tylko niewiele znaczącym sloganem.
P.S. W ramach detoksu od krajowego żużla, pojechałem w poniedziałek (3 października) do niemieckiej Miśni (Meissen) na tradycyjne zawody o "Srebrną Łyżwę". Padało cały dzień, rozegrano niespełna połowę wyścigów, ale tor pod kołami ścigających się żużlowców nie wyglądał tak jak na Memoriale Smoczyka - wyglądał tak: