Wpada Jasiu szczęśliwy do domu. Ojciec ogląda świadectwo i mówi:
- Same pały, a ty się cieszysz?
- Jeszcze tylko wp*** i wakacje!
Po ostatnim meczu, kończącym tegoroczne występy Stali Rzeszów przed własną publicznością, kilkakrotnie zostałem zapytany (z reguły w złośliwym tonie), jak zacznę następny felieton… Zacząłem więc od motta, którego puenta pasuje jak ulał do wydarzeń których byłem świadkiem. A wraz ze mną, za pośrednictwem TVP, większość żużlowej Polski.
Pustawy stadion… Kibiców chyba wywiał wrześniowy suchy wiatr i chęć skorzystania z promieni słonecznych w innym otoczeniu niż betonowy moloch. Trzeba w oczekiwaniu na próbę toru na czymś skupić uwagę. Mamy więc dwóch panów z "mopami", ściśle współpracującą z nimi polewaczkę, a w konsekwencji lśniące czystością "dmuchawce", wieszczące wszem i wobec, kto jest sponsorem strategicznym rzeszowskiego speedwaya. Będzie piękna reklama. Szczątkowa publiczność oddająca się piknikowej atmosferze, podobnej do tej rodem z angielskich stadionów żużlowych. Coś się zaczyna dziać! Mamy próbę toru i pierwsze spekulacje. Nasi zawodnicy, odpowiednio - Maciek Kuciapa i Scott Nicholls, prezentują się naprawdę dobrze. W przeciwieństwie do zawodników z Gdańska. Wytypowani do próbnych galopów żużlowcy znad morza coś kiepsko. Szarpany start, problemy w pokonywaniu pierwszych kółek… i najlepiej by było całą opowieść na tym zakończyć.
Część artystyczną klasycznie rozpoczął "Marsz Radetzky'ego" stanowiący ilustrację muzyczną do przejazdu pomocy drogowej obwieszonej zawodnikami w barwnych kevlarach. Dwaj szpakowaci panowie, "Zorro" i "Scottie", wymieniający jakieś uwagi. Skulony na stopniach z tyłu pojazdu "Carlos" w otoczeniu słuchającej z uwagą jego słów rzeszowskiej młodzieży. Prezentacja drużyn, brawa i oczekiwanie na część zasadniczą całego spektaklu.
Poprzedzający pierwszy bieg wystrzał, który wydobył się z maszyny Porsinga, okazał się złowróżbny. Gonitwa numer jeden kończyła się najczęściej wygraną naszego zawodnika, ale nie tym razem. Wynik: trzy do trzech… a potem było już tylko gorzej.
Przecieramy wszyscy oczy ze zdumienia i tumanów kurzu (którym i ja na prostej zostałem poczęstowany, pierwszy raz w tym sezonie). Nie tylko Tomasz Bajerski, komentujący w studiu telewizyjnym, ale wszyscy nieszczęśnicy, którzy znaleźli się na stadionie, zadają sobie pytanie: "Kto tu, do cholery, u kogo jeździ!?". Ostatnio parokrotnie odwoływałem się do słów wyśpiewywanych przez polskich bardów i zrobię to po raz kolejny. "Nie przenoście nam stolicy do Krakowa" - śpiewał Sikorowski. ...ani Gdańska do Rzeszowa - szybko uzupełniłem zwrotkę.
Troszkę emocji jest, bo nasi zawodnicy pościgali się między sobą. Konkurujące ze sobą pary, Lampart z Bassarą i Karol Baran z Porsingiem, pokazały, że jednak można rywalizować (tylko dlaczego między sobą?). Kolejne biegi… Mój sąsiad z rozmachu wpisuje 5:1 dla naszych rywali, już w ciemno. Może warto (tak na przyszłość) podpytać Fajferów, Magnusów i innych Sundstroemów, jakie stosować przełożenia? Walczymy dalej, bo są "taktyczne"… Maciek Kuciapa na ławkę i jedzie Dawid Lampart. Poszerzał "Lampcio", poszerzał, ale nie za bardzo. Przemknął obok naszego zawodnika jeżdżący w pięknym stylu Zetterstroem, nie pierwszy i nie ostatni raz w tym meczu. Podwójna wygrana odniesiona w biegu 11. przez Dawida i Scotta, na moment ożywiła najwierniejszych kibiców. Jeden żuraw wiosny jednak nie czyni. Pisałem kiedyś o eufemizmach, mających stanowić łagodniejsze formy w wyrażaniu opinii, jednak stwierdzenie naszego niezastąpionego Wacława Pyry po podwójnym wykluczeniu Stalowców, że "mecz się naszym zawodnikom nie ułożył" i na zakończenie: "nie najlepiej to wyglądało"… to nawet mnie by przez gardło nie przeszło.
Mój redakcyjny kolega po zakończonym meczu przesłał następującą wiadomość: "przekazuję wyrazy współczucia". Zgodnie z najlepszymi technikami szermierki słownej, sparowałem cios: "Nie udało się puścić Gdańska bez punktów, to puściliśmy włodarzy Wybrzeża z torbami…".
Poczekałem do końca meczu. Nie wyszedłem po trzynastym biegu jak wielu innych. Tłumaczeniom przebiegu spotkania brakiem możliwości właściwego przygotowania toru zaprzeczył zarówno Dawid Lampart, jaki i czasy w poszczególnych biegach. Długoletni kibice (choć nie tylko), widzieli sylwetki zawodników, zachowania na starcie i tytułową, pasywną jazdę.
Jest mi, tak zwyczajnie, po ludzku, przykro z takiego zakończenia sezonu żużlowego w Rzeszowie. Wiem, jak ważną rolę pełnią finanse i jakie cele przyświecały tegorocznym startom moich "Żurawi". Mimo wszystko, można było inaczej potraktować mecz przed własną publicznością, mecz transmitowany w ogólnopolskiej telewizji. W jednej z moich szuflad, mam schowaną kultową grę "Monopoly". Najczęściej gram w nią ze znajomym, a na mecze żużlowe przychodzę nie po to, aby sobie jej zasady przypomnieć…
* * *
Mecz w Łodzi "nasi" odjechali z podobnym skutkiem, jak ten z drużyną z Gdańska. Niepełny skład (bo Nicholls i Covatti nie dotarli), silnikowy deficyt formacji młodzieżowej (znowu) i tylko Karol Baran z Dawidem Lampartem pourywali punkty przeciwnikom. Swoją drogą przegrana w dramatycznym stosunku 28:62, i tak była niższa niż podczas szeroko dyskutowanego meczu "na szczycie" z Eko-Dir Włókniarzem Częstochowa w roli głównej. W końcu 28 to nie 25, a tylko tyle punktów byli w stanie wywieźć z Łodzi żużlowcy spod Jasnej Góry, i to jadąc w najmocniejszym składzie. Tyle na otarcie łez i poprawienie nastroju...
Prezes Skrzydlewski nie był zadowolony z przebiegu spotkania, które miało jedynie formalny wymiar. Wymierzył przyjacielskiego, słownego "klapsa" trenerowi Ślączce za kadłubowy skład i wynikający z tego jednostronny charakter większości gonitw. Jak na razie ani widu, ani słychu, jakie to fanty zostały wymienione przez wspomnianą dwójkę, ale jak wiemy, wspomniani panowie nie potrafią się w nieskończoność na siebie gniewać. Wydaje mi się, że nie ma nawet sensu drążenie tematu ostatniego meczu wyjazdowego, więc w tym miejscu zakończę tę naukową analizę i przestanę się wymądrzać. Jeśli już "coś", to zżera mnie ciekawość, ile zespołów w Nice PLŻ byłoby w stanie wystawić skład złożony z samych wychowanków. Tak dla przypomnienia… Taki, jakim pojechaliśmy w Łodzi.
To było zakończenie sezonu drużyny, która w opinii wielu ekspertów, miała w ogóle nie wystartować w lidze. Po podjęciu rękawicy i zamknięciu składu, kolejne "ekspertyzy" dowodziły, że wygrane z Rawiczem i Opolem, to wszystko na co drużynę z Rzeszowa będzie stać. Wydarzenia, które obserwowaliśmy w trakcie sezonu ligowego, stanowiły jednak zaprzeczenie kreowanych przez znawców żużla scenariuszy. Na domowym torze byliśmy świadkami wielu emocjonujących spotkań, które kończyły się odprawieniem z przysłowiowym kwitkiem kilku drużyn o (przynajmniej teoretycznie) dużo większym potencjale zawodniczym i finansowym. Mecze wyjazdowe to była już inna bajka. Składy, jakie były wystawiane, każdy widział. Pomijając czysto sportowe zapewnienia o walce o awans do play-off, nie było sensu angażowania środków, których zresztą… nie było.
W połowie sezonu eksplodowała dobra nowina: BETAD Leasing i San Bank sponsorami Stali Rzeszów! Faktycznie, kwestia uregulowanie długów przez zarząd klubu pod dowództwem Andrzeja Łabudzkiego stanowiła przysłowiowe "źdźbło" w oku bliźniego. Oczywiście duże grono "zatroskanych" nie zauważało belki w oku własnym, niemniej jednak pole do popisu dla zawsze wiernego grona spekulantów w połowie roku zostało w pewnej mierze ograniczone. Inną sprawą, nie podlegająca zresztą dyskusji, jest konieczność spłaty zadłużenia, z tą jedynie różnicą, że… własnym sponsorom.
Na całe szczęście, goniąc resztkami sił i na zdychających silnikach, dojechaliśmy do końca sezonu. Była drużyna złożona z "naszych", koleżeńska pomoc i szukanie szybkich rozwiązań, które pozwoliły najmłodszym Żurawiom pojawić się pod taśmą startową. Karol Baran chyba wie najlepiej, co znaczy powiedzenie "Raz na wozie, raz pod wozem"… i to on został opiekunem naszej młodzieży. Wspólny bus, wytrzaśnięty z kapelusza jakiegoś magika silnik - i pojechał jeden z młodych, bo miał na czym. Wartość wychowanków przejawiała się w zakończonym sezonie również w kontaktach z kibicami. Coś odżyło, zmieniło się na lepsze w porównaniu do sezonów w których zawodników startujących na torze przy Hetmańskiej łączyły jedynie niebieski i czerwony kask. Na wzmiankę zasługuje cywilna odwaga Dawida Lamparta, który po przegranym z kretesem meczu z Gdańskiem podjechał do sektora tych najzagorzalszych i z szerokim uśmiechem na sympatycznej "gębie" rozłożył ręce w geście bezradności.
Nasz kapitan - Maciek Kuciapa. Do połowy sezony bardzo dobrze, na wyjazdach… jak to Maciek. Było jednak widać, że wyniki były wprost proporcjonalne do możliwości inwestycyjnych najstarszego z naszych wychowanków. I mam nadzieję, że nie będzie go nikt na obczyznę wyrzucał. Powinien zostać w Stali, chociażby w roli rezerwowego, ale na razie to o najwyższe cele i tak przecież nie pojedziemy. Młodzi jadą lepiej (stylowo), pomimo motocyklowego deficytu… i czekają na lepsze czasy. Tyle o naszych, bo zawodnicy zaciężni przychodzą, odchodzą i niespecjalnie wierzę w te wszystkie sentymentalne wzmianki o Rzeszowie. No, może Scottie, bo ten wywarł na mnie najlepsze wrażenie.
Dwa ostatnie mecze odbyły się pod dyktando nie tyle przeciwników, co możliwości finansowych naszej drużyny i szkoda się oszukiwać. Obejrzany z wysokości trybun mecz z Gdańskiem wywołał we mnie wiele sprzecznych uczuć, które przelewałem na papier obsypany żużlowym pyłem. Pomimo zdystansowania się do tamtych, coraz odleglejszych już, wydarzeń, zdecydowałem się pozostawić zarówno tytuł felietonu, jak również emocjonalną formułę pierwszej części tego tekstu. Okoliczności okolicznościami, ale te wyniki zapisały się w historii rzeszowskiego żużla.
Mam głęboką nadzieję, że cena, jaką przyszło zapłacić, nie pójdzie na marne, bo nie wyobrażam sobie braku warkotu motocykli na stadionie przy Hetmańskiej 69 w Rzeszowie.
Tomasz "Wolski" Dobrowolski
Slajd: TVP