Domyślam się, że wielu potencjalnych Czytelników odnajdując w tytule "Widziane z Zielonej" z różnych powodów daje sobie spokój z czytaniem. Na wstępie chciałbym więc zaznaczyć, że tym razem nie będzie nic o Falubazie. Jeśli ktoś zastanawia się, o czym można pisać będąc kibicem żużla z Zielonej Góry, to odpowiem, że... po prostu o żużlu. W szczególności o tym zza zachodniej oraz południowej granicy. Wbrew pozorom, wciąż jest grupa kibiców dla których Falubaz jest tylko pewnym fragmentem żużlowej pasji. Myślę, że w każdym z naszych ośrodków tacy kibice są. Przyznam, że ligowa atmosfera w Polsce mnie przytłacza, a jednocześnie mało jest u nas zawodów młodzieżowych, będących swego rodzaju odskocznią od rozkrzyczanych ligowych trybun. Szkoda mi trochę czasów, gdy zielonogórski stadion można było obejść sobie dokoła, czasem przystanąć i porozmawiać z kibicem obok którego akurat się usiadło. Wyjazd do Czech lub Niemiec jest dla mnie powrotem do żużla w jego podstawowej formie, gdzie bardziej liczy się sama przyjemność oglądania ludzi, których pasją jest ściganie się na żużlowym torze.
Za nami ostatnia runda Grand Prix, co oznacza jakieś pięć miesięcy przerwy. Przerwy potrzebnej, bo pozwalającej pozytywnie zatęsknić za warkotem motocykli. Pamiętam, że jeszcze nie tak dawno temu wakacje planowałem pod terminarz ligowy, podobnie jak wielu innych kibiców. Wyleczyłem się z tego w 2012 roku, gdy dwa najważniejsze mecze Falubazu obejrzałem w telewizji, bo zostały przełożone. Teraz czekam na pojawienie się kalendarza w Polsce, Czechach oraz Niemczech i zaplanowanie kolejnych wyjazdów w celu poznania nowych dla mnie torów, nowych miejsc, nowych ludzi. Chciałbym, żeby żużel na trybunach wrócił do korzeni, czyli do wspólnego oglądania zawodników walczących o zwycięstwo, niezależnie od tego, komu kibicujemy i umiejętności doceniania woli walki. Zamiast tego mamy kontrowersje dotyczące IX biegu w Melbourne i niezbyt miły zapach wokół żużla. Z jednej strony gołym okiem widać, że żużlowcy z jednej stajni wspierają się (co było widać także w Gdańsku), ale z drugiej – ileż to razy nasi kibice gwizdali na Polaka, że nie przepuścił swojego kolegi z reprezentacji, który akurat bardziej potrzebował punktów? Jeśli wykluczenie Grega Hancocka zostanie uznane za precedens, to ciekawe jak sędziowie podejdą do kwestii celowego przepuszczenia rywala w celu uzyskania możliwości skorzystania z rezerwy taktycznej? Albo jokera w Anglii?
W ciągu dwóch ostatnich sezonów udało mi się zobaczyć cztery imprezy w Czechach, sześć w Niemczech, jedną w Wielkiej Brytanii i kilka w Polsce. Doświadczenie jest na tyle ciekawe, że jeśli będę miał nadal możliwość podróżowania, to chętnie z niej skorzystam. Zwłaszcza, że obok żużla można poznać trochę świata, często bardzo ciekawego, choć nieobecnego w przewodnikach typu "100 miejsc, które musisz zobaczyć". Nie ukrywam, że lubię poczuć naprawdę piknikową atmosferę tych obiektów, które czasem nawet trudno nazywać stadionami. Jestem świadomy, że nie każdemu podobne okoliczności przypadną do gustu, ale polecam takie wyjazdy przede wszystkim żużlowym pasjonatom, choćby po to, żeby mieć własne zdanie w temacie "czarnego sportu" poza naszym krajem, a czasem poza własnym miastem. Z tej perspektywy widać, że Polska nie jest ani żadnym centrum żużlowego świata, ani rajem dla żużlowców, a jedynie krainą, gdzie kluby prześcigają się w wysokościach kontraktów z powodów mających raczej mało wspólnego ze sportem. Trzeba mieć świadomość, że nawet za największe pieniądze nie można kupić szacunku i nie ma sensu takowego oczekiwać od zawodników, bo przecież w dużej mierze przyjeżdżają tu właśnie po pieniądze. I trudno mieć do nich o to pretensje, bo skoro ktoś chce płacić za pracę dwa lub cztery razy więcej niż jest ona warta, to jest jego problem. Widać też, że w Czechach czy Niemczech lokalni pasjonaci są w stanie zorganizować turniej w obsadzie, o której kibice ultraprofesjonalnych polskich klubów mogą tylko pomarzyć. U nas nikt nie wpadnie na pomysł, żeby w tych samych zawodach wystąpił medalista mistrzostw świata z zawodnikiem z Węgier, Włoch, Austrii czy Holandii, a tam jest to możliwe. W efekcie okazuje się, że kibice z sąsiadujących z nami krajów mają możliwość zobaczenia dużo większej różnorodności niż my, uważający się za największych ekspertów.
Kolejną kwestią są tory. Otóż, gdyby ktoś nie wiedział, to w Czechach tych klasycznych póki co jest 11, a do tego jeden tor 1000-metrowy w Mariańskich Łaźniach. Ale już w Niemczech klasycznych jest ponad 20 (na razie tych czynnych naliczyłem 25, czyli więcej niż w Polsce), do tego pewnie drugie tyle torów długich, ziemnych i trawiastych. Na każdym z nich rozgrywana jest co najmniej jedna impreza w sezonie. Co ważne, kibice z reguły mogą przewidzieć, kiedy organizowane będą zawody, ponieważ są one cyklicznie organizowane w tym samym terminie! A u nas? Jak można wymagać od zawodników zaangażowania, jeżeli sami zabijamy jakikolwiek prestiż? Czym jest dziś Złoty Kask, będący nie tak dawno temu rewanżem za finał IMP? Czym jest sam finał IMP? Nie potrafiliśmy rozegrać nawet finału MPPK. Wystarczy, że spadnie trochę deszczu i przekładamy zawody, potem następuje kumulacja i w efekcie (jak dobrze pójdzie) zobaczymy je w... następnym sezonie. Gdzie są memoriały? W miarę jeszcze trzymają się Memoriał Alfreda Smoczyka oraz Łańcuch Herbowy Ostrowa, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy odbędą się w marcu, sierpniu czy może w październiku. O reszcie lepiej nie wspominać. Wiadomo, że zarówno w Czechach, jak i w Niemczech imprez jest mniej, ale za to w marcu można zaplanować sobie wyjazdy, bo wszystkie imprezy mają już wtedy swój termin. W Czechach każdy turniej musi mieć zgodę tamtejszej federacji, a wszystkie informacje są dostępne na jej stronie internetowej (choć dużo przejrzyściej wygląda to stronie klubu ze Slanów). Co ciekawe, pozwolenie na rozegranie zawodów wiąże się z odpowiednim pismem (także dostępnym na stronie), zawierającym informacje dotyczące długości toru oraz szerokości na prostych i łukach. Jeśli chodzi o wszelakie zawody w Niemczech (tor klasyczny, lodowy, długi, trawiasty, ziemny), wszystko można znaleźć na stronie speedway.org.
Tak dla własnej informacji, proszę sobie przeczytać, kiedy rozpoczyna się i kończy sezon u naszych sąsiadów. Otóż w tym roku już 12 marca aż ośmiu zawodników z cyklu Speedway Grand Prix zameldowało się w Wittstock (kilkadziesiąt kilometrów od Berlina w kierunku na Rostock), gdzie bezpiecznie rozegrano aż 28 wyścigów! Tydzień później kolejne zawody zorganizowano w pobliskim Ludwigslust, podczas gdy u nas - przypomnę - dwie drużyny przystępowały do rozgrywek praktycznie bez żadnych treningów na własnym obiekcie. Żeby nie być gołosłownym... Byłem 17 kwietnia w Poznaniu na niedoszłym meczu Sparty i przyznam, że po prostu nie mieści mi się w głowie, że można wpuścić kibiców na stadion i trzymać ich tam tylko po to, żeby po godzinie odwołać mecz bez żadnej praktycznej próby sprawdzenia nawierzchni (sic!). A przecież przez co najmniej pięć godzin przed meczem nie spadła tam nawet jedna kropla deszczu.
17 kwietnia 2016, Poznań - kibice siedzą na trybunach, atmosfera senna, na torze nic się nie dzieje... po czym wybija godzina rozpoczęcia meczu - i "prosimy kierować się do wyjścia". Tak zaczęła się golęcińska przygoda wrocławskiej Sparty. Dziś można powiedzieć, że mniej więcej tak samo się zakończyła.
Teraz słyszymy, że jest plan ograniczenia żużlowcom liczby lig, bo ciężko jest znaleźć rezerwowe terminy. Może zacznijmy od tego, że w Polsce nastąpiło wiele zmian i zdarza się, że toromistrze (nie wspominając już nawet o żenującej roli komisarzy) nie potrafią przygotować nawierzchni pozwalającej na bezpieczną walkę. Przecież w tym roku w szwedzkiej Elitserien żadne z 70 spotkań nie zostało przełożone! Klimat tam wcale nie jest bardziej sprzyjający niż u nas, a tory dużo bardziej przyczepne. Mam już trochę lat na karku i pamiętam czasy, gdy na stadion przychodziło się na dwie godziny przed planowaną godziną rozpoczęcia meczu, czasem czekało się dodatkową godzinę czy nawet dłużej na przygotowanie nawierzchni po opadach, ale finalnie niemal zawsze okazywało się, że można rozegrać zawody. Jestem świadomy, że wiele się zmieniło – od silników i tłumików rozpoczynając, a na telewizji i porze rozpoczęcia spotkań kończąc. Niemniej jednak skoro udaje się to nadal gdzieś indziej, to może wypadałoby się najpierw dowiedzieć, jak oni to robią, zamiast wymyślać kolejne niepotrzebne zapisy regulaminowe. Mam zresztą wrażenie, że nasze wiecznie bronowane owale mają tak niestabilną strukturę, że opady wsiąkające w nie niczym w gąbkę, dużo szybciej robią z nawierzchni błoto. Powtórzę się, ale moja konstatacja jest taka, że nie dość, iż sami organizatorzy nie potrafią często przewidzieć zachowania się toru, to pan z plakietką "komisarz", przyjeżdżający z jeszcze większą niewiedzą, nie tylko, że nie pomaga - on dopełnia dzieła zniszczenia.
A przecież wystarczy pojechać za naszą granicę, żeby zobaczyć, że warunki pogodowe nie są wcale tak wielką przeszkodą w rozegraniu zawodów jak u nas. W Niemczech musi być naprawdę totalna ulewa, żeby zawody zostały odwołane. Z reguły walczy się o rozegranie chociaż dwóch lub trzech rund (w zależności od tego, czy chodzi o turniej towarzyski, czy eliminacje imprezy mistrzowskiej), bo dla tamtejszych kibiców każda żużlowa impreza jest świętem, a nade wszystko sami organizatorzy w znaczącej większości są społecznikami, więc dzień pracujący nie wchodzi nawet w grę. Zresztą, sami żużlowcy na co dzień też pracują. W ciągu dwóch lat widziałem zawody, które w Polsce na pewno byłyby bardzo mocno opóźnione lub wręcz odwołane, a u naszych sąsiadów rozpoczęły się planowo, choć przecież uczestnikami w większości (a czasem wyłącznie) byli totalni amatorzy. I dawali radę, to znaczy dojeżdżali do mety. Jestem świadomy, że tam o ile jest w ogóle jakakolwiek presja, to raczej wynikająca z samej chęci rozegrania turnieju. W Polsce jest presja wyniku i pewnie dlatego żużlowcy niechętnie wyjeżdżają na tor uznawany za niebezpieczny.
{youtube}o1VppFaMDPw{/youtube}Silberner Stahlschuh - Meissen. Czyli Turniej o Srebrną Łyżwę w Miśni. Trudno uwierzyć, ale organizatorzy wciąż mieli nadzieję na doprowadzenie tego toru do stanu używalności i dokończenie zawodów. Kibice zresztą nie opuszczali swoich miejsc. Gdyby padający deszcz ustał, zawody na pewno pojechałyby dalej. Przypomnę tylko, że dokładnie w tym samym czasie zawodnicy klasy "ekstra" strajkowali na torze Stadionu Smoczyka, gdzie nawierzchnia była o niebo lepsza. A nawet o dwa nieba.
Efekty dziwnej polityki polskich władz już widać. W tym sezonie do finału IMŚJ dostało się zaledwie dwóch naszych reprezentantów, bo dwie eliminacje odbyły się w warunkach, w których w Polsce nie wpuszczono by zawodników na tor. Niestety, ale takie są realia na zachodzie. Trzeba mieć świadomość, że tam zawody, często nawet na siłę, ale będą rozegrane, bo organizatorom, z reguły pracującym z pasji, a nie na etacie, zależy na odjechaniu imprezy w tym konkretnym dniu. Jeśli Polacy mają się w przyszłości liczyć na arenie międzynarodowej, to muszą umieć jeździć także w takich, często anormalnych, warunkach. I tu nie chodzi o to, żeby zmuszać w Polsce zawodników do wyjeżdżania na tor niezależnie od warunków pogodowych, ale o to, że mimo wszystko oni powinni umieć nawet w takich okolicznościach dawać sobie radę, bo leży to w ich własnym interesie.
Wiem, że zaraz pojawią się argumenty o tym, że przecież mamy najpiękniejsze stadiony, najlepszą ligę świata, że rządzimy w DPŚ, że mamy czterech naszych reprezentantów w cyklu SGP itd. To prawda, ale nie czarujmy się - Maciej Janowski i Piotr Pawlicki przez wiele lat jeździli w Anglii, Szwecji, Danii czy Niemczech. Gdy startów na Wyspach zabrakło, to i forma jakoś podupadła. To samo zresztą było w przypadku Krzysztofów: Kasprzaka czy Buczkowskiego. Duża część światowej czołówki nadal ściga się na Wyspach, choć z naszego punktu widzenia jest to irracjonalne, bo patrzymy wyłącznie przez pryzmat pieniędzy. Taka jest niestety smutna prawda – jeżdżąc tylko w Polsce nie odniesie się sukcesów na arenie międzynarodowej, a znacząca większość zawodników zawsze będzie stawiać swoje indywidualne cele ponad dobro drużyny, w której w danym sezonie występują (zarabiają). Dlatego obstawiam, że jeśli to idiotyczne ograniczenie faktycznie zostanie wprowadzone, to od 2018 roku nastąpi odpływ żużlowców z naszej ligi. Słyszałem już od naszych ligowych kibiców słowa typu "I dobrze, niech idą". Według mnie jest to spojrzenie krótkowzroczne, aczkolwiek monopolu na prawdę nie mam. O tym jak (albo raczej czy w ogóle) będzie rozwijał się żużel, dowiemy się za kilka lat.
Jeśli ktoś zastanawia się, dlaczego nie wspomniałem we wcześniejszym akapicie o Bartku Zmarzliku czy Patryku Dudku, to od razu chcę zaznaczyć, że wiem doskonale, iż obaj mogliby być kontrargumentami do tego, co napisałem. Pamiętać jednak należy, że Bartek przez kilka lat startował wyłącznie w zawodach obowiązkowych, czyli organizowanych przez polską centralę. W naszym kraju miał dobre wyniki, ale za granicą szału nie było. W końcu zdecydował się na starty w Szwecji, miał nawet epizod w Anglii (tam akurat tak się złożyło, że po pierwszym jego meczu Birmingham Brummies wycofali się z rozgrywek), ale nadal bardzo trudno było mu przystosować się do torów, których nie znał, czego najdobitniejszym przykładem był chociażby finał DPŚ 2015 w Vojens. W tym roku zmienił przygotowania. Wystartował 12 marca w Wittstock, gdzie zresztą pokazał się z dobrej strony, choć dodać trzeba, że tamtejszy owal jest idealny do rozjeżdżania się – szybki, długi i szeroooooki (przeciwległa prosta ma ponad 20 metrów szerokości). Potem pojawiał się także w innych imprezach indywidualnych, czego do tej pory nie było. Szukał startów, podszedł poważnie do sezonu i efekty widać, w przeciwieństwie chociażby do Piotra Pawlickiego. Patryk Dudek? Sezon bardzo udany, bo przecież zdobył Indywidualne Mistrzostwo Polski, awansował do cyklu SGP, świetnie jeździł w ligach polskiej i szwedzkiej. Ale jednocześnie... odpadł z teoretycznie najłatwiejszych eliminacji SEC-u w Debreczynie. Nie chodzi mi tu o krytykę, bo krytykowanie Dudka za sezon 2016 byłoby absurdalne, tylko o wskazanie, że wyniki w Polsce nie zawsze muszą mieć przełożenia na areny międzynarodowe. Szczególnie na te areny dla nas egzotyczne.
Jest jeszcze jeden temat, o który chciałbym zahaczyć. Chodzi mi o międzynarodowe zawody juniorskie. Udało mi się uczestniczyć na żywo w I finale IMŚJ w King's Lynn oraz finale DMEJ w Stralsundzie. Wiem, że spokojnie można było obejrzeć je sobie w internecie, ale na żywo czasem można dowiedzieć się rzeczy, których telewizja nie pokaże. Chociażby zaobserwować sposób przygotowania pól startowych. Na godzinę przed zawodami w Anglii na tor wyjechała... koparka. Przewiozła sporą hałdę nawierzchni i rozrzuciła przy starcie, a ciągnik równomiernie ją rozwiózł. Widziałem panów chodzących przed zawodami i zbierających coś z toru. Dopiero na jednym ze swoich zdjęć odkryłem... śrubę, bo obiekt ten służy przede wszystkim do wyścigów samochodowych – czegoś w rodzaju naszego "wrak race". Dopiero na żywo widać także jak trudny jest to owal – bardzo szybki, bardzo wąski, z mocno podniesionymi łukami, szczególnie od środka toru do bandy. Część zawodników potrzebowała dwóch czy nawet trzech startów, żeby zrozumieć, o co w tym chodzi. Pewnie stąd aż 17 upadków. Nie da się tego toru przejechać na pół gazu. Bardzo specyficzna jest nawierzchnia, coś jakby kamienista plaża. Po każdym przejechaniu łuku przez żużlowców, na trybunach lądują dziesiątki kamyczków. Po powrocie do domu obejrzałem w telewizji mecz Elite League i naprawdę nabrałem szacunku do zawodników walczących tam na pełnej prędkości przez cztery kółka. W telewizji nie widać także otoczenia toru. Idąc na stadion w King's Lynn mijałem po lewej stronie pole, na którym pasły się całkiem blisko jezdni gęgawy (prościej mówiąc - dzikie gęsi). Przystanąłem na chwilę, bo widok był dla mnie interesujący, a spieszyć się nie musiałem. Z kolei obiekt w nadbałtyckim Stralsundzie otoczony jest... ogródkami działkowymi, a zlokalizowany niedaleko tamtejszego ogrodu zoologicznego. Podobało mi się tam, bo można było usiąść sobie na trawiastym wale i oglądać żużel skubiąc koniczynę. Wychodząc ze stadionu śmiać mi się chciało z jednego z kibiców z twarzą całą brudną od pylistej, czarnej nawierzchni. Śmiech nie trwał długo. Na najbliższej stacji benzynowej przetarłem sobie twarz... i reszty możecie się domyślić. Stralsund polecam także ze względu na walory czysto turystyczne – gotycka starówka z trzema ogromnymi kościołami (jeden z nich w XVI wieku był najwyższą budowlą na świecie), otoczona trzema stawami, Ozeaneum z dużymi akwariami, w których pływają ryby z Morza Bałtyckiego i Północnego oraz Muzeum Morskie w gotyckim pofranciszkańskim klasztorze.
{youtube}OO3o38D_rLo{/youtube}Tak to się robi w Anglii - I finał IMŚJ w King's Lynn. Wydawało się, że tor jest już ostatecznie przygotowany. Nie wiedziałem tylko, po co przy drugim łuku jest spora hałda nawierzchni. Na nieco ponad godzinę przed rozpoczęciem prezentacji wyjechała koparka i stopniowo przetransportowała tę hałdę na start. Zawodnicy i ich ekipy byli zaskoczeni takim rozwojem sytuacji. Wielu wyciągnęło smartfony i filmowało tę scenę.
Ciekaw jestem, jak w przyszłym roku ułoży się rywalizacja o mistrzostwo świata wśród juniorów. Kilku naszych topowych reprezentantów zakończyło już starty w tej kategorii wiekowej, a młodsi tak naprawdę dopiero teraz otrzymają prawdziwą szansę na pokazanie swoich umiejętności na tle rywali z innych krajów. Zaskoczyło mnie, że bardzo poważnie do roli menadżera reprezentacji Danii podszedł Hans Nielsen. Przyjechał do Stralsundu, żeby obserwować jazdę młodszych juniorów, czyli tych w wieku do lat 19. I choć przegrali tam z naszą reprezentacją (jechali bez Patricka Hansena), to pokazali się z dobrej strony. Ciekawe jest też jak rozwinie się kariera Dimitri Berge'a, młodych Anglików czy młodych Kangurów - czyli zawodników, którzy na razie nie mieli okazji ścigać się w żadnej z polskich lig. Spory kryzys widać niestety w Szwecji oraz Czechach. Niepewny jest los toru w Pilźnie, w Mšenorozegrano w tym roku tylko indywidualny puchar Czech. Jeśli żużel ma się rozwijać, potrzeba przede wszystkim dopływu młodych zawodników do tego sportu, a niestety, koszty uprawiania tego sportu są ogromne. Póki co chyba nigdzie za granicą samorządy nie wpadły na pomysł finansowania speedwaya z publicznych pieniędzy, za to w Polsce na ten cel idą grube miliony złotych. I obawiam się, że to, co teraz niektórym wydaje się dobrodziejstwem, w dłuższym czasie czasie będzie gwoździem do trumny zawodowego żużla nad Wisłą. I nie tylko.
Wrócę jeszcze na koniec do polecenia kilku imprez żużlowym pasjonatom, choć pewnie wielu z nich miało już możliwość je na żywo obejrzeć. Gdyby ktoś chciał zobaczyć inne rodzaje speedwaya, to polecam wyjazd na wspomniany długi tor do Mariańskich Łaźni - uzdrowiskowej miejscowości pięknie położonej na zachodzie Czech, lub zawody lodowe w Berlinie, organizowane zawsze na przełomie lutego i marca. Ta druga impreza wiąże się niestety ze sporymi kosztami, bo z roku na rok wejściówki są coraz droższe. Co ciekawe, nawet bilet na miejsce stojące (za płotem) to wydatek ok. 20 euro. Jeśli jednak preferujesz tor klasyczny i chcesz zobaczyć prestiżowy turniej w cywilizowanych warunkach z dobrą obsadą, to polecam Zlatą Přilbę w Pardubicach, a najlepiej czterodniowy wypad zakończony poniedziałkowym Memoriałem Luboša Tomíčka w Pradze. Jeśli warunki nie są dla Ciebie aż tak ważne, możesz udać się do Wittstock (tam właściwie nie ma żadnych warunków) na Race of the Night rozgrywany w pierwszą sobotę października. Emocje są praktycznie zagwarantowane. Moim marzeniem jest wyjazd do Dohren, gdzie zawody rozgrywane są raz w roku (druga sobota października), a owal jest tak krótki (215 metrów), że start znajduje się... poza torem. Wszędzie tam możesz ujrzeć zawodników z Grand Prix w walce z miejscowymi jeźdźcami, ale także zawodnikami, których do Polski nikt nie chce zapraszać. Drugim marzeniem jest wyjazd do Marmande na trawiasty tor przypominającym w kształcie trójkąt.
To też niezaprzeczalny urok takich towarzyskich zawodów - można zobaczyć żużlowców (i sprzęt) dawno nieobecnych w Ekstralidze. Jak tutaj podczas Memoriału Tomíčka w Pradze
Co ciekawe, w 2015 roku indywidualne zawody w naprawdę dobrej obsadzie mogłem zobaczyć także w Polsce. 3 maja ub. roku odbył się turniej Opolska Karolinka. Tam też można było rozłożyć koc na trawie i cieszyć się po prostu oglądaniem żużla. Niestety, był to jednorazowy turniej związany z… brakiem ligi w Opolu. Jest to jakiś paradoks, że brak „codziennego” dostępu do gwiazd przyciąga na trybuny kibiców podczas zawodów z udziałem zawodników ze światowej czołówki i "piknikuje" atmosferę, w bardzo pozytywnym znaczeniu. Podobnie było zresztą w Gnieźnie, gdzie świetnie rozwijał się Turniej o Koronę Bolesława Chrobrego. Awans czerwono-czarnych do ekstraligi z jednej strony nasycił kibiców gwiazdami, a z drugiej spowodował, że gnieźnieński żużel do dziś nie może stanąć stabilnie na nogach. W efekcie ta świetna cykliczna impreza w tym roku, niestety, już się nie odbyła. Mam nadzieję, że po rocznej przerwie znowu powróci, bo może być światełkiem w tunelu dla podobnych turniejów w Polsce.
Wideo, zdjęcia: kibic-zuzla.pl