Ekstraliga ruszała w kwietniu, w kalendarzu widać 1 czerwca, a Falubaz i Włókniarz rozegrały do tej pory po trzy mecze. Z 24 zaplanowanych spotkań Ekstraligi odbyło się zaledwie 17. Co za tym idzie, coraz trudniej jest znaleźć nowe terminy satysfakcjonujące wszystkie kluby. Wydawało się, że mając najbogatszą, najlepszą i w ogóle naj... ligę na świecie, możemy wszystko w światowym żużlu (tzn. tak się niektórym zdawało). W praktyce okazało się, że jesteśmy zależni nie tylko od pogody, ale także od eliminacji wszelkich mistrzostw organizowanych przez FIM lub FIM Europe oraz od sposobu myślenia naszych działaczy klubowych. Podobno są pomysły jak zmienić regulamin...
Falubaz mecz poprzedzający lubuskie derby 28 maja rozegrał... 30 kwietnia w Lesznie, przegrywając zresztą bardzo wysoko po słabiutkim występie. I sytuacja była bardzo dziwna, bo jedna porażka nie przekreślała przecież całego sezonu, ani nie zmniejszała w żaden sposób szans na awans do czołowej czwórki, ale styl nijak nie pasował do oczekiwań kibiców dotyczących ich zespołu. Efekt? Było go widać chociażby po sprzedaży wejściówek na mecze z GKM Grudziądz (2 maja) oraz Włókniarzem Częstochowa (7 maja). Szczególnie w tym drugim przypadku zainteresowanie było wręcz dramatyczne małe pomimo niższych cen biletów, a jakoś nie chce mi się wierzyć, że chodziło wyłącznie o nieprzewidywalną pogodę. Zresztą, jeśli chodzi o decyzję sędziego z 7 maja, to wydaje się, że była zbyt pochopna - ok. godz. 14:40 odwołano pojedynek zaplanowany na godz. 16:30. Rzeczywiście, deszcz padał od wczesnych godzin porannych, ale opady ustały jeszcze przed godz. 15. Pozostały czas, czyli półtorej godziny (plus ewentualna godzina na dodatkowe prace na torze), powinien spokojnie wystarczyć na doprowadzenie nawierzchni do stanu używalności, jeśli - słowo klucz - została ona właściwie przygotowana na prognozowane warunki. Co niekoniecznie oznacza nawierzchnię pasującą gospodarzom. Pytanie, jakie nasuwa mi się po przeanalizowaniu wyników meczów rozgrywanych po opadach deszczu brzmi: czy gospodarzom opłaca się robić wszystko, żeby próbować rozegrać mecz na torze będącym niewiadomą dla swoich zawodników? Odpowiedź wydaje się być oczywista...
Wiadomo, że Falubaz w zaistniałej sytuacji, czyli po blamażu w Lesznie, nie mógł sobie pozwolić na porażkę lub nawet wymęczone zwycięstwo z Włókniarzem na własnym obiekcie. Czy niepokój przed taką ewentualnością przyczynił się do przełożenia tego spotkania? Nie wiem. Tak naprawę sytuację ligową będzie można ocenić po odrobieniu zaległości. Wobec przerwy na "zobowiązania reklamowe" Ekstraligi Żużlowej po warszawskim turnieju SGP oraz przełożenia meczu w Rybniku, Falubaz miał przed sobą bardzo dobrą okazję do rehabilitacji, czyli lubuskie derby w Gorzowie. Zwycięstwo lub remis oczywiście pozwoliłoby zielonogórzanom wymazać leszczyńskie niepowodzenie i rozpocząć sezon niejako od początku. Ale ewentualna wyraźna porażka sytuacji w klubie raczej by nie poprawiła. I nie chodzi wcale o kwestie sportowe, bo to de facto jest dopiero początek sezonu, tylko o zainteresowanie kibiców, które jest zdecydowanie mniejsze niż można było zakładać.
Lubuskie derby to bardzo dziwna impreza, mająca czasem niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Skoro Get Well Toruń po czterech porażkach z rzędu nadal ma nadzieję na występ w play-offach, to tym bardziej taką nadzieję mógł mieć Falubaz, nawet w przypadku przegranej na gorzowskim torze. Ale siła tego pojedynku jest taka, że nawet jeśli jego rezultat nie ma wielkiego znaczenia dla ostatecznego wyniku drużyny (bo obiektywnie nie ma – to dopiero trzeci mecz i wszystko można jeszcze nadrobić), to potrafi w ciągu dwóch godzin zmienić atmosferę wokół klubu o 180 stopni, niezależnie od tego wszystkiego, co działo się wcześniej. Zresztą w Gorzowie mogło być podobnie - cztery wcześniejsze zwycięstwa w oka mgnieniu straciłyby na znaczeniu wobec ewentualnej porażki w tym jednym meczu.
Sam mecz w Gorzowie? Cóż. Tym razem odbyło się szesnaście biegów, było trochę jazdy w kontakcie, kilka razy zawodnicy w trakcie wyścigów zamienili się pozycjami i tyle. Walki w pełnym tego słowa znaczeniu właściwie nie było, a emocje tworzył przede wszystkim wynik i sama atmosfera wynikająca ze specyfiki derbów. Widać było, że gospodarze sami uczą się tej nawierzchni w warunkach, w których nie mieli jeszcze okazji startować i pewnie stąd zdarzyło im się kilka razy pojechać ścieżką, która akurat nie była optymalna. Ciężko powiedzieć, czy na podstawie tego spotkania można obecnie wyciągać jakieś sensowne wnioski dotyczące aktualnej dyspozycji poszczególnych zawodników. To dość krótki opis "pojedynku, na który czeka się cały sezon", ale tegoroczna nieregularność rozgrywek i zmiany warunków pogodowych wybiły kibiców z rytmu, więc chciałoby się, żeby "taki" mecz nadrobił wszystkie dotychczasowe straty. Nie nadrobił, co akurat nie jest winą ani zawodników, ani organizatorów.
O ile wynik tego gorzowsko-zielonogórskiego pojedynku nie ma bezpośredniego znaczenia dla miejsca Falubazu przed play-offami, o tyle może mieć ogromne znaczenie w temacie sprzedaży biletów na najbliższy mecz na W69 ze Spartą. Czasu do tego spotkania jest coraz mniej, ale już teraz widać, że kibice wstrzymali się z zakupem wejściówek w oczekiwaniu na to, co wydarzy się w Gorzowie. Falubaz sam zapędził się nieco w kozi róg, bo średnia cena biletu musi wynieść co najmniej 40 zł, a to nie jest kwota, która jakoś specjalnie zachęca do przyjścia na stadion. Tak naprawdę coś więcej będzie można powiedzieć za ok. dwa miesiące, gdy nadrobione zostaną zaległości, zwłaszcza, że spotkanie z GKM Grudziądz ma zostać rozegrane w poniedziałek, 24 lipca. Co ciekawe, pierwotnie przełożono je na 23 lipca, ale w tę niedzielę... oba kluby startują w finale MPPK w Ostrowie Wielkopolskim. Kto wpadł na genialny pomysł zaplanowania meczu w zajętym terminie? Może chciano przełożyć ostrowską imprezę? Jeśli tak, to najwyraźniej ekstraliga znów odbiła się od ściany i to na krajowym podwórku. W każdym razie głównym powodem do zmartwień działaczy Falubazu nie są kwestie sportowe, a raczej mniejsze, niż można było oczekiwać zainteresowanie kibiców występami drużyny spod znaku Myszki, "przypadkowo podobnej" do Miki.
Tak jak pisałem wyżej, nawet po ostatnich derbach, ciężko jest obiektywnie ocenić aktualną formę zielonogórzan, bo Jarosław Hampel i Piotr Protasiewicz w ostatnim czasie jeździli zaledwie raz w tygodniu i to nawet nie pięć, tylko cztery wyścigi. Patryk Dudek do Szwecji dokładał jazdę w SGP, czyli też tej jazdy nie było za wiele, a Andriej Karpow w ogóle nie jeździł, bo odpoczywał po ostatnich upadkach. Mamy więc dość paradoksalną sytuację, gdy wobec tylu odwołanych spotkań w Polsce jedyną możliwością sprawdzenia sprzętu dla zawodników stały się występy w ligach zagranicznych, których znaczenie nasza najbogatsza i najlepsza liga chce tak bardzo zmarginalizować. Dziwi trochę fakt, że Falubaz przez ten miesiąc bez ligi nie zorganizował choćby jednego sparingu. Sporo za to ostatnio mogą pojeździć juniorzy dzięki rozpoczęciu rozgrywek Drużynowych Mistrzostw Polski Juniorów. Cieszę się, że wobec deficytu młodzieżowców na naszym rynku zielonogórski klub wypożyczył Arkadiusza Potońca do Łodzi, a ostatnio Wojciecha Pilarskiego do Poznania. W ten sposób młodzi chłopcy otrzymują szansę regularnych startów pod presją wyniku, a klub na koniec sezonu będzie miał dokładny obraz postępów czynionych przez wszystkich wychowanków, na tle Sebastiana Niedźwiedzia (niestety, kolejny raz kontuzjowanego). Warto by jeszcze, oprócz wynikających z kalendarza imprez młodzieżowych, zorganizować we współpracy z innymi klubami kilkanaście turniejów dla najmłodszych żużlowców, którzy nie łapią się jeszcze do startów w DMPJ.
Ekstraligowe kluby zakontraktowały po sześciu seniorów, ale duża część nie ma pomysłu na rezerwowego. Falubaz aktualnie chyba niewiele wie o Jakobie Thorssellu. Stal Gorzów pozbyła się Thomasa H. Jonassona, ściągając w trybie awaryjnym Linusa Sundstroema (i na razie chyba lepiej na tym wychodzi). Unia Leszno czekała z szansą dla Grzegorza Zengoty aż wyraźnie potknie się ten, który miał się potknąć, choć gdyby faktycznie decydowały względy sportowe, to "Zengi" powinien zastąpić kogoś zupełnie innego, kto po czterech meczach był słabszy nawet od obu młodzieżowców. Ostatecznie wszystko wyjaśniła kontuzja Nickiego Pedersena, ale po powrocie Duńczyka powróci także problem. To nie moja sprawa, ale jeśli w klubie decydują względy pozasportowe, to powodzenia w końcowym rozrachunku (czyli w półfinale, bo przy takim składzie i takiej konkurencji, czwórka jest właściwie pewna) raczej "Bykom" nie wróżę. W Sparcie Wrocław długo na swoją szansę czekał Szymon Woźniak i szansę tę wykorzystał. Sprawę ułatwiła mu kontuzja Vaclava Milika, ale tak to bywa, że uraz jednego zawodnika jest okazją do startu dla innego. Ból głowy będzie mieć Rafał Dobrucki po powrocie do zdrowia najlepszego czeskiego żużlowca, ale to ból mimo wszystko pozytywny.
Zupełnie inną sytuację ma za to Jacek Gajewski, który akurat sprawdził wszystkich seniorów, tylko że właściwie żaden z nich nie ma wyników na miarę oczekiwań, a jednocześnie sam menadżer jest krytykowany za to, że skład nie jest ustabilizowany. Ciekawe co z tego wyjdzie na koniec sezonu. Póki co, jest bardzo źle, ale nic jeszcze nie jest przesądzone. W Rybniku sprawdzono już całą szóstkę seniorów, ale druga linia najlepiej wyglądała na prezentacji. Teraz od dna odbił się byczy zaciąg "Rekinów", ale nie wiadomo jeszcze, czy był to jednorazowy wyskok, czy jest rzeczywiście jakaś poprawa. Nie da się ukryć, że kontuzja Fredrika Lindgrena pozwoliła rybniczanom na sprawdzenie wszystkich seniorów w jednym meczu. Ta druga linia musi zacząć punktować na przyzwoitym poziomie, bo przy słabszej niż zakładano postawie Grigorija Łaguty ta drużyna właściwie nie ma szans na nic więcej niż walka o utrzymanie. Podobnie zresztą jak GKM Grudziądz oraz Włókniarz Vitroszlif CrossFit Częstochowa, które wobec problemów z szóstym zawodnikiem jadą po prostu tym co mają, a na razie mają niewiele.
Zdjęcie: Kai Huckenbeck Speedway FB
Czy jakąś odmianą dla grudziądzan będzie Kai Huckenbeck? Oby. I to nie dlatego, że jakoś specjalnie lubię tę drużynę (klub jak każda inny). Chciałbym, żeby polscy kibice wreszcie zobaczyli, że polska liga tak naprawdę opiera się na zawodnikach, którzy uczą się żużlowego rzemiosła w miejscach tak często przez nas wyśmiewanych. Wprowadzając przepisy ograniczające żużlowcom możliwość startów, ekstraliga tak naprawdę podcina gałąź, na której sama siedzi. Tego jeszcze teraz nie widać, ale za kilka lat skończą się pomysły na zmiany w regulaminach. Wystarczy tak naprawdę odciąć pieniądze samorządowe, których w zawodowym sporcie nie powinno być, i wszystko zawali się jak domek z kart. Przecież połowa polskich klubów właściwie nie szkoli wychowanków, więc jak speedway w naszym kraju ma się rozwijać? Lider Nice PLŻ wystawia w składzie "brak zawodnika", bo ma dwóch juniorów, z których jeden doznał kontuzji. Póki co włodarze polskiego żużla pękają z dumy po turnieju na Stadionie Narodowym. Tak na marginesie, uprzejmie zawiadamiam, że nawierzchnia była przygotowana niezgodnie z ekstraligowymi normami. Ciekawe, który komisarz pozwoliłby na to, żeby luźną nawierzchnię zwieźć w większości na zewnętrzną część toru i polać ją mocniej niż wewnętrzną?
Tak się oczywiście przygotowuje tory, żeby już od pierwszego wyścigu żużlowcy mogli śmigać po zewnętrznej, co jednak nie zmienia faktu, że w obliczu ekstraligowych regulacji jest to sposób co najmniej mocno wątpliwy. Swoją drogą ciekawe, jaką ocenę otrzymałby tor w Dyneburgu, gdzie także zabrakło polskiego komisarza i tor rozleciał się zupełnie, a na zbliżeniach wyglądał jak piaskownica? Pewnie jak większość kibiców oglądałem ten turniej z zażenowaniem, ale ręce opadły mi, gdy zawodnicy wyjechali do XVII wyścigu. Miałem nadzieję, że ktoś pójdzie po rozum do głowy i przerwie te zawody. Że zawodnicy wreszcie sami zawalczą o swoje bezpieczeństwo. Nic z tych rzeczy. Nikt nie zaprotestował, nawet po karambolu... Czy byłoby inaczej, gdyby ktoś z trójki Janowski - Zmarzlik - Žagar wyjechał z toru w karetce z jakąś straszną diagnozą?
Zdjęcie: Roma Rubenis / lokomotive.lv
Jeszcze jeden temat ogólny. Sporo zamieszania zrobił ostatnio zapraszany w roli komentatora Mirosław Jabłoński. Nie jeździ w ekstralidze, więc nie obowiązują go różnego rodzaju zakazy i może mówić co chce. I mówi. Jednym z podejmowanych przez niego tematów jest kwestia roszad w składach, czyli w dużej części tego, co opisałem powyżej. Z tego co mówi pan Mirek wynika (może nie wprost, ale jednak wynika), że kluby powinny kontraktować tylu zawodników, ile jest miejsc w składzie. Z jego punktu widzenia (jako żużlowca) dałoby to zawodnikom dużo większy spokój. Jednak działacze asekurują się, bo polskie przepisy nie pozwalają na to, żeby zakontraktować nowego człowieka w dowolnym momencie. Powstaje więc jakiś zgrzyt, a skoro mówi o tym sam żużlowiec, to pewnie cała sytuacja wpływa na atmosferę w drużynie, co przekłada się na wynik. To temat pewnie na osobny artykuł, bo nie trzeba dużo szukać, żeby znaleźć zawodników, dla których speedway jest po prostu pracą i sposobem na zarabianie pieniędzy, bez wielkich ambicji sportowych. Drugą kwestią rozpoczętą przez wychowanka Startu Gniezno jest nowa narracja w spornych sytuacjach - "zawodnik jechał swoim torem" lub "zawodnik zmienił swój tor jazdy". I dochodzimy do absurdów, bo na torze żużlowym nie ma wyznaczonych odgórnie tras, zawodnicy nie sygnalizują zmiany pasa, więc to, czy ktoś zmienił tor jazdy jest pojęciem strasznie subiektywnym. Poza tym można sobie porównać dwie sytuacje:
-
Wykluczenie Dominika Kubery w Gorzowie. Rafał Karczmarz ewidentnie uderzył w motocykl rywala, ale ponieważ to lesznianin zmienił tor jazdy (w stosunku do krawężnika), więc został wykluczony. Kibice gospodarzy popierają decyzję sędziego, ale gdyby to rywal w ten sam sposób przewrócił ich zawodnika, to wyrok arbitra zostałby przeznich, delikatnie mówiąc, podważony. Sytuacja strasznie niejednoznaczna, a nowa wykładnia przepisów prędzej czy później doprowadzi do absurdu.
-
Mecz GKM - Sparta. Maciej Janowski ściga Antonio Lindbaecka, a Szwed dwukrotnie zjeżdża na prostej do samej bandy, zmuszając „Magica” do wytracenia prędkości. Gdyby trzymać się ściśle tego, co mówi Leszek Demski w studiu nSport+, to zawodnik GKM zmienił swoją trajektorię, utrudniając rywalowi pościg za nim. A samo bycie z przodu nie upoważnia przecież do jazdy „od krawężnika do bandy”.
Zresztą, już dochodzi do różnicy zdań pomiędzy M. Jabłońskim i L. Demskim, co jest najlepszym dowodem na to, że nowa interpretacja przepisów jest słaba. A przecież obaj panowie mają ogromną siłę oddziaływania na kibiców, szczególnie tych nie mających własnego zdania albo łatwo to zdanie zmieniających - i może się okazać, że tym cyklem wyrządzą lidze tzw. niedźwiedzią przysługę. To, co miało przybliżyć zwykłemu Kowalskiemu tajniki żużla, w praktyce pokaże niedowład regulaminu, wielość interpretacji i uznaniowość decyzji - co okaże się początkiem zachowań antysędziowskich na stadionach, gdzie kibice nie mają możliwości oglądnięcia dziesięciu powtórek.
Pozostaje nam wszystkim życzyć tego, żeby polska liga wreszcie zaczęła nadrabiać zaległości, kibice mogli oglądać walkę i "mijanki" na torze, a komentatorzy przestali dorabiać ideologię do nudnych zawodów. Sama jazda w kontakcie jest fajna, ale często wynika z tego, że zawodnik jadący z tyłu po prostu nie ma możliwości przeprowadzenia ataku, bo nie pozwala na to tor. Więc jedzie za nim, a komentatorzy w ekstazie krzyczą, że mamy "speedway totalny". Raz na jakiś czas ten błąd prowadzącego wykorzysta, ale czy wykorzystanie błędu rywala, to prawdziwa akcja z wyprzedzeniem? Dla mnie nie. Jeśli standardów nie chcą wyznaczać działacze, jeśli nic do powiedzenia nie mają zawodnicy (nawet w kwestii własnego bezpieczeństwa), to może czas na nas - kibiców. My mamy ten plus, że zawsze możemy zagłosować nogami.
Więcej ciekawych tekstów na blogu "Żużel widziany z trybun" kibic-zuzla.pl