Po notatkach z Daugavpils oprócz sporej liczby lajków na Facebooku (ponoć są wyznacznikami gustu publiczności) dostałam kilka zapytań, czy na PoKredzie będzie mnie więcej. A że akurat myślałam o reaktywacji w formie żużlowej ogólnosportowego niegdyś cyklu Babskim Okiem z nieistniejącego już portalu kontury.net.pl, okazja nadarzyła się wprost idealna. Chce się Wam żużla w spódnicy? Proszę bardzo, ja z przyjemnością. I obiecuję, że będzie bardziej o rzeczywistości niż o fikcji (albo przynajmniej się postaram).
Czerstwy żużel i zimna cola
Od razu sobie wyjaśnijmy, że miało być zupełnie inaczej. Plan był taki, że felieton dostanie tytuł „jak zostałam ortodoksem”, myślą przewodnią natomiast stanie się: nie ma żużla prócz drugiej ligi. Speedway jednak pokazał, że jest sportem nieprzewidywalnym nie tylko na poziomie wyników.
W maju byłam na żużlu co tydzień. Prócz Grand Prix w Warszawie był to typowy „żużel bliskiego zasięgu” – domowa atmosfera, pełna miłość i zgodne kibicowanie. W Poznaniu na meczu z Kolejarzem Opole po raz pierwszy poznałam uroki drugiej ligi i gotowa byłam głosić światu prawdę objawioną: taki żużel to najlepszy żużel. Pełna koncentracja na tym, co na torze, a na torze działo się przecież wiele. Nikt nie powie, że drugoligowcy są mniej waleczni niż stawka Grand Prix. „Ultrasi PSŻ-u” w liczbie sztuk trzech stanowili widok rozczulający, goście z Opola niespiesznie rozwijali swoje transparenty na wyjściu z pierwszego łuku. Lało się piwo. Naród się cieszył. Sielanka w pełni. Czekałam więc jak na zbawienie na mecz derbowy ze Startem Gniezno. Tym bardziej, że mój narzeczony, człowiek w Poznaniu na meczach bywający drzewiej dość często, wspominał radośnie, jak to na Derbach Wielkopolski kibice siedzieli przemieszani, tu Start, tu PSŻ, i dopingowali wspólnie. Niemalże Elitserien.
Byłam przekonana, że Derby Wielkopolski będą dalekie od Derbów Lubuskiego jak Patryk Dudek od Nickiego Pedersena w klasyfikacji przejściowej Grand Prix. I że nikt nam, gnieźnieńskiej diasporze z Wrześni, ciepłej coli nie poda. Jakże ja się myliłam!
Dobrze, cola była zimna. Jednak zanim w ogóle dotarliśmy do coli, spotkał nas szereg zdarzeń mniej lub bardziej przykrych. Panowie z ochrony, widząc szalik Startu, kazali nam się udać do sektora gości. Droga do tegoż wiodła przez las, oznaczona przypiętymi do drzew kartkami ze strzałkami i niegramatycznym napisem „sektor gość”. Szliśmy tak długo, że w pewnym momencie zaczęłam podejrzewać, że zboczyliśmy ze szlaku i zahaczamy o Bory Tucholskie. Kasa biletowa składała się z człowieka przy stoliku ukrytego za kratą, jakby się obawiał, że go gnieźnieńscy kibice napadną i złupią z biletów. Z sektora gości było widać tyle, co z drugiego łuku w Bydgoszczy (pozdrawiamy Bydgoszcz!) – kaski zawodników. A na dodatek, kiedy mieli zacząć jechać, lunął deszcz i cała wyprawa okazała się na nic. Tylko się nawdychałam dymu z rac. Wycieczka miała jednak wartość poznawczą: wierzcie lub nie, pierwszy raz zdarzyło mi się z uzasadnionych przyczyn siedzieć w sektorze gości. A dlaczego z uzasadnionych?
Sektor prawie gości, czyli dygresja
Wychował mnie żużel na kameralnych stadionikach. Moją speedwayową miłość w latach nastoletnich kultywowałam na starym toruńskim stadionie przy ulicy Broniewskiego. Byłam tam też na finale Ekstraligi 2008, ostatnim meczu na tym świętej pamięci obiekcie (dziś na jego zwłokach stoi galeria handlowa). Zebrała się nas wtedy grupa zorganizowana licząca pięć osób, w tym jednego księdza, który w roli stadionowego kibica debiutował. Ksiądz był przekonany, że wystarczy na stadion przyjechać na pół godziny przed meczem – udało nam się do godziny. Stary stadion w Toruniu pojemnością nie grzeszył, a finał Ekstraligi po krachu w latach 2005-2006 stał się przeżyciem na miarę wizyty papieża (wszak żużel w Grodzie Kopernika to też religia). Po połączeniu faktów okazało się, że na godzinę przed meczem możemy zająć co najwyżej miejsca w piątym rzędzie stojącym.
Ksiądz wszelako był człowiekiem obrotnym i od razu dostrzegł puste miejsce na trybunach. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować w sytuacji, znaleźliśmy się w „bardzo dobrym sektorze”. Szkoda tylko, że był to sektor gości. I drugie szkoda, że na kwadrans przed meczem dojechały dwa autokary pełne leszczyńskich kibiców. Wtedy jeszcze moje kibicowskie serce nie było rozdarte na pół, za to podarta omal nie została marynarka księdza, którego przypadkowi leszczyniacy wzięli za jakiegoś lokalnego polityka.
Historia kończy się pozytywnie: z sektora uciekliśmy w połowie meczu, wróciliśmy do piątego rzędu stojącego, ksiądz zainstalował się na słupie obok wieżyczki sędziowskiej i podawał nam wyniki. Ale nigdy nie zapomnę chwil grozy przeżytych, gdy szalik Apatora wypadł mi z torebki wprost w tłum kibiców Unii.
Z tą opowieścią już zawsze będzie mi się kojarzyć określenie „sektor gości”. Tymczasem PSŻ zaoferował mi powrót do przeszłości i bycie ponownie elementem niepasującym wśród ultrasów. Otóż bilety z odwołanego meczu z Gnieznem zachowują ważność na najbliższe spotkanie PSŻ-u – mecz z Lublinem. Tylko że to nadal są bilety na sektor gości – a ja nawet nie znam lubelskich przyśpiewek! Poratujecie?
Poczekaj Kiedyś Pojedziemy
Derbów Wielkopolski nie było, ale udało nam się zdążyć (przed telewizor) na Derby Pomorza. Głównie dlatego, że w Grudziądzu też padało, lecz sędzia i władze GKM-u się zawzięli i w przerwie między deszczem a ulewą przygotowali tor i nawet odjechali trzynaście wyścigów. Trzynastka okazała się pechowa dla gospodarzy, Toruń zaś zgarnął drugie w sezonie zwycięstwo. Najbardziej z braku biegów nominowanych cieszył się chyba Greg Hancock. Amerykanin od jakiegoś czasu ma taką świecką tradycję, że w każdym meczu musi zawalić przynajmniej jeden bieg. W Grudziądzu po trzynastu biegach miał komplet, więc by tradycji stało się zadość, musiałby zawalić piętnasty wyścig. A że nie było piętnastego wyścigu, to nie było i problemu – komplet jest komplet, prawda?
Czekanie na żużel w Grudziądzu przypominało czekanie na Godota albo, by przybliżyć obraz do doświadczeń życiowych, czekanie w kolejce po szynkę trzy dekady temu. Przy czym efekty oczekiwania zapachniały PRL-em, a konkretnie – komediami Barei. Mam na myśli rozczulający obraz sędziego Substyka zdążającego po torze z teczką w jednej ręce i zapalonym papierosem w drugiej. Uchwyciły sędziego kamery, miłośnicy bareistycznych wizji zachowali dla potomności ten niecodzienny obraz. Tylko sam pan Substyk musi się teraz z tego „ćmika” tłumaczyć. GKSŻ jest bez serca – po tylu godzinach stresu („pojedziemy? Nie pojedziemy? Zjedzą mnie kibice? Zjedzą mnie zawodnicy?”) to nawet święty by zapalił.
Pozwać rzeczywistość
W poszukiwaniu wspomnianego wyżej „prawdziwego żużla” udałam się we wtorek przed telewizor. Elitserien kiedyś oglądałam namiętnie, potem nie oglądałam wcale, a teraz wracam do wtorkowych wieczorów ze szwedzkimi „piknikami”. Ścigania nie przyćmiewa oprawa stadionowa (za to czasem przyćmiewa operator, któremu zdarza się zapomnieć, że powinien pokazywać wyścig). Komentarz redaktorów Olkowicza (vel Prawie-Jak-Tomasz-Lorek) oraz Korościela (który odzywa się rzadziej, ale jak już się odezwie, to jego słowa zapadają w pamięć) jak i cała Elitserien ma charakter stricte rozrywkowy. Czego chcieć więcej? Szkoda, że akurat ostatnio Korościela zabrakło, a mecz o siedemnastej rozregulował mój wtorkowy grafik. Ale to nie te drobne zmiany zrujnowały mi oglądanie Elitserien.
Otóż w „Czarnej książce” starannie a świadomie unikałam nadawania fikcyjnym postaciom nazwisk realnie istniejących żużlowców. Oczywiście poza nazwiskami popularnymi lub tak uroczymi, że nie mogłam się oprzeć – tu mały spojler, w drugiej „Czarnej…” poznacie niejakiego Gromosława Burzę. W każdym razie flagowy „produkt” żużlowego uniwersum nazywa się Lindmann i ma reputację torowego bandyty, który albo wygrywa, albo jest wykluczany. Wczoraj natomiast poznałam – co z tego, że przez telewizor – niejakiego Johna Lindmana. Wprawdzie Lindmann jest Norwegiem z duńską licencją, a Lindman Szwedem, ale to detale, proszę państwa. Ten przez jedno „n” jeździ tak samo jak ten przez dwa, tylko (jeszcze) nie wygrywa. Dorobił się reputacji drania, ale (na razie) nieskutecznego drania. Kiedy pan Lindman zaczynał jeździć, Lindmann był już dobrze ukonstytuowaną postacią. Nie mam pojęcia, czy pozwać rzeczywistość o plagiat twórczości, czy może o zniesławienie (bo Lindmanowi do Lindmanna brakuje o wiele więcej niż jednej literki), ale sami przyznacie, że jest to sytuacja nieco krępująca. Mówią, że to sztuka imituje życie, a tu życie niespodzianie zaczęło imitować sztukę.
Uprzejmie informuję, że jeśli na żużlu zacznie jeździć jakiś Jodła, Gręźlik albo, nie daj Boże, Milutin, to ja za ich kariery odpowiedzialności nie biorę. Umywam ręce. Radźcie sobie beze mnie.
Joanna Krystyna Radosz