Po intensywnym weekendzie czas na oddech i pisanie. Moje pierwsze, zagraniczne, żużlowe Grand Prix odnotowane. Pewnie przyznacie, że miałem sporo szczęścia, w końcu dotąd zawody w Pradze kończyły się zazwyczaj na pierwszym łuku, a tu proszę - mieliśmy kilka mijanek i naprawdę sporo emocji.
Sama wyprawa zaczęła się nigdzie indziej, jak na tymczasowym dworcu PKS we Wrocławiu. Kibice musieli wybierać, przez co oczywiście doszło do podziału na dwie grupy. W tym samym czasie miały przyjechać autobusy do Warszawy i do Pragi. Pierwszy przyciągnął fanów piłki nożnej (kadra grała z Rumunią na Narodowym), drugi sympatyków żużla. Oba pojazdy biało-czerwone – i w środku, i na zewnątrz (nie myśleliście chyba, że zareklamuję przewoźnika za darmo, co?). Ledwo człowiek usiadł i już ruszyły dyskusje. Utarło się przekonanie, że to kobiety dużo gadają, ale zapewniam Was, wystarczy usadzić trzech chłopa obok siebie w autobusie na żużlowe Grand Prix, aby terkot był znacznie dłuższy i głośniejszy. Naprawdę, cieszę się, że Ekstraliga ma tylko osiem drużyn, a droga do Pragi tylko cztery godziny.
Klimat Markety, no cóż, trochę jak w Opolu. Myślę, że gdyby zainwestować w krzesełka i oświetlenie na stadionie Kolejarza, a następnie oddać miasto Słowakom, stolica polskiej piosenki mogłaby konkurować ze Złotym Miastem. Spytacie się „dlaczego oddać Słowakom?”, odpowiadam: bo FIM chce ekspansji żużla w świecie, a Grand Prix w kraju Martina Vaculíka chyba jeszcze nie było. W Czechach grille, piwo wszędzie. A do tego czeska orkiestra umilająca czas muzyką. Atutem Opola w pojedynku organizacyjnym z Pragą jest jednak spiker, który potrafi poprawnie wymawiać nazwiska zawodników. Na Markecie słyszeliśmy np. o „Nielsie Kristianie Ajwersenie”, a Piotr Pawlicki 20 sekund przed startem swojego biegu przywdział imię i nazwisko Bartosza Zmarzlika.
Same zawody oceniam bardzo pozytywnie, zarówno pod względem tego, co na torze jak i na trybunach. Owszem, z punktu widzenia polskiego fana szkoda, że Patryk Dudek nie stanął na podium, ale finał należy zaliczyć do sukcesów. Co do pozostałych, cóż… Bartosz Zmarzlik nie zjawił się w play-offach trochę na własne życzenie. Gdyby w swoim ostatnim starcie pohamował nadambicję i skupił się na obronie drugiej lokaty, pewnie wykopałby Doyle’a z decydujących biegów. Zawodnika Stali Gorzów znają jednak wszyscy i wiedzą jak kończy się zbytnie „napalanie” na pozycję wyżej – albo jest sukces albo kompletna klapa, nigdy nic po środku. Piotrek Pawlicki natomiast wciąż jest nierówny – drugie miejsce i wygrana biegowa mogły cieszyć, jednakże były to dwa wyskoki, bowiem oprócz tego dwukrotnie meldował się na trzecim miejscu w swoich wyścigach. Na miano nierównego z pewnością zasłużył też Maciej Janowski, który trzy drugie miejsca przeplatał zerami, co nie mogło skończyć się dobrze.
Bardzo dobrą robotę dla atmosfery na zawodach wykonał Václav Milík. Zawodnik gospodarzy startował z dziką kartą i pokazał wszystkim (w tym najbardziej narzekającemu na to Josefowi Francowi), że na nią zasłużył. Czech niesiony dopingiem miejscowych (i tych przyjezdnych w sumie też) wywalczył podium, które będą w Pradze wspominać przez lata. Wydaje mi się jednak, że największy wysiłek czekał go już po zawodach, w parku maszyn, gdzie otoczony przez wianuszek dziennikarzy musiał udzielać wywiadów dwie czy nawet trzy tury. I weź tu człowieku powtórz to samo kilka razy w przeciągu paru chwil.
Jason Doyle: 2016 - I miejsce (17 pkt), 2017 - też I miejsce (13 pkt)
Wiele mówiło się o tym, że Praga może stracić Grand Prix, jednak dużo wskazuje na to, że ostatnimi zawodami się wybroniła. Nie można powiedzieć, że było źle, jak chociażby w Krsko, ale też show pokroju wyczynów światowej czołówki na Narodowym nie widzieliśmy. Jednak Pragę należy traktować w oddzielnej kategorii – zawodów w wielkim i pięknym mieście, stolicy kraju, na które jedzie się dla atmosfery, a nie tych, które śledzi się z domowej kanapy.
Mateusz Dziopa
PS. Opolanie, rozważcie tę Słowację. Grand Prix u Was to byłoby coś!