Poczwórny Nelson. Pardon, pięciokrotny już. Tak szybko to leci... Ten piąty raz w Gdańsku, w czerwcowym słońcu i na oczach całej Polski (znowu) - rzuceni na matę, przyduszeni, sponiewierani i ośmieszeni. Nelson - hasło rodem z zapaśniczych mat, w kontekście ostatnich "wyczynów" Żurawi, pasuje, niestety, jak ulał. Kto chce, niech doczyta, kto nie ma ochoty na wycieczki po Wikipediach czy innych Britannicach, niechaj mi uwierzy na słowo, ale wzięte z tytułu niniejszego felietonu "obalenie przeciwnika", to i tak zbyt łagodne określenie na to, czego rzeszowska Stal doświadcza tej wiosny.
Nie ma sensu snuć opowieści o heroicznej walce z przeciwnikiem, bo tego nie doświadczyliśmy. Walki z torem, zarówno własnym, jak i podczas gościnnych występów, było zaś aż nadto. Nie będę się bawił w literata pretendującego do literackiej nagrody Nobla. Stal Rzeszów, pomimo zobowiązującej nazwy, najpewniej największy problem będzie miała ze zobowiązaniami wobec własnych zawodników, więc siłą rzeczy kibic, nawet ten najwierniejszy, staje się postacią drugoplanową albo (bez owijania w bawełnę) tłem tegorocznych zmagań. Zmagań z siłami natury, brakiem sprzętu, finansów, motywacji, czyli dosłownie wszystkiego.
* * *
Spotkały się dwa Janusze przed meczem w Łodzi, uśmiechy, uścisk dłoni…. Cytując naszego ex trenera i powtarzając słowa jednej z reklam "no i fajnie". Mecz przegrany, jednak jakaś walka była, a wygrana w dwóch kolejnych biegach w stosunku 5-1, dawała nawet nadzieję na przyzwoity wynik. Trudno, dostaliśmy do 37 i tyle. Tak patrząc na przebieg meczu i będąc bogatszym o wiedzę z ostatnich dwóch tygodni - wykruszają nam się zawodnicy. Nie chcę spekulować, bo głowy do interesów nigdy nie miałem i mieć nie będę, ale jeżeli zawodnicy przestają nagle punktować i zaczynają wozić ogony, to doświadczenie podpowiadało: "wiedz, że coś się dzieje". Punktujący jak marzenie od początku sezonu Chris Harris nagle zaniemógł. Pewne biegowe zwycięstwa zamienił na olimpijskie kółka, poprzedzone drzemką na starcie. Może wtedy tłumaczenie jest łatwiejsze? Może łatwiej wytłumaczyć powrót na Wyspy, bez konieczności wyrażania zdania na temat pracodawcy, a to jak wiemy w naszych realiach słono kosztuje.
Tak na marginesie, to z tego meczu z Orłem, najlepiej zapamiętałem dwa zdarzenia. Rozpacz po defekcie na punktowanej pozycji i Dawid Lampart szukający wzrokiem debiutującego Wiktora, którego stracił z oczu. Stracił w tym biegu i punkty nasz "Cętkowany", ale przynajmniej wiadomo z jakiego powodu. Mecz przegrany (jak wszystkie wyjazdowe), dwie trójki Wiktora Lamparta, przeplatane startami które Marcel Szymko nazwał "parodią żużla". Nasi zawodnicy pojechali bezbarwnie, bez zaangażowania. Pomijając zdobycze punktowe, to nie wróży to niczego dobrego na przyszłość i widowiskowo jeżdżący Grajczonek w pojedynkę tego nie zmieni. Przegrana w stosunku 53:37 być może nie była blamażem, ale wszystko dopiero przed nami...
* * *
Derby Południa - odsłona pierwsza… Szumnie brzmiąca nazwa, obiecana transmisja telewizyjna, wiara kibiców, że przyczepnie przygotowany tor i "wjeżdżeni" weń zawodnicy z Rzeszowa wykpią ekstraligowe aspiracje sąsiadów zza miedzy. Zimny prysznic, ględzenie Artura Mroczki na temat nawierzchni, scenariuszy na przebieg meczu było co niemiara. No i to by było na tyle. Mecz z tarnowskimi Jaskółkami pokazał różnicę w ligach dwóch prędkości. W rzeszowskiej drużynie nie było nikogo, kto byłby w stanie nawiązać walkę podczas 73. konfrontacji z lokalnym rywalem (poza ambitnym Grajczonkiem oczywiście). Solidna tarnowska paka złożona z ambitnych zawodników na motocyklach szybszych o całą prostą od osiołków, na których "Żurawie", przemieszczały się dostojnie po owalu przy Hetmańskiej. Znowu susza na torze i tumany kurzu podnoszone na prostych, przez bawiących się jazdą: Ljunga, Bierre, Michelsena, Mroczkę… Nie takiego toru spodziewali się rzeszowscy kibice, w przeciwieństwie do naszych gości z Tarnowa. Kolejna przegrana do 37, prześladująca rzeszowian od meczu z łódzkim Orłem, tylko postawa naszych zawodników coraz gorsza, bo w derbowym pojedynku pojechali ja szkółkowicze. Porsing z "Perszinga" zamienił się w rakietkę do tenisa stołowego, i póki co w tym tunelu nie widać żadnego światełka. Harris - przeprowadzka na Wyspy, ale jeśli to miał być Harris z takim poziomem, to żadnej straty nie odnotujemy. Lampart stacza się po równi pochyłej i aż strach pomyśleć, jak nieludzkich wysiłków będzie wymagała dalsza walka z innymi przeciwnikami chcącymi odwiedzić tor w Rzeszowie, przy tak "dysponowanych" liderach trenera Janusza Stachyry.
* * *
Derby Południa - rewizyta. 62:28
Szkoda cokolwiek pisać, ponieważ język polski ma naprawdę ogromne możliwości w kreowaniu opisów, oddawaniu uroków lub ich braku. Lepszym rozwiązaniem była obserwacja czegokolwiek, byle nie skupiać wzroku na tym, co "wyprawiało się" na torze przy Zbylitowskiej 3. Jeżeli ktoś miał nieszczęście być świadkiem tej farsy na żywo, to szczerze współczuję. Sezon żużlowy jeszcze chwilę potrwa i będziecie, drodzy kibice "Jaskółek", oglądać niezłe widowiska. Z drugiej jednak strony, to mechanizm sprężynowy uwalniający potencjał tarnowskiej drużyny może pozostawić strzępy również z tych innych ekip odwiedzających podupadły stadion, jakby niepasujący do potencjału jeżdżących po nim młodych i utalentowanych żużlowców...
Nelson czwarty… Nie jest to czwarty z synów słynnego admirała, ale czwarte spotkanie zawodników z Rzeszowa, zakończone przegraną. Mecze z Orłem Łódź zawsze gwarantowały sportowe (i nie tylko) emocje, różnica polegał jedynie na tym, że do tej pory Stalowcy występowali w pełnym zestawieniu. Dobrze punktujący Grajczonek wybrał starty na Wyspach, Harris - wiadomo. Ostatnimi zresztą czasy, najwięcej dyskusji wśród grona kibiców Stali Rzeszów, dotyczy nie tego, kto konkretnie pojedzie, ale czy w ogóle pojedziemy w pełnym składzie. Pewność przegranej (bo żużel to w dalszym ciągu sport drużynowy), odbija się pustkami na trybunach i nieodzownym brakiem atmosfery. Mecz, w którym po przeciwnej stronie barykady stanęli koledzy z toru, Janusz Stachyra i Janusz Ślączka, których kunszt trenerski i toromistrzowski, pozwalał oglądać na Hetmańskiej, świetne spotkania. Ale to już było i szkoda do tego wracać, chociaż z drugiej strony, to miło sobie dobre (sportowo!) czasy powspominać. Tyle nam pozostało.
Przykra jest taka sytuacja, w której znudzeni miłośnicy speedwaya podrywają się z krzesełek, bo w końcu nasi zawodnicy jadą na dwóch pierwszych miejscach, tak jak w wartym zapisania w sportowych kronikach rzeszowskiego klubu, biegu 11., wygranym przez parę Porsing-Lampart, albo kolejnym, w którym Dimitri Berge i Patryk Wojdyło przywieźli na 4-2, łódzką parę Miśkowiak-Piosicki. Ale po chwili skończył się kolejny mecz, kolejne trzy punkty wyjechały z Rzeszowa, chociaż wynik (41:49) ujmy nam tym razem nie przyniósł. A dodatkowo pozbawienie Hansa Andersena płatnego kompletu przez Dawida Lamparta, rozemocjonowała topniejące z meczu na mecz grono kibiców.
Jeszcze Wiktor Lampart sobie pojeździł, aż mu kierownica z mdlejących rąk wypadała...
* * *
W tym miejscu powinien być opis meczu w Gdańsku. ...ale co tu pisać? Wszyscy widzieli. Niestety, wszyscy widzieli. Chyba, że ktoś bardziej impulsywny zamiast kapci miał na nogach trzewiki, a rzut był celny. Plazma z Żurawia...
Nie ma wyników, nie ma sportowych emocji, nie ma nic - ale inne kwestie zaczęły krzyczeć gromkim głosem. Rozmawiałem z kibicami, którzy wiernie dopingowali naszą drużynę, no może nie "od zawsze", ale przynajmniej od czasów Krzywonosa, Czarneckiego, Kuźniara… Pamiętają przeróżne losy, których rzeszowski klub doświadczał. Spadki, awanse, kłopoty finansowe – one wszystkie nie są domeną naszych czasów. Były wcześniej, tylko z uwagi na relacje włodarzy i zawodników z kibicami, wynik sportowy nie był najważniejszy. Rzeszowska publiczność utożsamiała się z drużyną i była z nią na dobre i na złe. Teraz jest inaczej. Brakuje dialogu, paru słów wyjaśnień co do dalszych losów "Żurawi". Jest ucieczka od tematu, od kibiców i są niewybredne słowa naszego kapitana, których Fan Klub mimo uszu nie puścił. Brakuje atmosfery, są natomiast zgrzyty w drużynie i faworyzowanie niektórych zawodników, komentowane szerzej niż nudne spotkania zakończone oczywistą przegraną. Ale to są tematy na osobną bajkę.
Po blamażu z Wybrzeżem jedni (pewnie większość) chcą już tylko, żeby to się skończyło. Spadek, upadek. "Zaorać i od nowa". Byle to "nowe" w ogóle było, byle nie pustynia. Nieliczni mają nadzieję, że coś w końcu drgnie. Zakontraktowanie nowych zawodników: Nicka Morrisa, Jake’a Allena i Erika Rissa (oni akurat niczemu niewinni) być może wystarczy na utrzymanie się w lidze. Być może... Jeśli za dobrą monetę wziąć słowa Janusza Stachyry o występach w pełnym składzie, poczynając od meczu z Bydgoszczą. Ostatni jeszcze wierzą. Topniejące grono kibiców i utrata coraz to nowych żużlowców już są faktami dokonanymi.
Tomasz "Wolski" Dobrowolski