Przegrał swój dwumecz Falubaz, przegrała gorzowska Stal. Rozstrzygnięcia meczów półfinałowych przyniosły nam kolejne lubuskie derby, choć zarówno gorzowianie, jak i zielonogórzanie mieli nadzieję, że do tej rywalizacji dojdzie w finale, a nie w "meczach pocieszenia". Wydaje się jednak, że ten kolejny lokalny pojedynek jest szczęściem w nieszczęściu dla obu klubów, bo ściągnie na trybuny większą grupę kibiców, co chociaż trochę zrekompensuje brak profitów wynikających z awansu do finału (acz ta różnica niewątpliwie i tak będzie odczuwalna).
Jesteśmy już po meczu Falubaz - Unia Leszno, więc można rozpocząć poszukiwania odpowiedzi na pytanie: co poszło nie tak? O ile samo pytanie jest krótkie i dość proste, to znalezienie jasnej odpowiedzi wcale takie nie będzie. Kluczowa okazała się 10-punktowa porażka w Lesznie. Ktoś napisał w facebookowych komentarzach pod poprzednim artykułem o tym, że wcale nie było tam ponadprzeciętnej aktywności polewaczki. Cóż, sam Piotr Baron przyznał, że nawierzchnia była celową zagrywką w stronę Piotra Protasiewicza. Dodajmy – zagrywką całkiem skuteczną, bo przy okazji wyszło na to, że na przyczepniejszej nawierzchni kompletnie nie potrafią jechać zielonogórscy juniorzy, a wszyscy inni (poza Jarosławem Hampelem) potrzebowali jednej lub nawet dwóch serii, żeby załapać o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego o tym piszę? Bo wystarczyło wyjrzeć w niedzielny poranek za okno, żeby wiedzieć, że Falubaz będzie praktycznie pozbawiony atutu własnego toru. I tak się właśnie stało.
Krótkie spojrzenie na zdobycze punktowe poszczególnych zawodników Falubazu - i mamy dwa ogniwa, które nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Jason Doyle i Piotr Protasiewicz razem przywieźli zaledwie dziesięć oczek, co przy zerowym dorobku Aleksa Zgardzińskiego dało w praktyce aż trzy dziury w składzie, których nie udało się załatać. Pozostała czwórka musiałaby zdobyć w sumie 40 punktów, co okazało się w praktyce zbyt trudne. Nie pomógł zaskakująco dobry występ Mateusza Tondera, nie pomogły dwa zwycięstwa Jacoba Thorsella, nie pomogła nawet niemalże bezbłędna jazda Jarosława Hampela. Jeśli dwóch liderów kładzie mecz, to kim ich zastąpić.
W tym momencie jeszcze niewielu kibiców przypuszczało, jak prorocza okaże się mina lidera Falubazu (slajd: nSport+)
Wystarczy poczytać i posłuchać pomeczowych komentarzy. Najbardziej winnym porażki jest oczywiście Jason Doyle, bo dzień wcześniej zajął trzecie miejsce w Teterow, a w niedzielę potrafił pokonać tylko Petera Kildemanda. Oczywiście Australijczyka należy od razu zwolnić, bo pewnie i tak ma już zaklepany kontrakt w innym klubie. Pewnie tekst Jacka Frątczaka o tym, że Doyle'a nie da się z Falubazu wyciągnąć był zwykłą podpuchą, itd. Rozwiązanie jest więc proste - mamy winnego, jesteśmy przez niego pokrzywdzeni i już go nie lubimy. Zaraz się okaże, że od zawsze wydawał się nam podejrzany. Nie czarujmy się, takie jest właśnie podejście przeciętnego kibica rozczarowanego porażką przekreślającą cały sezon i myślącego, że ekstraliga jest dla żużlowców najważniejsza. Nie jest. To po prostu miejsce do zarabiania ogromnych pieniędzy, które z bliżej nieznanych powodów są żużlowcom płacone. I tyle. Jeśli komuś wydaje się, że dla Australijczyka ważniejszy będzie Falubaz, niż możliwość zdobycia tytułu Indywidualnego Mistrza Świata, to jest zwyczajnie naiwny. I nie oszukujmy się - na jego miejscu większość z nas robiłaby dokładnie tak samo. Wystarczy przypomnieć sobie ubiegły rok i jeden wypadek, który pozbawił go nie tylko wymarzonego tytułu mistrzowskiego, ale także możliwości walki przed swoimi rodakami. Pamiętać należy o wciąż niezaleczonej stopie po wypadku na Motoarenie, o sierpniowym karambolu z Maksem Fricke w Szwecji, o upadku tydzień temu w Wolverhampton. Widać, że nawet w Teterow aktualny lider klasyfikacji cyklu SGP raczej systematycznie zbierał punkty, nie angażując się w jakieś ryzykowne akcje, jeśli nie wymuszała tego na nim sytuacja. Czytałem gdzieś tytuł, w którym ekspert wskazuje na zmęczenie Australijczyka. Cóż, Doyley zawsze dużo startował, a skoro pozwoliło mu to na wejście na wyżyny tego sportu, to nie ma powodów, żeby z tego rezygnować.
Trudno tłumaczy się takie rzeczy polskim kibicom, bo u nas fani (szczególnie ci, dla których żużel kończy się na lidze, ewentualnie lidze + GP) często mają zaszczepiony w głowie jakiś idiotyczny ekstraligocentryzm, który jest podejściem z gruntu fałszywym, ale wtłaczanym przez całą machinę marketingową. Najlepsza, najszybsza, najbogatsza. Dlaczego czujemy się oszukani przez Doyle'a? Bo w Anglii pojechał lepiej? Bo w Szwecji pojechał lepiej? Bo w SGP pojechał lepiej? Przecież to nasza liga jest naj! Po jaką cholerę on jeździ na jakichś kartofliskach, skoro tu zarabia najwięcej? Ba, po co jechał w jakichś Międzynarodowych Mistrzostwach Czech Par w Pilznie, gdzie na trybunach (trawie) było raptem kilkaset osób? Żeby znaleźć odpowiedź na te pytania trzeba najpierw trochę się uspokoić, a potem przyjąć do wiadomości, że ekstraliga jest dla niego po prostu kolejnym startem w sezonie. Ani ważniejszym, ani mniej ważnym niż inne. Po prostu kolejnym. Domyślam się, że znajdą się czytelnicy, którzy poczują się jakoś urażeni tym co napisałem do tej pory, ale jeśli ktoś nie chce czuć się oszukany przez zagraniczne gwiazdy, to powinien przyjąć do wiadomości, że poza Polską też istnieje speedway i że praktycznie we wszystkich pozostałych krajach wygląda on zupełnie inaczej niż u nas. Żużlowcy w Polsce mają raptem 18 imprez ligowych. Jason Doyle do tej pory (stan na 13 września) odjechał już 24 mecze w Anglii, 18 w Szwecji, 9 rund SGP, DPŚ, do tego jakieś imprezy towarzyskie, czyli w sumie ok. 60 zawodów. Pozostało mu jeszcze pewnie kilkanaście, co poza Polską daje 70-80 startów. To wszystko w ciągu niespełna 8 miesięcy. Co jest dla niego normą?
Jak wytłumaczyć słabszą jazdę Piotra Protasiewicza? Tutaj sprawa nie jest tak klarowna. Nie mam jednak wątpliwości, że problem nie zaczął się ani w niedzielę, ani tydzień wcześniej. Już po wygranym meczu z ROW-em Rybnik (6 sierpnia) kapitan Falubazu przyznał, że jakoś nie mógł się skoncentrować, że przeszedł obok meczu. Potem był niebezpieczny upadek podczas PGE IMME w Gdańsku (14 sierpnia), a następnie przyszło przesunięcie go na pozycję nr 4, czyli zamiana, która miała niewątpliwie związek z coraz lepszą jazdą Jarosława Hampela. Na początku sezonu układ był klarowny: trzech liderów (Protasiewicz, Doyle, Dudek), druga linia (Hampel, Karpow/Thorsell) i juniorzy. Tak to bywa, że powrót do wysokiej formy z jednej strony cieszy, ale z drugiej zaburza istniejącą hierarchię w zespole. Poszukiwań było sporo, układ par zmieniał się praktycznie przez cały sierpień i traf chciał, że akurat przesunięcie "Protasa" na pozycję doparowego dało efekt w postaci zwycięstwa we Wrocławiu. Zwycięskiego składu się nie zmienia, więc podobnie Falubaz pojechał do Leszna, gdzie skończyło się na porażce dziesięcioma punktami, a remis w rewanżu jest w praktyce końcem tej koncepcji taktycznej. Pisałem ostatnio, że w rundzie zasadniczej chodzi przede wszystkim o to, żeby zbudować atmosferę (drużynę) na play-offy. Problem polega na tym, że wtedy gdy ta drużyna powinna być już dawno gotowa, w Falubazie dopiero przeprowadzano testy na żywym organizmie. Trudno przy tej okazji nie wrócić do ubiegłego roku, gdy powrót Jarosława Hampela co prawda wzmocnił skład, ale jednocześnie zakłócił ówczesny, pasujący wszystkim, układ.
W przypadku kapitana Falubazu warto chyba zwrócić uwagę na jeszcze jedną, często pomijaną sprawę. 22 sierpnia zakończył sezon w Szwecji w związku z tym, że jego Indianerna Kumla nie awansowała do walki o wejście do fazy play-off. Nie da się ukryć, że P. Protasiewicz jest mocno związany emocjonalnie z tym klubem i ciężko było mu znaleźć możliwość jazdy w spotkaniach o coś. Przypominam, że runda zasadnicza była już dawno rozstrzygnięta (praktycznie w czerwcu) i nawet sierpniowe lubuskie derby o niczym tak naprawdę nie decydowały. Próbował szukać jazdy w turniej o Łańcuch Herbowy Ostrowa i w dwóch spotkaniach ligi duńskiej w barwach Esbjerg Vikings (23 i 25 sierpnia), ale nie udało mu się wygrać choćby jednego wyścigu. Wydaje mi się, że w okresie przygotowania do najważniejszej fazy sezonu zabrakło jazdy o jakąś stawkę, jazdy wykraczającej poza systematyczny kontakt z motocyklem. Każdy z nas jest tylko człowiekiem i każdy ma prawo do gorszego czasu, do jakiegoś zniechęcenia czy stracenia radości z tego co się robi, bo patrząc na pana Piotra mam wrażenie, że stracił radość z jazdy. Nie wiem czy dobrze kombinuję, ale wydaje mi się, że zwrócenie uwagi na ten aspekt może również pomóc w zrozumieniu słabszej postawy.
Marek Cieślak jest według mnie dobrym menadżerem. Jednym z najlepszych w Polsce, może nawet najlepszym. Zarzuca mu się, że potrzebuje dobrych zawodników, żeby odnieść sukces, ale tak mogą powiedzieć chyba tylko ci, których wiedza o żużlu ogranicza się do ostatnich kilku lat. Czy odcina kupony od wcześniejszych sukcesów? Cóż, wypracował sobie taką pozycję, że ma do tego prawo. Inna sprawa jest taka, że zatrudniając fachowca w jakiejkolwiek dziedzinie trzeba mu pozwolić swobodnie pracować. Problem w tym, że ciężko mówić o swobodnej pracy, gdy sposób ustalania składu i roszad taktycznych wymuszają zapisy kontraktowe z poszczególnymi zawodnikami. Sprawy nie ułatwiają ograniczenia narzucane przez ekstraligę i jej sponsorów, komisarze torów itd. Odnoszę wrażenie, że pan Marek nie ma już zwyczajnie satysfakcji z pracy menadżera, ale wciąż są chętni na jego usługi, a żyć z czegoś trzeba. Jest w klubie, ale jego wpływ na tę klubową rzeczywistość nie jest taki, jakiego on sam by oczekiwał. Domyślam się, że biorąc pieniądze chciałby służyć swoim doświadczeniem i radą, ale jeśli zawodnicy nie chcą słuchać, to przecież siłą ich nie zmusi. Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem, ale takie mam odczucie. I gdybym tak naprawdę miał szukać przyczyn porażki, to szukałbym ich właśnie tutaj, na polu współpracy trzech klubowych ogniw: działaczy, menadżera i zawodników.
Do tej pory nie było widać jakichś wielkich problemów na wspomnianym polu, ale runda zasadnicza jest tylko i wyłącznie rundą zasadniczą. Osiem dni brutalnie zweryfikowało wcześniejszą prawie półroczną pracę. Falubaz po dziesięciopunktowej porażce, w rewanżu nawet nie zbliżył się do odrobienia strat i wygrania dwumeczu. Ani razu zielonogórzanie nie wyszli na prowadzenie.
Stal Gorzów z kolei szybko odrobiła straty, ale równie szybko uwierzyła w swoją wielką moc i zwycięstwo. Teraz obie ekipy spotkają się w finale pocieszenia, żeby chociaż formalnie sezon nie poszedł na straty. W końcu trzecie miejsce to też jakiś sukces. Wątpliwy, bo wątpliwy, ale jednak można się czymś pochwalić. W praktyce nikt w to nie wierzy, ale zawsze łatwiej uzasadnić wydane pieniądze. Poza tym taka będzie atmosfera wokół klubu, jaki był ostatni pojedynek, dlatego nie będzie ani żartów, ani odpuszczania, bo zarówno Stal, jaki i Falubaz mają wciąż zbyt dużo do stracenia. Tylko czy po przegranych półfinałach ta rywalizacja będzie jeszcze interesować kibiców? Obawiam się ponownego wygenerowania niekoniecznie zdrowych emocji, a potem przerzucania "argumentami" , żeby tylko zainteresować fanów kupieniem biletów.
Dużą pracę do wykonania będą mieli w przerwie międzysezonowej falubazowi specjaliści od marketingu. Klub co prawda na meczu z Unią wyszedł na swoje, ale kilkuset karnetowiczów nie kupiło biletów na półfinał. I z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że ci ludzie karnetów nie kupią już w przyszłym roku. Klub obiecał co najmniej 15 zł oszczędności w stosunku do sumy cen biletów i z obietnicy tej się wywiązał, jednak pewnie niejeden z nabywców karnetów klął, gdy okazało się, że termin przełożonego meczu wypadł mu akurat w czasie zaplanowanych wakacji. Tym bardziej, że mecz z GKM-em wcale nie musiał być przekładany. Zobaczymy jaka będzie frekwencja na ostatnim meczu sezonu i jaki będzie wynik tej rywalizacji, bo to wyznaczy punkt wyjścia do założeń na kolejny rok. Średnia frekwencja w Zielonej Górze jest na razie na poziomie ok. 10 tys. kibiców, jednak została zdecydowanie podwyższona przez dwa ostatnie mecze, bo na przeciętny mecz w rundzie zasadniczej spokojnie wystarczyłby stary stadion.
Miało być lepiej, ale znów nie wyszło. Czwarty raz z rzędu nie ma finału dla Falubazu. To jest tylko sport - wygrać może tylko jeden, a kandydatów jest wielu, więc siłą rzeczy ktoś musi przegrać. I to nie w braku sukcesu jest problem, a raczej w tym, że nie wyciąga się wniosków z wcześniejszych negatywnych doświadczeń. Zobaczymy jak wyglądać będzie walka o brąz, bo wierzę, że obie ekipy stworzą dobre widowisko w obu spotkaniach i walki w pełnym tego słowa znaczeniu nie zabraknie.
Więcej ciekawych tekstów na blogu "Żużel widziany z trybun" kibic-zuzla.pl