To mógł być piękny finał, ale nie będzie. To mogło być święto żużla, ale cokolwiek wydarzy się we Wrocławiu, o święcie nie ma już mowy. Wszystko przez wydarzenia podczas pierwszego spotkania w Lesznie. Niestety, świętych nie ma.
I po co? Po co nam to było? To miał, to mógł być, taki piękny finał. Dwie ekipy, które w znakomitym stylu weszły do decydującego meczu, który rozstrzygnie o złocie. Ale pięknie już nie będzie, jakkolwiek pięknie i fair nie będzie we Wrocławiu. Dlaczego? A dlatego, że będą przywoływane wydarzenia z Leszna.
Bieg 15 jeszcze przez baaardzo długi czas będzie tematem dyskusji kibiców - w Lesznie powiedzą, że Milík powinien zostać wykluczony i wtedy "jazda Unio po 5:0", a we Wrocławiu stwierdzą, że "Pawlicki kładł się sam" - i wtedy jedziemy jeden na jednego. Przez długi czas myślałem, że tego całego zamieszania można było uniknąć, zatwierdzając 4:2 dla Unii Leszno po upadku Taia Woffindena. Artykuł 72 obowiązującego regulaminu brutalnie zweryfikował moją tezę.
„W przypadku zdarzenia na drugim łuku ostatniego okrążenia, polegającym na upadku, faulu, niesportowej lub niebezpiecznej jeździe zawodnika, bieg jest uważany za zakończony, nawet wtedy, gdy sędzia przerwie bieg lub gdy żaden z zawodników nie przekroczy linii mety”,
"W przypadku zdarzenia na drugim łuku ostatniego okrążenia" jest tutaj kluczowe. Tai wywrócił się na prostej startowej rozpoczynając czwarte okrążenie, więc o zatwierdzaniu nie było mowy. Nie można było uniknąć katastrofy. Przynajmniej na tym etapie. Start Milíka w powtórce było dość mocno, jak to delikatnie ująć, kontrowersyjny. Nie można powiedzieć, że było w stu procentach czysto, bo Czech prostą przedłużył. Zastanawia mnie bardziej to, czy rzeczywiście motocykl zawodnika Sparty sczepił się ze sprzętem Pawlickiego, na skutek "położenia się" leszczynianina. Sędzia stanął przed jednym z większych wyzwań w karierze. Mógł wykluczyć Czecha i mieć na głowie kibiców Sparty, albo zarządzić powtórkę we trzech na zasadzie "let speedway win"... i uciekać przed miejscowymi fanami. Z jego perspektywy nie było idealnego wyboru.
Być może w głowie arbitra Ryszarda Bryły zagrało świeże wspomnienie biegu piątego, gdy wykluczony został Szymon Woźniak. Zgoda - wrocławianin pchał się tam, gdzie nie było wiele miejsca, ale z drugiej strony najpierw był kontakt z Zengotą, którego lekko pociągnęło, a potem dopiero z Pawlickim. Sędzia mógł obawiać się opinii anty-Spartanina, co oczywiście nie miałoby pokrycia z rzeczywistością. Fakty są jednak takie, że nie trzymał jednego poziomu dopuszczalnej ostrości jazdy w całym meczu. Albo "let speedway win", albo wykluczamy, ale nigdy jedno i drugie!
Vaszek Milík święty jednak nie był. I nie mówię tu tylko o sytuacji z Pawlickim. Czech wiedział, że "Smoczyk" już zamienił się w kocioł, ale mimo wszystko postanowił dolać oliwy do ognia. Runda honorowa z ukłonami w kierunku fanów gospodarzy tylko rozwścieczyła i tak zirytowanych leszczynian. Poleciały butelki. Nie uważam, że Milík jest temu wszystkiemu winny, niemniej jednak mam wrażenie, że wiedział w co się ładuje. Inną sprawą jest zachowanie fanów Unii. Przepraszam bardzo, ale miejsca na chamstwo być nie może (niestety, tylko w teorii). Określiłbym takich osobników jak należy, ale wówczas prawdopodobieństwo tej publikacji spadłoby do zera. I tylko Maciek Janowski ze stoickim spokojem wziął jedną z butelek, napił się i poszedł dalej. Cóż, do rozważnych ta decyzja nie należała – kto wie, gdzie można znaleźć dziś meldonium.
Wspomniałem już o Piotrze Pawlickim, ale jemu trzeba osobny poświęcić akapit. Lider Unii ma naprawdę ciężki sezon. W Grand Prix pod górkę, a w drugiej części sezonu co rusz jakiś uraz. Nic dziwnego, że po dwóch upadkach chłopak się zagotował. Oczywiście nie uprawnia go to do zaatakowania Milíka (lub "zaatakowania", jeśli wszstkim co rozdmuchały media było kilka mocnych słów i klepnięcie w daszek kasku); nie zamierzam tutaj go bronić w żadnym stopniu, jednak widząc jego ból można to wszystko jakoś sobie logicznie powiązać. Finał, rywalizacja, wysiłek, upadek, ból, emocje, wysoka stawka - to wszystko może prowadzić do sytuacji, których potem trzeba się wstydzić.
Skoro już jesteśmy przy upadku i bólu, zastanawiam się kto pozwolił Pawlickiemu jechać w powtórce. Mam wrażenie, że coraz częściej zdarzają się przypadki, gdy lekarze klubowi stają się bardziej klubowi niż lekarscy. Wybaczcie tą piękną zbitkę w zdaniu wcześniej, ale kusiło mocno. Coraz częściej widzimy pod taśmą zawodników, którzy mają problem z postawieniem kroku o własnych siłach. Bo tak trzeba dla klubu. A zdrowie? A do diabła ze zdrowiem! Finał ważniejszy, mecz ważniejszy. Nieważne, że gość może pogłębić uraz i wykluczyć się z jazdy na rok. Ważne jest tu i teraz. Chyba czas najwyższy rozważyć wprowadzenie niezależnego lekarza. Tak, by unikać takich sytuacji.
W świetle tego wszystkiego, boję się o rewanż. Atmosfera i tak jest napompowana do granic możliwości. Nerwowość czuć z obu stron. Pogoda niczego nie ułatwi, a osiem punktów to tak naprawdę dwa biegi. Już teraz myślę o tym, co będzie działo się podczas meczu. Każda kontrowersja będzie momentalnie wyciągana jako wypaczenie wyniku. Dla wielu on już jest wypaczony. Niestety, najgorsze jest to, że nawet przy czystym rewanżu może paść rezultat po którym takich stwierdzeń nie zabraknie. Bo w Lesznie mieliśmy zbyt wiele niejasności, zbyt wiele dyskusyjnych decyzji. Szkoda, bo to mogło być wspaniałe widowisko. Dziś już wiemy, że pięknie się ono nie skończy, a przynajmniej nie w całości. I to niezależnie od tego, kto wygra.
Mateusz Dziopa