Gdzie się podział sezon? Zdaje mi się, że zaledwie wczoraj zazdrośnie chłonęłam relacje znajomych ze sparingów, że raptem parę godzin temu skończył się pierwszy turniej Grand Prix i że dosłownie przed chwilą przeżywaliśmy zbiorowy szok, gdy leszczyńskie Byki gromiły Falubaz 64:26 w ostatnim dniu kwietnia. A tu już zaraz trzeba zamykać objazdowy cyrk na dwóch kółkach bez hamulców. Co się stało z ostatnim pół roku naszego speedwayowego życia?
Kto wygrywa ostatki, ten jest piękny i gładki
Kiedy mój poprzedni felieton (ten, w którym większość czytelników interesował jedynie wciśnięty rzutem na taśmę akapit o dopingu) leżał już u kierownictwa, w speedwayu stawały się rzeczy niezwykłe. Oto Smederna Eskilstuna, piąte miejsce po rundzie zasadniczej, w Polsce nie pojechałaby nawet w play-offach, nie tylko dotarła do finału Elitserien, ale w tym finale skopała tyłek Vetlandzie. Po pierwszym meczu, gdzie Vetlanda planowo wygrała na wyjeździe, i to wygrała 49-41, żużlowy świat machnął ręką: „a, obejrzy się jutro rewanż, bo to żużlowe ostatki, ale cudów nie ma co się spodziewać”. Też byłam w tej grupie. Ot, pooglądam do dziesiątego-jedenastego wyścigu, a potem szybka zmiana kanału, bo studio przed Ligą Mistrzów pewnie da więcej emocji. Jakże błędna to była teza!
Pogubiła się Vetlanda na swoim torze. Dzieci we mgle na jednokierunkowych praskich drogach (kto był w Pradze samochodem, ten pewnie kojarzy labirynt dróg, które nie pozwalają wyjechać z miasta), chociaż gdzie Szwecja, gdzie Czechy! A „Kowale” z urokliwego miasteczka Eskilstuna bezlitośnie wypunktowywali każdy błąd rywali. Kto sądził, że obfitującym w najwięcej zwrotów akcji spotkaniem tego sezonu był finał Ekstraligi, musiał prędko zweryfikować pogląd. Co dopomogło „Kowalom”? Chyba właśnie to, że nikt w nich nie wierzył. Pamiętacie, jak Nicki Pedersen (co to za felieton bez Pedersena?) został IMŚ w 2003 roku? Nie zachwycał swoją jazdą, szybkością czy techniką, jak 4-5 lat później. Jednak to on, nie Jason Crump, założył w Hamar mistrzowską koronę, ponieważ nic nie musiał, i aż do ostatniego turnieju nie był faworytem. Podobnie w tym roku Smederna – jej obecność w play-offach nie była wielkim szokiem, ale wygrana w ćwierćfinale, a potem w półfinale już tak. Na każdym etapie „Kowale” dostawali jasny sygnał – jesteście Dawidem, który może przegrać z Goliatem, nikt nie będzie wam miał tego za złe. Ale potraficie wygrać. I oni szli i wygrywali, po drodze przerzucając się polszczyzną, której nie powstydziliby się bohaterowie książek Doroty Masłowskiej. To są historie, które powinni na wykładach motywacyjnych sprzedawać coachowie: o klubie, który niewskazywany przez nikogo jako faworyt po czterdziestu latach zostaje ponownie Mistrzem Szwecji. Obrazki z parkingu i z toru, szał radości tych podobno grzecznych i stonowanych Szwedów, zostaną w pamięci kibiców przynajmniej do przyszłego sezonu.
W zupełnie innych nastrojach kończy rok Piraterna Motala. Ten klub miał taaaaki skład (Hancock, Iversen, Sajfutdinow, by wymienić z pamięci i tylko trzech), a wylądował na ostatnim miejscu w tabeli. A ponieważ w Szwecji z ligi się spada, gdy mistrz Allsvenskan stwierdza, że w sumie to chciałby pojeździć w Elitserien, Piraternę ostatecznie pogrzebał powrót do elity Västerviku. Dla klubu z Motali może to i lepiej – przy obecnych problemach finansowych i proszeniu kibiców o wsparcie rok na poukładanie budżetu dobrze im zrobi. Mam tylko nadzieję, że Piraterna raczej wróci niż upadnie, bo co to za liga szwedzka bez pirackiej bandery?
Ostatnie lata Piraterny w obrazkach. A w 2017... spadek
Blisko zrobienia niespodzianki są także Wilki z Wolverhampton w Premiership (tej, co jeszcze niedawno nazywała się Elite League). W pierwszym meczu finałowym pokonały „Rudziki” (bądź drozdy, bądź inne ptactwo) ze Swindon na terenie wroga. Speedway, piękny w swej nieprzewidywalności, chce nas zaskoczyć po raz kolejny. Zwycięstwo Robins na Monmore Green będzie nieoczekiwane, ale równie nieoczekiwany będzie końcowy triumf Wilków. W końcu na ostatniej prostej sezonu zespół z Wolverhampton stracił dwie swoje armaty – Fredrika Lindgrena i Jacoba Thorssella. A skoro już jesteśmy przy Thorssellu, ciekawostka: jak się wymawia nazwisko tego pana? Ano spiker w Sztokholmie miał dwa warianty – bądź to /Tu-SZEL/ (jak gdyby zapewniał, że w pobliżu Friends Areny można znaleźć stację benzynową), bądź to nawet /Tu-ŻEL/ (gdyby Cristiano Ronaldo wiedział, co to żużel…). Tak czy inaczej, szwedzki pan Jakub nazwisko nosi zacne i radość budzące. Mamy nadzieję, że szybko wróci do zdrowia, a jego jazda również będzie budzić radość.
Jacob Thorssell w kończącym rundę zasadniczą meczu we Wrocławiu, wygranym przez Falubaz 51:39. Wtedy przywiózł ważną trójkę, wygrywając z parą Woffinden - Woźniak, a łącznie w czterech biegach pokonał aż czterech rywali. Później sprawy potoczyły się dużo gorzej, i dla Falubazu, i dla Szweda. Jaka będzie jego ocena?
Last man standing
Przywołałam demony Wilków, więc pociągnijmy temat. Fredka Lindgren ma kosmicznego pecha, pecha na poziomie Doyle’a z ubiegłego roku. Zaczął sezon w Grand Prix wybornie, zrobił Marcelowi Gerhardowi takie lokowanie produktu, jakiego nie zrobi żadna komercyjna stacja telewizyjna. Schody zaczęły się w Daugavpils, gdzie startował już z kontuzją. Potem obniżka formy, zdrowie i trudy sezonu dały się we znaki… Jednak w ostatnich turniejach Lindgren znów brylował, a jego forma i determinacja pozwalały sądzić, że skończy się medalem. Gdy Maciej Janowski gdzieś zagubił formę, a Patryk Dudek na moment stracił czujność, Lindgren piął się do góry i punktami, i pozycją. Tylko że już wiemy – medalu sympatyczny Szwed nie zdobędzie. Walkę o finał Premiership Lindgren przypłacił kontuzją, która zakończyła jego sezon. Freddie został bohaterem swojej brytyjskiej drużyny, ale historia jest bezlitosna i nie pamięta składów zwycięskich zespołów, za to doskonale pamięta podia IMŚ. Freddie wybrał swoją drogę – a ja mam nadzieję, że formy nie straci i swój upragniony medal indywidualny w końcu zdobędzie. Ten chłopak przeszedł długą drogę od średniaka, od „co on tak właściwie robi w Grand Prix?” do zawodnika, który może nie zostanie legendą cyklu, ale na pewno prezentuje stabilny, wysoki poziom. Szkoda, że nie ma dodatkowych medali za zasługi.
Tegoroczny cykl Grand Prix przypomina mi pierwszą edycję SEC. Tam też przed ostatnim turniejem większość czołówki albo nie jechała z powodu kontuzji, albo jechała z kontuzją. W GP 2017 zrobiło się takie zamieszanie, że już w sierpniu włodarzom z BSI przyszło powoływać rezerwy za rezerwy – Václava Milíka, Michaela Jepsena Jensena i Andżeja Lebiediewa. I wcale nie jest powiedziane, że Lebiediew nie poleci do Australii przy tempie kontuzjowania się zawodników z podstawowej obsady. Pedersen, Iversen, Hancock i Lindgren – tej czwórki już w tym roku w Grand Prix nie zobaczymy. Jednego z nich zobaczymy na pewno za rok, a co z resztą? Jeśli Nicki i Greg zechcą kontynuować karierę, BSI zapewne pomyśli o nich ciepło przy rozdawaniu dzikich kart – tylko że napierają już młodzi gniewni, młodzi zdolni. Czas na zmianę warty. Dzisiejszy, zmediatyzowany i przerobiony na popkulturowe show sport nie potrzebuje emerytów, nawet jeśli ci emeryci są żywymi legendami dyscypliny. Hancock i tak postawił poprzeczkę wiekową bardzo wysoko. I może Ole Einar Bjørndalen zdobędzie na najbliższych igrzyskach kolejne biathlonowe złoto dla Norwegii, może Noriaki Kasai znów zaskoczy w Pucharze Świata w skokach, ale ani Hancock, ani Pedersen już medalu w Grand Prix raczej nie zdobędą. Czas zwolnić miejsce dla młodych – w biathlonie czy skokach narciarskich o takowe o wiele łatwiej niż w speedwayowym topie. Kończy się jakaś epoka, wznieśmy za to toast.
Przy okazji Lindgrena i jego heroicznej walki w Premiership powróciła kwestia postawy Jasona Doyle’a. Pojawiły się po raz kolejny zarzuty, że Australijczyk olewa swoje ligowe zespoły, nie daje z siebie wszystkiego, bo boi się kontuzji i utraty szans na tytuł mistrza świata. Jestem prawdopodobnie jedną z ostatnich osób na tej planecie, które rzuciłyby się bronić Doyle’a, ale przykro mi patrzeć, jak ten, który był jeszcze niedawno żużlowym bohaterem (jeździ z kontuzją, ledwie chodzi, a jeździ!), teraz jest wyzywany od najgorszych. On już stracił swoje mistrzostwo rok temu. Nie wyobrażam sobie, co musi się dziać w jego głowie, im bardziej przybliża się po raz drugi do upragnionego celu. I na poziomie emocjonalnym nie umiem się dziwić jego ostrożności, choć nie dziwię się również rozczarowaniu kibiców, dla których najważniejsze jest nie jakieś tam odległe Grand Prix, na które czasem się pojedzie, tylko dobro ich ukochanej drużyny, tej, którą mają na wyciągnięcie ręki. W tej sprawie żadna strona nie ma stuprocentowo racji, ale ostatecznie to nie kibice ryzykują na torze zdrowie i życie. Jeżeli Doyle zostanie mistrzem, to zasłużenie, i nikt już nie będzie pamiętał o jego zerach w fazie play-off, ani podczas odgrywania australijskiego hymnu, ani podczas negocjowania kontraktu na przyszły sezon. Taki jest żużel.
Bywało już, że Doyle za Zieloną Górę "chciał umierać". Przypominał ostatnio o takich chwilach trener Marek Cieślak (slajd: nSport+)
A kto zdobędzie pozostałe medale? Prawdopodobnie ten, kto nie zaliczy wpadki i kto nie skończy wkomponowany w bandę. Mój typ – obłożony klątwą półfinałów (czyżby przez Ryszarda Kowalskiego?) Emil Sajfutdinow. Jeździ w tym sezonie przeważnie bez szczególnego błysku (piąty wyścig z Wrocławia to raczej wyjątek niż reguła), ale i bez kontuzji, a poza tym regularnie. Wyniki Rosjanina z ostatnich turniejów (11, 10, 11, 11, 12) czynią go najstabilniejszym z „grupy pościgowej” (ścigającej raczej wiatr niż Doyle’a, który odjechał niczym Pendolino kolejce podmiejskiej). Patryk Dudek i Maciej Janowski mogą zaskoczyć i obronić pozycje rzutem na taśmę, ale mogą też się spalić psychicznie. Po trudach sezonu bardzo prosto popełnić błąd, a nawet wielbłąd. Tai Woffinden zna już smak medali, jest też w tym zestawieniu najbardziej doświadczony, ale czy będzie gonił za wszelką cenę? Dwukrotnego mistrza świata srebro czy brąz już tak nie interesują. Do wyścigu mógłby się włączyć Bartosz Zmarzlik, ale musiałby wznieść się na wyżyny umiejętności i liczyć na potknięcia rywali. Za Bartkiem zieje przepaść. Žagar skupi się na bronieniu ósmej pozycji, chociaż po dwóch zwycięstwach z rzędu może liczyć na dziką kartę nawet jeśli odda lokatę Vaculíkowi. Słowak powinien zatem mieć więcej motywacji… Ale wiecie co? W żużlu to jest piękne, że cały akapit rozważań opartych na racjonalnych przesłankach mogą przekreślić już pierwsze trzy serie Grand Prix na Motoarenie.
Pure speedway
Spragniona speedwayowych emocji w wersji wideo (jakoś bardziej mnie to przekonuje niż radiowe relacje) włączyłam w niedzielę transmisję ze Zlatéj Přilby. To była, przyznaję ze wstydem, moja pierwsza obejrzana Zlatá w życiu i już wiem, że nie ostatnia. Przyzwyczajony do czterech jeźdźców na torze mózg trochę się gubił, gdy zawodników było sześciu, przez co myliły się kaski i nazwiska. I nie liczyło się już, czy jedzie pierwszy ten, za którego trzymałam kciuki, bo w okolicach drugiego okrążenia nie byłam w stanie ustalić, za kogo ja właściwie te kciuki trzymałam. Oglądałam więc czysty żużel, bez kalkulowania i dopingowania tej czy innej persony, zachwycałam się mijankami i tempem wyścigów. Było w tym oglądaniu coś pierwotnego, jak gdyby po raz kolejny oglądać pierwszy żużel w życiu, kiedy człowiek jeszcze nie do końca łapie zasady i nie zdążył sobie znaleźć idoli. Taki pure speedway bez domieszek sympatii i antypatii, najczystszy zachwyt nad prędkością, zwinnością i sprytem bezimiennych zawodników. Wyjątkowe doznanie. Polecam. Tak jak najlepszą zabawę w tym sezonie miałam na „wiejskiej” rundzie Grand Prix w Daugavpils i na meczach drugiej ligi, tak najbardziej niesamowitych emocji dostarczył mi właśnie pardubicki turniej. Za rok pewnie z tego pure speedway niewiele zostanie, mózg się przyzwyczai do sześcioosobowych wyścigów, tak jak w zamierzchłej przeszłości przyzwyczaił się do oglądania Grand Prix na zakodowanym Canal+ (były takie czasy!) i pozwalał na zamazanym ekranie rozróżniać sylwetki zawodników.
A morał z tego taki: kiedy przyprowadzacie kogoś na żużel pierwszy raz i mówicie, że się zakocha w tym sporcie, ostrzegajcie, że żadne oglądanie żużla nie będzie już takie jak to pierwsze, dziewicze i niewinne. Żeby nasi żużlowi nowicjusze dokładnie zapamiętali tę epifanię, gdy przestają rozumieć, jakim cudem żyli tak długo bez tego sportu – tego doświadczenia nie da się odtworzyć w warunkach laboratoryjnych.
Joanna Krystyna Radosz